117. Wiosna

503 99 12
                                    

LARA

Kiedy zobaczyła rodziców Esme, wiedziała już, co to oznacza.

Była już wtedy porządnie zmęczona, a usta wypełniał jej nieco zużyty śmiech. Jadła ciastko, Layton trzymał ją za rękę. Właściwie, nieco ją to dziwiło – rzadko okazywał jej w jakikolwiek sposób uczucia publicznie – ale wywoływało lekki uśmiech czający się w kącikach ust. Zmierzch zapadł już jakiś czas temu; Gabrielle potem powiedziała jej, że państwo Karimi musieli wejść do altany już znacznie wcześniej, najwyraźniej rozmawiali całkiem sporo z panną Carman albo Lockwoodami. Lara ich wtedy nie zauważyła, zbyt zajęta spędzaniem czasu z przyjaciółmi, znajomymi, znajomymi znajomych, Laytonem i Esme. Wciąż najbardziej Esme, ciągle odpychając myśl o tym, że zostały im już nie godziny, a raczej minuty. Jednak bardzo długo pamiętała moment, w którym rodzice dziewczyny pojawili się tak blisko nich wszystkich, podążając w ich stronę. Ten wieczór, każdy moment, kiedy z całych sił próbowała tworzyć wspomnienia, nie myśląc o nich jako o wspomnieniach, jako o ostatnich chwilach – to wszystko pękło jak bańka mydlana, a myśl, którą tak bardzo próbowała schować przed samą sobą, wynurzyła się z jej umysłu, zalewając go powodzią.

Puściła rękę Laytona i poderwała się z krzesła, na którym siedziała. Nie musiała nic wyjaśniać chłopakowi, wiedział, co się dzieje. Również wstał, kładąc dłoń na jej ramieniu.

― Lara, czy chcesz, żebym tam poszedł z tobą?

Jedno krótkie pytanie rozdarło ją jak kartkę. Wiedziała, że to pożegnanie z przyjaciółką – chciała, by Esme czuła, że jest tam w stu procentach dla niej – ale potrzebowała jakiejś podpory. A obecnie jej najstabilniejszą podporą był właśnie on, ten chudy chłopak z poważną twarzą i ciepłymi dłońmi.

Ciągle nie powiedziała mu o ojcu. Powie, kiedy przyjdzie czas – doskonała wymówka, jak na razie.

Popatrzyła na niego, starając przekazać mu bez słów, że wypełnia ją wdzięczność za jego prostą troskę o nią, za zrozumienie jej poplątanych emocji, że bez niego wypadłaby z cienkiej linii normalnego życia niczym pozbawiona grawitacji.

― Poczekasz tu na mnie momencik?

Podeszła do rodziców Esme, czując się jak w dziwnym śnie, jakby podłoga zapadała się pod jej krokami. Sama Turczynka w tej chwili stała obok Grace i Mortimera, zastygła w pół kroku.

― Dobry wieczór ― bąknęła Lara. ― Przyszli państwo... zabrać Esme? Na lotnisko?

Matka dziewczyny pokiwała głową.

― Bardzo się cieszymy, że tak się świetnie bawicie, ale na nas już czas.

― Za ile muszą państwo wyjechać?

Ojciec Esme zerknął na zegarek.

― Najpóźniej za jakieś... cóż, dwadzieścia minut.

Żołądek Lary ścisnął się w węzeł gordyjski. Dwadzieścia minut. Dobra, szybko, Lockwood, organizuj się.

― Halo, wszyscy, słuchajcie! ― zawołała, starając się mówić jak najgłośniej. ― Esme wyjeżdża za dwadzieścia minut, więc jeśli ktoś chce się z nią pożegnać, to tylko teraz!

Wspólnie zebrali wszystkie rzeczy dziewczyny i wyszli na dwór. Oczy malarki zaszkliły się, gdy zobaczyła, jak wiele gości ustawia się w kolejkę prowadzącą do niej. Lara nie chciała przeszkadzać, chciała pozwolić każdej z tych osób na krótki moment z Esme, nawet jeśli większość jej nie znała. Usiadła więc z boku, na trawniku, obserwując, jak ludzie ofiarowują ciepłe słowa tej drobnej osobie, którą kiedyś postanowiła uratować. Pewnie większość z nich nie potrafiła odczytać z twarzy dziewczyny tych emocji widzianych przez Larę, ale Kanarki potrafiły. I Layton chyba też. Usiadł obok rudowłosej, przyglądając się razem z nią, jak każdy z gości podarowuje małą kroplę wody komuś, kto całe życie spędził na pustyni wewnątrz siebie.

Lonely Hearts ClubWhere stories live. Discover now