Rozdział 6

1K 93 120
                                    

(Gavin)

Po całonocnym piciu w samotności z okazji zawieszenia postanowiłem zrobić coś bardziej produktywnego. Nad ranem wyszedłem z mieszkania i udałem się do pobliskiego marketu. Niespecjalnie lubiłem chodzić po sklepach, ale tym razem miałem do spełnienia ważną misję. Przemykając pomiędzy półkami dotarłem do odpowiedniego działu i z potrzebnymi towarami podszedłem do kasy. Spoglądając na kasjera, trudno było mi stwierdzić czy był człowiekiem, czy androidem. Od jakiegoś czasu coraz większa liczba plastiku postanowiła usuwać swoje diody, aby wtopić się w tłum. Jednak przyglądając się temu jak sprawnie mu to szło wywnioskowałem, że niewiele miał w sobie z człowieka - poza wyglądem. Po zapłaceniu i zabraniu zakupionego towaru wybrałem się do parku znajdującego się w mojej okolicy. Takie połacie zieleni były nieczęstym zjawiskiem w tak dużym mieście jak Detroit, ale miałem to szczęście posiadać jedno takie miejsce niemal na własność, kiedy przychodziłem o tak wczesnej porze.

Idąc powoli znanymi alejkami przyglądałem się drzewom oraz kwiatowym klombom. Grupy zajmujące się zielenią musiały już odwiedzić to miejsce, gdyż gdzieniegdzie napotykałem kałuże wody. Dokładnie wiedziałem gdzie chciałem pójść. Było w tym parku jedno szczególne miejsce. Mijając pomnik ukazujący mężczyznę oraz androida ściskających sobie ręce widziałem już z daleka niewielkich mieszkańców tego obszaru. Gdy znalazłem się w najbardziej oddalonej części, w końcu do moich uszu doszedł dźwięk miałczenia, a obok nogi poczułem ruch. Spojrzałem na dół i zobaczyłem grupkę kotów, którą w dni wolne od pracy, dokarmiałem. Kucnąłem przyglądając się przychodzącym sierściuchom. W sumie lokatorów było dziewięciu, ale dzisiaj najwidoczniej tylko piątka chciała ze mną mieć do czynienia. Uchyliłem reklamówkę, którą zabrałem ze sklepu i zacząłem wyciągać po kolei torby z jedzeniem oraz puszkami. Dźwięki jakie wydawały te małe bestie nasiliły się, a ja tylko uśmiechnąłem się pod nosem. Kiedy cały pokarm został otworzony, zrobiłem krok do tyłu, by przyglądać się jak z ochotą dorwały się do jedzenia.

Podszedłem do ławki ustawionej w cieniu. Lubiłem koty, ale nie wyobrażałem sobie mieć jakiegoś w domu. To była zbyt duża odpowiedzialność, a nie słynąłem z niej. Nie potrafiąc zaopiekować się sam sobą mogłem co najwyżej odwiedzać raz na jakiś czas ten koci gang czując się, że czasami miałem serce. Kiedyś Tina powiedziała mi, że powinienem zacząć od kwiatka. Gdyby udało mi się nie zabić go w ciągu trzech miesięcy mógłbym się zastanowić nad zwierzęciem. Trzy takie próby zakończyły się tragedią i jedną wybitą szybką w kwiaciarni. Od tamtego momenty nie próbowałem już oswajać nawet roślin. Wolałem z papierosem między ustami przyglądać się tej garstce buntowników, która wolała żyć na swoich ulicznych zasadach, niż w ciepłych domach właścicieli. Spojrzałem na rudego tłuściocha, który władował mi się na kolanach. Nie mogłem się oprzeć i ułożyłem dłoń na jego miękkiej sierści. Było to przyjemne uczucie, jednak szybko zakończyło się. Chyba niezbyt musiał lubić zapach dymu. Gdy ferajna skończyła swoją fiestę podniosłem się z ławki i uprzątnąłem bajzel, który zrobili. Pożegnałem się z nimi, by ruszyć w dalszą drogę w celu zabicia czasu.

Kolejnym punktem, o który musiałem zahaczyć był bufet cioteczki. Gdy zapominałem o jedzeniu, zapach dochodzący z tamtego miejsca od razu przypominał o tym. Wchodząc przez szklane drzwi przywitał mnie dźwięk dzwoneczka umieszczonego na nich, oraz głos kobiety, która z radością podeszła do mnie. Cioteczka miała około sześćdziesiąt lat, fioletowe włosy wiecznie pozawijane na jakiś papilotach i głos, który irytował bardziej niż korki w godzinach szczytu. Jednak pomimo tych niewielkich wad potrafiła nieziemsko gotować oraz wręczać kupony rabatowe, które ratowały przed końcem miesiąca. Kobieta stanęła przede mną z niezadowoloną miną. Wiedziałem co chodziło po jej głowie, ale wolałem się tylko głupio uśmiechać.

Detektyw i Android (Reed900)Where stories live. Discover now