Rozdział 1

6.2K 225 15
                                    




                                                                                    Christian

Wyszedłem ze sklepu w centrum naszego pieprzonego miasteczka i szybkim krokiem ruszyłem do mojego pieprzonego auta, które miało mnie dowieźć do pieprzonego- kurna- domu. Zerknąłem na paczkę z jakimś gównianym norweskim serem. Wszystko smakowało tak samo tragicznie, a mnie mdliło na samą myśl o obiedzie. Nie to, że Alice źle gotowała, cóż, może nie była urodzoną kucharką, ale starała się jak mogła, by codziennie zatkać mnie i Liama jakimś pożywnym żarciem. Problem polegał na tym, że nieważne co chciała ugotować z norweskich składników, i tak smakowało to paskudnie.
  Otworzyłem małego peugeota, modląc się w duchu, by dowiózł mnie do celu bez przygód po drodze. Ostatnio psuł się co drugi dzień i pomału zalewała mnie krew, jednak nie stać nas było na naprawę. Właściwie na nic nie było nas stać, co tylko przypominało mi o tym, jak gówniane stało się moje życie. A raczej nasze życie. Nasze, bo teraz nie byłem już sam.
Miałem... Rodzinę.
Chyba. To skomplikowane.

  Dojechałem do domu bez problemu. Samochód najwyraźniej wysłuchał moje błagania i stwierdził, że nie jestem w nastroju do żartów. Co prawda, odkąd wyjechaliśmy ze Stanów, rzadko kiedy miałem humor, ale dziś czułem się wyjątkowo paskudnie. Szef mnie wkurzał. Ludzie, z którymi przyszło mi pracować przez osiem godzin dziennie mnie wkurzali. I ten cholerny ser, który trzymałem w ręce też mnie, kurwa, wkurzał.
Odpaliłem komórkę stojąc jeszcze przed drzwiami, żeby nie sprawdzać kalendarza w telefonie przy Alice. Nie chciało mi się tłumaczyć, dlaczego po raz dziesiąty wlepiam wzrok w dzisiejszą datę. Tak jak przypuszczałem, nic się nie zmieniło. Wciąż ten sam dzień i ten sam miesiąc, co kilka godzin temu, kiedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że dziś szósty października. Urodziny Rachel.
  Wziąłem głęboki wdech, by oczyścić umysł i odgonić natrętne myśli. Nie mogłem o niej myśleć. Nie mogłem myśleć o ludziach, których kiedyś znałem. Którym ufałem. Którzy byli dla mnie ważni.
Cholera jasna!
Oczywiście, że o nich myślałem, bo nie tak łatwo stracić nagle całą rodzinę. Jednak musiałem się opanować, bo za tymi ciężkimi, drewnianymi drzwiami czekała na mnie niby- żona i niby- syn Liam. Właściwie to Lucas. Nie, gówno prawda. Nienawidziłem tego imienia. Ashley dała mu na imię Liam, więc tak też zostanie. Przynajmniej w domu, choć wiedziałem, że to ryzykowane, by tak mieszać dzieciakowi w głowie.
    - Wróciłem. - mruknąłem, gdy tylko przekroczyłem próg.
  Alice stała odwrócona do mnie plecami, wsadzała pizzę do piekarnika, pochylając się do przodu, więc miałem idealny widok na jej okrągły tyłek. Jedyny pozytyw dzisiejszego dnia.
  Usłyszała, jak ściągam kurtkę, zerknęła na mnie przez ramię i posłała mi swój ciepły uśmiech. No dobra, to już drugi pozytyw.
    - Hej, kochanie. - posłała mi całusa, a mi zrobiło się odrobinę lepiej.
Dla jasności, nie byliśmy prawdziwym małżeństwem. Nie kochałem Alice i byłem pewien, że Alice nie kochała mnie, ale było nam razem dobrze. Oczywiście jak na fakt, że wylądowaliśmy w pieprzonej Norwegii. Być może niechęć do tego miejsca dodatkowo nas zbliżała. Alice zajmowała się domem i młodym, ja pracowałem i zajmowałem się utrzymaniem rodziny. A wieczorami, kiedy Liam szedł spać, zajmowaliśmy się z Alice sobą nawzajem. Taki układ chyba nam pasował, bo trwaliśmy w tym od ponad dwóch lat.
Dwa lata na tym wypizdowiu, pomyślałem z niesmakiem.
   - Jak było w pracy? - zapytała, poprawiając blond włosy, które wysunęły jej się z kucyka.
