****

Uprzejma pani pośrednik, z fryzurą z minionej epoki, pomogła mi wycenić mieszkanie i zostało oficjalnie wystawione na sprzedaż. Pewnie minie trochę czasu, zanim ktoś się zainteresuje... Ale przynajmniej mam to załatwione. No i uzgadnianie wszystkich formalności, zaraz po szkole, pozwoliło mi prawie w ogóle nie myśleć o Ashley. Jej matka nadal nie daje znaków życia. Nie wiem, czy Clive dziś się z nią kontaktował. Czekam aż wróci z pracy i staram się w ogóle niczym nie martwić. Tak jest podobno lepiej. Sprawdzam prace, kreśląc na każdej kartce dziesiątki czerwonych okręgów i zastanawiając się, czy oni kiedyś czegokolwiek się nauczą. Albo chociaż spróbują. Czekam jeszcze przez chwilę bezczynnie, a potem wysyłam do Clive'a wiadomość z informacją, że wrócę za parę godzin i postanawiam wpaść z niezapowiedzianą wizytą do Iana. Wcześniej próbuję do niego zadzwonić, ale nie odbiera. Kiedy naciskam przycisk domofonu, drzwi otwiera jakaś kobieta, koło pięćdziesiątki. Strzelam, że jego matka.
- Słucham? – Pyta.
- Witam. Zastałem Iana?
- Nie. Ma jakieś spotkanie. A kim pan jest?
- Jestem jego przyjacielem. Vincent. Miło mi panią poznać. Pani jest babcią Iana? To znaczy... Mamą Iana, a babcią Amy? – Pytam z uśmiechem. Kobieta przygląda mi się podejrzliwie. Już wiem, jak musiał się czuć Andrew, gdy otworzyłem drzwi...
- Tak... – Mówi niepewnie.
- Mogę wejść? – Pytam. Przygląda mi się jeszcze uważniej, ale wyłania się zza niej Amy i entuzjastycznie mnie wita, więc kobieta kapituluje. Chyba nie ma podstaw, żeby mi nie ufać.
- Chciałbym z panią porozmawiać. – Proszę. W końcu wpuszcza mnie do środka, a ja, niczym FBI wypytuję ją o wszystko, co związane z Ianem i Adrienem. Okazuje się, że wie tyle samo, co ja. Czyli praktycznie nic. Opowiada mi potem o kwiatach, które posadzi wiosną w ogródku, a ja jestem zawiedziony, że nic nie wiem i co chwila nabieram powietrza, by się wtrącić i powiedzieć, ze naprawdę muszę już iść. Liczyłem, że coś się rozjaśni, że Ian mówi jej więcej, niż nam. Ale się myliłem. On to pewnie gdzieś spisuje. W jakimś kalendarzu, który planuje zabetonować w ścianie... Ian wraca, kiedy jego matka napełnia czajnik wodą, a Amy rysuje przy stole, machając nogami. Zastanawam się, czy skoczyć przez okno, ale instynkt samozachowawczy i resztki zdrowego rozsądku trzymają mnie na miejscu. Ian wchodzi do kuchni, z marynarką w ręku i nieruchomieje.
- Co on tu robi? – Pyta. Matka spogląda na niego zmieszana. Postanawiam sam wszystko wytłumaczyć.
- Chciałem z tobą pogadać, nie było cię...
- Czy on znowu wypytywał o mnie i Adriena? – Ian znowu zwraca się do rodzicielki. Chcę zaprotestować, że przecież nie znowu, bo gadałem z nią po raz pierwszy, ale rezygnuję. Ian mierzy nas jeszcze oburzonym spojrzeniem i wymaszerowuje z pomieszczenia, a my pędzimy za nim. Jego matka trzyma za rączkę Amy.
- Ja naprawdę nie rozumiem, dlaczego ty tak bardzo się wtrącasz. – Mamrocze Ian, metodycznie wycierając rękawem koszuli, jakąś kryształową figurkę.
- Ja przepraszam... Wiem, że głupio wyszło, ale przecież tak naprawdę nic się nie stało. – Mówię.
- Ja już lepiej pójdę. Trzymajcie się. – Rzuca matka Iana.
- Nie, ja pójdę! – Odpowiadam. Ian odstawia figurkę z hukiem, aż się zastanawiam, czy nic się nie ukruszyło. Matko, jakieś złe emocje w niego wstąpiły i nad teraz pozabija!
- Dlaczego wy rozmawiacie na mój temat?
- Nie rozmawialiśmy na twój temat.
- Jak to?
– Po prostu. – Wzruszam lekko ramionami. Ian wydaje się być zbity z tropu. Chyba mi uwierzył.
- Więc dlaczego siedzicie tu razem?
- Chciałem się z tobą zobaczyć. Twoja mama mówiła, że wrócisz za chwilę. – Wyjaśniam i czuję, jak się opuszczam o stopień bliżej do piekła. Za te kłamstwa. Chociaż w sumie brzmi to całkiem realnie i wiarygodnie...
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać? – Pyta, krzyżując ramiona.
- Chciałem się tylko dowiedzieć, jak leci.
- Dobrze.
- Dobrze. To ja jednak pójdę. – Oświadczam i po chwili wypadam z mieszkania Iana, razem z jego matką. Ma mnie chyba za zupełnego oszołoma, bo patrzy na mnie krytycznie i znika bez pożegnania.

