XXXII

172 18 3
                                    

Silene

Tydzień wcześniej...

Wciągnęłam gwałtownie powietrze i otworzyłam oczy. Znajdowałam się pośrodku brukowanej uliczki gdzie po bokach znajdowały się szare, w większości pozamykane sklepy.

Odkąd Voldemort nieoficjalnie przejął władzę co raz częściej zdarzały się tutaj napady śmierciożerców i porwania ludzi, tak jak to się stało z Olivanderem. Ludzie nie czuli się tu bezpiecznie, więc zabierali całe swoje dobytki i uciekali jak najdalej od większych skupiska czarodziei lub ogólnie, od ludzi. Nie można było ufać nikomu.

Ulica Pokątna stała się symbolem dramatu, jakim była Druga Wojna Czarodziejów. Miejsce, które kojarzyło mi się od dziecka z magią i szczęściem było teraz kompletnie opustoszałe, a jedyny ruch odbywał się przy Banku Gringotta.

Zaczęłam krążyć pomiędzy opuszczonymi sklepami, próbując dostrzec w nich cokolwiek znajomego z wcześniejszych lat. Było tylko jedno miejsce, które pomimo paskudnej atmosfery się nie zmieniło - Magiczne Dowcipy Weasleyów. Bliźniacy mogli wiedzieć gdzie on jest.

Pospiesznym krokiem ruszyłam w kierunku sklepu, który przez swoją ilość kolorów przyciągał wzrok. Było wcześnie, ale mimo to sklep był otwarty. Pchnęłam drzwi i weszłam do środka, nikogo tam nie było.

Wiele słyszałam o tamtym miejscu, jednak ze względu na uprzedzenia Ślizgonów wobec Gryfonów nigdy nie miałam możliwość aby tam wejść. Jednak opowieści wypadały blado przy tym, co tam ujrzałam. Rzędy słodyczy, oczywiście do robienia psikusów, kapelusze ochronne i...

- Nie wierzę - powiedziałam sama do siebie.

Eliksiry miłosne za galeona. Zmarszczyłam brwi. Za tę cenę prawdopodobnie nie miało to nic wspólnego z Amortencją. To mógł być co najwyżej kompot wiśniowy z odrobiną rogu jednorożca. Postanowiłam to jednak sprawdzić i odkorkowałam butelkę stojącą najbliżej mnie. Powąchałam jej zawartości i wyczułam słabą woń konwalii, skoszonej trawy i czegoś znajomego... Pierwszy raz czułam oprócz standardowych zapachów coś jeszcze, jakby... bergamotka? Coś, co bardzo kojarzyło mi się z Hogwartem. Chyba jednak coś sknocili z tym eliksirem.

- Potrzebujesz czegoś? -podskoczyłam kiedy usłyszałam głos obok swojego ucha.

Oczywiście jako chodząca pierdoła oblałam się przez przypadek eliksirem. Odwróciłam się.

- Uhm... Przepraszam - wymruczałam pod nosem, sięgając po różdżkę by sprzątnąć bałagan, który zrobiłam.

- Daj spokój, w końcu klient nasz pan - podniosłam wzrok. - Swoją drogą, jeżeli potrzebujesz perfum to są alejkę dalej. Dostaniesz specjalny rabat.

Przede mną stał Fred... a może George? Nie ważne, któryś z bliźniaków Weasley.

- Ja... dzięki, po prostu sprawdzałam z ciekawości czy to coś - wskazałam podbródkiem na półkę z flakonami - ma w ogóle coś wspólnego z prawdziwą Amortencją.

- Widzę Mistrzyni Eliksirów mi się trafiła - zaśmiał się. - Nie miałaś pewnie do czynienia ze Snape'em.

Nagle rozszerzyłam przerażona oczy. Za oknem zobaczyłam dwóch śmierciożerców. Jednym z nich był Lucjusz Malfoy. Nie uszło to uwadze chłopaka, który natychmiastowo wyjrzał przez okno.

- Cholera... - mruknął pod nosem.

- Musisz mi pomóc - powiedziałam. - Proszę - dodałam błagalnie.

- Nie wiem kim jesteś, ale...

- Gdzie tu jest zaplecze? - spytałam szybko. - Nie mogą mnie tu znaleźć - powiedziałam błagalnym tonem.

Hereditatem |d.mWhere stories live. Discover now