Cisza objęła całe pomieszczenie. Wydawało się, jakby nikt nie był na tyle odważny, aby chociażby spróbować ją przerwać. Theo jedynie przystanął przy tkwiącym w milczeniu księciu, próbując odciągnąć go od niepokojącej dziewczyny. Blondyn jednak jedynie wpatrywał się w żenującą, smutną łzę, która spłynęła po policzku Evelyn, aby na końcu swojej podróży roztrzaskać się o brudne kafelki podłogowe. Czy było mu jej żal? No, niezbyt. Bardziej dziwił go fakt, że dziewczyna wzięła się na tak emocjonalny gest, jak płacz. Do tej pory był pewien, że ta jedynie potrafiła krzyczeć i irytować wszystkich wokoło.

Już w międzyczasie zdążył parę razy usłyszeć, że powinien był zginąć, więc można rzec, że przyzwyczaił się do tego stwierdzenia, a Evelyn nie wykazała się kreatywnością, rzucając w niego takimi słowami. Mogła się bardziej postarać. Chciałby usłyszeć cokolwiek innego, co rzeczywiście mogłoby dla odmiany choć trochę go ruszyć.

Nie zdążył on jednak nawet zaśmiać się parszywie, kiedy lekki uśmieszek wsunął się na jego usta, ponieważ pomiędzy nimi stanął sam pułkownik.

— Uspokój się, Evelyn. Scarlett ma rację — mruknął ewidentnie niechętny do jakiejkolwiek rozmowy, wciskając między dłonie kobiety jej broń. Jego głos brzmiał, jakby co najmniej podniósł się przed chwilą z łóżka. Zachrypnięty, wymęczony, załamany. — Nie żyjemy już w normalnym świecie, a jeżeli chcemy przeżyć, powinniśmy być gotowi na to, że będą otaczać nas trupy. Na tym etapie nie istnieje już miłość i przyjaźń. Liczy się — ja przeżyję, albo inni przeżyją.

Szatyn zarzucił na swoje ramię ciężki plecak, dając znać innym, aby powoli również zbierali się do wyjścia. Najlepiej by było, gdyby dostali się do samochodu do zmroku, aby uniknąć kolejnego noclegu w niepewnym miejscu. Nie mogli pozwolić sobie na kolejne straty w oddziale. Nie chodziło już nawet o kolejne ubytki na psychice, która siadała coraz bardziej z każdą kolejną śmiercią. Sam fakt, że z potężnej grupy został tylko on, Charles, dwie kobiety i dwójka monarchistów, których mieli chronić. Szanse na perfekcyjne odbicie dużego ataku królobójców zmniejszało się coraz bardziej, zważając też na to, że byli niesamowicie zmęczeni po szóstym dniu na nogach.

Evelyn na słowa Victora jedynie otworzyła usta ze zdziwienia, zapewne nie wierząc, że jej własny partner śmiał poprzeć słowa monarchisty. Tu już nawet nie chodziło o to, że Scarlett mógł rzeczywiście mieć odrobinę racji. Tu chodziło o fakt, że popierał kogoś odrębnego poglądu. To nie mogło się łączyć.

Już gotowa była odezwać się ponownie, zapewne z krzykiem, który powaliłby na ziemię nawet samych zarażonych, kiedy przeszkodził jej głos Charlesa, tuż przy ogromnym, otwartym oknie.

— Victor, chyba mamy problem — burknął ewidentnie niezadowolony Charles, sprawiając, że jak na zawołanie cały korpus włącznie z Scarlettem i Theo, ruszył w stronę brudnego okna z zerwaną w połowie roletą. Ich oczy od razu zaatakowały mocne promienie dopiero co wschodzącego słońca, dzięki któremu niebo przybrało odcień ślicznej brzoskwini mieszającej się z fioletem. Jednak nie to spowodowało zdziwienie i poruszenie wokół wszystkich żołnierzy i dwójki monarchistów.