    - Tak samo jak wczoraj.
    - Więc współczuję. - przechyliła głowę na bok, obserwując mnie z lekkim rozbawieniem. Wiedziała, że nienawidziłem tej roboty. - Kupiłeś ser?
    - Nie kupiłem, ale mam. - uśmiechnąłem się triumfalnie, jakbym co najmniej obrabował bank, a nie zarąbał ser za czterdzieści koron norweskich.
    - Christian... - Alice zmarszczyła brwi i popatrzyła na mnie z poirytowaniem. - Rozmawialiśmy już o tym. Nie możesz kraść. Chcesz sprowadzić na nas kłopoty?
    - Myślisz, że wsadzą mnie do paki za kradzież pieprzonego sera do pizzy? - podszedłem do niej i objąłem ją w pasie, przyciągając do siebie.
    - Nie licz na to. Wiem, jakie warunki panują w norweskich więzieniach, więc nie myśl, że dam ci się zamknąć na kilka miesięcy. Nie zasłużyłeś na takich wakacje.
  Uwielbiałem jej poczucie humoru. Objąłem ją jeszcze mocniej, wciskając twarz w miejsce między jej szyją, a ramieniem. Pachniała tak jak zawsze, czyli zajebiście.
    - Kiedy obiad?
    - Nie zmieniaj tematu, Christian. - głos miała ostry, ale czułem, że się uśmiecha. - Obiecaj mi, że przestaniesz kraść.
    - Kradłem przez całe życie. Nie tak łatwo jest nawrócić się w przeciągu dwóch lat.
    - Wiem, ale musisz zostawić przeszłość za sobą. - westchnęła, jakby te słowa raniły bardziej ją niż mnie. - Tamto życie już nie wróci.
    - Mhm. - niechętnie musiałem przyznać jej rację.
Tamto życie już nie wróci.
    - Hej. - usłyszałem za plecami głos Liama, więc automatycznie odsunąłem się od Alice. Niby nie robiliśmy nic złego, byliśmy dorośli i żyliśmy pod jednym dachem, ale wciąż obecność młodego nieco mnie krępowała. Nie mówił do nas „mamo" i „tato", więc nie zachowywaliśmy się jak stereotypowa rodzinka. No, może trochę...
    - Hej, mały. - przybiłem chłopcu piątkę i poczochrałem mu jasne włosy. - Jak w szkole?
    - Tak samo jak wczoraj. - wzruszył ramionami, siadając przy stole.
    - Gdzieś to już kiedyś słyszałam. - zachichotała Alice i zajęła się rozkładaniem talerzy.
  Ku mojemu zdziwieniu, pizza była całkiem zjadliwa. Nawet z tym cholernym, obrzydliwym sercem.
Gadaliśmy razem o pierdołach, a Alice słuchała w skupieniu naszych relacji z pracy i szkoły. Biedna praktycznie nie ruszała się z domu. Nie mogła znaleźć pracy, bo dysponowaliśmy tylko jednym samochodem, a komunikacja miejska w dziurze, w której mieszkaliśmy, była jednym wielkim żartem. Kilka autobusów przez cały dzień, w dodatku milion przesiadek, by w ogóle dostać się do jakiegoś większego miasta.
Wychodziła na spacery, ale wracała z nich jeszcze bardziej podłamana i znudzona, niż gdy siedziała w domu.
    - Ciocia Rachel ma dziś urodziny. - odezwał się Liam, momentalnie wyrywając mnie z przemyśleń. Uchyliłem usta, ale nie byłem w stanie się odezwać. Kompletnie mnie zatkało.
  Alice zdobyła się na krzywy, wymuszony uśmiech i odłożyła kawałek pizzy na talerz.
    - Skąd wiesz, kochanie? - zapytała, udając obojętną, ale widziałem, że z trudem przełknęła ślinę.
    - Po prostu pamiętam.
    - Oh. - wymsknęło się Alice, ale szybko odkaszlnęła i wróciła na właściwe tory, racząc Liama czułym spojrzeniem. - Byłeś bardzo mały, kiedy widziałeś ciocię Rachel ostatni raz.
    - Wiem. - młody zdawał się być niewzruszony. - Ale pamiętam taki urodzinowy wierszyk...
O kurna, wierszyk!
    - Hola, hola. - uniosłem szklankę do góry. - Nie ma sensu o tym rozmawiać, nawet nie wiem który dziś dzień. Komu dolać soku? - zaśmiałem się nerwowo, co zabrzmiało wręcz żałośnie i nie umknęło uwadze mojej bystrej niby- żonie.
