Rozdział 21

910 79 89
                                    

Jeszcze raz dziękuję każdej osobie, która wyraziła chęć na przeczytanie perspektywy Allena. Miłego czytania <3

...

(Allen)

Minął rok odkąd zamknęła za sobą drzwi. Przez cały ten czas radziłem sobie. Jako kapitan, aż nad to miałem obowiązków. Zło nie spało, więc i ja nie miałem powodów. Dalej nie wyrzuciłem rzeczy, które po niej pozostały. W szafie wciąż wisiała sukienka w kwiaty. Ubrała ją w pewną majową niedzielę. Wyglądała pięknie. Zawsze tylko ona potrafiła lśnić. Zastanawiałem się, czemu taka kobieta wybrała właśnie mnie, ale nawet siedząc w samotności, w barze, przy szklance ginu nie znajdowałem odpowiedzi. Po prostu kurwa nie było powodu, żeby mnie kochała. Nawet, gdy żegnała się ze mną – przepraszała. Ze łzami prosiła o wybaczenie, że nie miała już siły. W końcu musiała być tylko kochanką, choć prawnie była żoną.

Kryzys zaczął się jak otrzymałem posadę dowódcy jednostek specjalnych. To było marzenie. Moje i jej. Później już wyłącznie moje, bo ona spadła na drugi plan. Nie miałem czasu na rocznice, urodziny, a gdy prosiła o zastanowienie się nad dzieckiem, wciąż przekładałem termin odpowiedzi. Wykańczałem ją, a ona i tak się tylko uśmiechała. Całowała przed każdą misją. Poprawiała krawat, kiedy akurat go zakładałem. Była do czasu, aż nie poddała się. Przestała walczyć o ten związek. Nieść na barkach to co powinno dwoje. Nie prosiłem jej, żeby jeszcze raz się zastanowiła. Nieważne jak mocno się kochaliśmy – nie mogliśmy być razem. Wybrałem pracę, ona szczęście. Rozprawa sądowa odbyła się bez krzyków, łez, obrzucania błotem. Po prostu rozeszliśmy się w dwie strony. Po raz pierwszy od momentu poznania się.

Biorąc zachłanny łyk alkoholu wróciłem wspomnieniami do piaskownicy, w której się poznaliśmy. Później chodzenie do przedszkola trzymając się za ręce. W podstawówce trochę się od siebie oddaliliśmy, w gimnazjum niepewnie spoglądaliśmy w swoje strony. Nastała szkoła średnia i zrozumiałem czym było to co wciąż nie dawało mi spać. Pokochałem ją, ale bałem się zniszczyć naszą przyjaźń, więc od razu po szkole poszedłem do szkoły policyjnej.

Dopiero, kiedy wróciłem byłem gotowy spytać ją o chodzenie. Gdy powiedziała „tak" czułem szczęście. Następne potwierdzenie otrzymałem, kiedy po roku poprosiłem ją o rękę. Klęcząc na mokrej trawie po letnim deszczu. Nie było nikogo poza nami, kiedy ze łzami padła w moje ramiona. Trzymając ją czułem się jakbym posiadał cały świat. Całując jej usta nie śniłem bym pożądał czegoś więcej. Nasz ślub był skromny, ale w otoczeniu rodziny. Każdy się śmiał, że tak właśnie skończymy. I stało się to prawdą, która nie wytrzymała mojego pracoholizmu. Nie miałem do niej o to żalu. Ba, byłem wdzięczny, że tyle lat ze mną wytrzymała. Że pokazała czym była miłość. Było tak przez większość czasu.

Jednak przychodziły takie dnie, kiedy nienawidziłem jej. Nie potrafiłem wybaczyć, iż mnie zostawiła. Przeklinałem imię. Rozdzierałem jedno zdjęcie w trakcie ataku gniewu. Bo może gdyby nie ukrywała jak źle się czuła, powiedziała to głośno – zacząłbym nad sobą pracować. Przy tym wirze pracy nie potrafiłem skupić się na niczym innym, ale jeśli by powiedziała choć słowo – zmieniłbym się. Zrobiłbym kurwa dla niej wszystko. Tak cholernie za nią tęskniłem, że mógłbym umrzeć, choćby za jeden pocałunek, jeden jej uśmiech. Nie byłem wyjątkowym romantykiem, nie miałem na to czasu, ale ona była moim wyjątkiem. Zawsze, lecz coś takiego jak wieczność nie istniała. Podobnie jak szczęście, a sam fakt, że żyłem był wyłącznie moją decyzją. Bez ideologii, miłości po prostu, bo wciąż chyba miałem nadzieję, że do mnie wróci.

- O! Czy to nie nasz szanowny Kapitan Kurwa Bez Kija Nie Podchodź?!

Spojrzałem w stronę drzwi. Wszedł przez nie jeden z najbardziej irytujących ludzi na komendzie. Chyba nie było nawet jednej osoby, która by go lubiła. Każdemu dogryzał, wszczynał bójki o byle gówno i wyłącznie, dzięki temu, że mieliśmy gorszy przypadek był dalej trzymany. Był cholernie dobrym detektywem, ale do człowieka bardzo mu brakowało. Skurwysyna widywałem na spotkaniach i niektórych wspólnych imprezach, ale ogólnie unikałem z nim rozmowy. Patrząc na jego rozszerzone źrenice można łatwo było stwierdzić, że łaził zaćpany w nic. Zdecydowanie Reed'a mi było potrzeba, kiedy chciałem się po prostu w samotności upić. Ten dzień nie mógł być gorszy albo nie, jednak mógł być, kiedy ten dosiadł się do mojego stolika jakby kurwa nie było tutaj innych. Z tym kpiącym uśmiechem i kilkudniowym zarostem nie różnił się niczym innym od tych chui, których zatrzymywał.

Detektyw i Android (Reed900)Where stories live. Discover now