A fakt, że mimo świecącego słońca, po ulicach wciąż dziarskim krokiem kroczyły przerażające poczwary. Jęki i niezidentyfikowane słowa roznosiły się w powietrzu, rozsiewały cholerne dreszcze po ciele, a one same nie wydawały się przejmować tym, że słoneczko przyjemnie ogrzewało ich pogniłe ciała.

— Przecież było potwierdzone, że cierpią na światłowstręt. Powinny właśnie kryć się w ciemnych kątach, a ulice być całkowicie pust. — odparła zszokowana Charlotte, przykładając splecione dłonie do swojej klatki piersiowej.

— A co jeżeli wirus zmutował? Żyje już na świecie drugi tydzień, nie można wykluczyć, że szybko mutuje. W końcu nic o nim nie wiadomo — dodał od siebie Theo, po raz pierwszy od dobrych kilku godzin. Mimo to nieśmiało wtulił się on w bok Scarletta tuż obok, ściskając jego ramię. Odkąd jego książę został postrzelony, to mimo że nie pokazywał po sobie oznak bólu, tak chęć dbania przez Theo o niego zwiększyła się jeszcze bardziej.

Natomiast Victor nie umiał ukryć, że miał ochotę w tym momencie walnąć pięścią w ścianę albo samemu wyskoczyć przez okno i złamać sobie przy dobrym wypadku kark, za nim coś innego go dopadnie. Byli już tak cholernie blisko, udało im się przetrwać te kilka dni, pokonać zarażonego, agresywnego dziadka, uciec z domu, przeżyć zamach Harrego, dotrzeć do samego szpitala, nawet zdobyć ten pieprzony akumulator. Stracili dwóch ludzi, a została im już prosta droga do porzuconego auta, a następnie do Amaryllis. Byli tak blisko bezpieczeństwa, tak blisko drogi do domu.

Coś musiało się spierdolić.

Nic nigdy nie mogło iść po ich myśli.

— Chyba kierują się na razie tylko ulicami, jeżeli nie otoczyli szpitala, to może uda nam się wyjść tylnym wyjściem. Musimy wyjść niesamowicie ostrożnie, cicho i nie wdawać się w walkę, bo strzałami zniesiemy na siebie jeszcze większą gromadę — zaproponował Charles, odwracając się w stronę reszty.

— A co jeżeli napotkamy jakichś na drodze? — mruknęła niepewnie blondynka.

Cisza ujęła przez słowa Charlotte umysły wszystkich. Przebicie się przez grupkę królobójców to jak skoczenie na bungee bez bungee. Czyste samobójstwo. Po dachach przejścia możliwości nie mieli, ponieważ szpital był niesamowicie oddalony od reszty mniejszych budynków wokół. A zostanie w tym miejscu i nikłe czekanie było jeszcze gorsze. W drodze tutaj ledwo zamknęli bramę przed gromadą potworów. Ona nie wytrzyma kolejnych dni, a nawet jeżeli nie ona, to każde okno na parterze mogło zostać wybite albo inne wejścia wyważone.

A w tym natłoku ciężkiej atmosfery, frustracji i braku wyjścia z sytuacji, gdzieś w kącie rozniósł się cichutki, słodziutki śmiech, który od razu zwrócił spojrzenie wszystkich w stronę zadowolonego, uśmiechniętego księcia.

— Możemy rzucić przynętę. Przydałby się ktoś głośny, z donośnym głosem, robiący bardzo dużo szumu wokół siebie — zaproponował zadowolony blondyn, zawijając kosmyk swoich długich, jasnych włosów figlarnie na palec.

I jak po jego myśli, spojrzenia całego korpusu przeniosły się na wciąż rozzłoszczoną czarnowłosą Evelyn, do której wydawało się, jakby plan jeszcze niezbyt docierał.


LYCORIS RADIATAΌπου ζουν οι ιστορίες. Ανακάλυψε τώρα