****

- Sprzedaję mieszkanie. – Oświadczam z dumą, kiedy siedzę obok Clive'a na kanapie, oglądając film o jakiejś epidemii.
- Wiem. Sandra mi powiedziała.
- Jej to nie można nic wyjawić!
- Przecież to chyba nie jest żadna tajemnica. – Clive wzrusza lekko ramionami.
- W ogóle dlaczego ona tu przychodzi i mnie wyprowadza, kiedy ciebie nie ma w domu?
- Bo nie chcę, żebyś się zadręczał.
- Ale ja się nie zadręczam! Właśnie... Kontaktowałeś się z matką Ashley? – Spoglądam na niego. Kiwa głową.
- Dzwoniła. Mówiła, że pogrzeb będzie w piątek.
- Za dwa dni?
- Za dwa dni. – Potwierdza. Dobrze, że chociaż nas poinformowała. W innym wypadku byłaby z tym sama. Przecież Ashley nikogo nawet nie znała, oprócz nas.
- Jeśli nie chcesz, nie musimy iść. – Mówi Clive. Na ekranie jakiś gość pełznie półnagi, w stronę wiadra, w którym kwitnie brudna woda, bo go wykańcza ta epidemia, ogarniająca całą planetę.
- Nie. Musimy, bo inaczej nie będzie nikogo. Bo ona nikogo nie miała.
- W porządku.
- Rozmawiałem z matką Iana.
- Z matką Iana? Kiedy? Po co? Gdzie?
- W jego mieszkaniu, wczoraj. Chciałem się dowiedzieć, co z nim i Adrienem. Ian wrócił, narobił hałasu, ale chyba udało mi się go uspokoić...
- Znowu się wtrącałeś w ich życie.
- Ja tylko szukam jakiejś... Wskazówki. Sygnału, że wszystko idzie w dobrą stronę. – Wyjaśniam. Clive powoli kręci głową. Chyba mu brakuje na mnie słów.

****

Ceremonia pogrzebowa jest, jak każda, ponura, smutna i dziwnie nierealna. Wielka osiemnastka pod imieniem i nazwiskiem Ashley sprawia, że mam ochotę wyć, za każdym razem, gdy na nią spojrzę. Tym razem Adrien nie wygłasza przemówień, a Ian przez cały czas jest dziwnie spięty, bo chyba po raz pierwszy uczestniczy w czymś, czego sam nie zorganizował. Idziemy potem za trumną. Te kilka osób, małych, czarnych, smutnych. Jak jakaś dziwna grupka, która dąży do odległego celu. Czas się wlecze, kiedy stoimy wszyscy wokół trumny. Matka Ashley stoi na uboczu. Wydaje mi się być teraz tak maleńka, krucha. Zniknął gdzieś chłód i wyniosłość, z którymi mi się kojarzyła. Jest teraz bezbronna i smutna, przez co jest mi jej autentycznie żal. I wciąż to wszystko do mnie nie dociera.

****

W sobotę nikt z nas nawet nie myśli o spotkaniu w klubie. Sandy, która nic nie wie o śmierci Ashley, przyprowadza jakiegoś faceta. Ma na imię Laurence i wygląda trochę dziwacznie, ale jest sympatyczny i wydaje się być całkiem normalny. Pracuje w bibliotece i jest taki dziwnie spokojny, zwyczajny, nieco staromodny. Może to i lepiej. W końcu spotyka się z kimś, kto nie jest świrem. Wychodzą wieczorem. Adrien przysyła wiadomość, że mnie kocha, a potem szybko informuje, że to pomyłka, bo miał mnie w wybieranych. Mam ogromną ochotę zadzwonić do niego i tłamsić go tak długo, aż wyjawi do kogo adresowana była wiadomość, ale sam dochodzę do wniosku, że to chore i rezygnuję. Siedzę więc obok Clive'a, czytającego w internecie artykuł o jakimś zwyrodnieniu, a ja wertuję podręcznik. Nie mam motywacji, by uczyć, kiedy wiem, że tak naprawdę nikt się uczyć nie chce. Mam wrażenie, że nikt nie docenia moich starań, tak, jakby ich w ogóle nie było. A to jest ewidentnie przygnębiające. Zamykam książkę i gapię się w przestrzeń. Clive zerka na mnie przez moment, a potem wzdycha i zamyka laptopa.
- Nic mi nie jest. – Szepczę, bo wiem, że za chwilę zacznie moralizatorską pogadankę, a ja naprawdę nie mam na nią ochoty.

Beautiful Sadness Where stories live. Discover now