    - Dziś szósty października. - przypomniał mi Liam, marszcząc brwi, jakby się nad czymś zastanawiał. O nie. O nie. O nie, kurwa, nie rób tego. - Nie pamiętasz tej piosenki?
    - Nie. Jedz obiad, bo ci wystygnie.
    - Ja pamiętam.
    - Liam, jedz.
    - To szło jakoś tak...
    - Liam! - warknąłem, ale było już za późno.
    - „Dziś jest szósty października, zdzira Rachel nie nosi stanika..." - zaczął, przykładając się do tego tak, jakby co najmniej brał udział w konkursie recytatorskim, a mnie oblał zimny pot.
    - Pięknie... - Alice zakryła sobie twarz ręką. Nie wiedziałem, czy próbowała ukryć zażenowanie, czy... śmiech.
    - Co to jest zdzira? - Liam przygryzł dolną wargę, wlepiając we mnie swoje wielkie, niebieskie ślepia.
    - Nie wiem. - rzuciłem, żeby się odczepił i w tej samej chwili zauważyłem, że plecy Alice zaczęły się trząść.
Bardzo, kurna, zabawne.
    - Przecież sam napisałeś dla cioci Rachel ten wierszyk. - skrzywił się młody. - Razem z wujkiem Neilem i Masonem.
    - Poeci. - Alice nie wytrzymała i parsknęła śmiechem.
    - To jeszcze nie koniec. - uśmiechnął się Liam, a tym razem to ja schowałem twarz w dłoniach. Nie miałem zamiaru go błagać, by tego nie robił, bo wiedziałem, że i tak mnie nie posłucha.
    - Dawaj. - zachęciła go Alice.
    - Dziś jest szósty października, zdzira Rachel nie nosi stanika. Życzymy ci, żeby nogi cię w świat poniosły i żeby cycki ci w końcu urosły. Żebyś dużo forsy miała, żebyś puszczać się przestała... - młody zamyślił się chwilę, a ja modliłem się, by po prostu zapomniał dalszej części tekstu. - O co chodzi z tym puszczaniem?
    - Kontynuuj. - Alice śmiała się na głos, jedną rękę trzymając na brzuchu. Dawno nie widziałem jej tak rozbawionej. 
    - ... Dużo zdrowia i radości, wódki, koksu i miłości. Szlugów, stu butelek wina, kochamy cię... Malbat- twoja rodzina. - dokończył Liam, opierając łokcie na stole.     Ułożył brodę na złączonych dłoniach i czekał, kurna, nie wiem na co. Na gratulacje? Muszę go nauczyć, że nie o wszystkich wspomnieniach dotyczących Malbatu może rozmawiać z Alice, pomyślałem szybko.
  Alice, no właśnie... Szczerzyła się, jakby usłyszała najpiękniejszy wiersz na świecie, a ja nie mogłem oderwać od niej wzroku.
  Próbowałem nawet nie myśleć o Neilu i Masonie, chociaż obraz przedstawiający naszą trójkę na urodzinach Rachel boleśnie wrył mi się w mózg.
  Siedzieliśmy w salonie, Gruby trzymał notatnik i zapisywał wszystkie wersy piosenki urodzinowej. Śmialiśmy się, bo byliśmy już nieźle dziabnięci. Zanim pojawiła się solenizantka, obaliliśmy kilka browarów, później jeszcze szampana i jakieś gówniane, owocowe wina, które kupiła Nancy.
  Rozbawiony głos sprowadził mnie na ziemię. Niestety...
    - Lepiej nie powtarzaj tego w szkole. - zasugerowała Alice z uśmiechem i przeniosła na mnie spojrzenie. - Nie wiedziałam, że masz taki talent. Może dla mnie też coś napiszesz?
  Liam zachichotał, nakładając sobie kolejny kawałek pizzy. Moja rodzina się śmiała. Żartowali i byli wyluzowani. Od ostatnich dwóch lat działo się to tak rzadko, że zapomniałem już, jakie to uczucie. A wystarczyło tylko wspomnieć o Malbacie. Szkoda, że nie potrafiłem śmiać się razem z nimi.
    - Wszystko w porządku? - moja niby- żona od razu wyłapała, że coś mnie gryzie.
    - Miałem kiepski dzień w pracy.
Jak codziennie, debilu. Co to za idiotyczna wymówka?
    - Chcesz o tym porozmawiać?
    - Nie.
Alice pokiwała głową ze zrozumieniem. Wiedziała, że nie o robotę chodziło, ale nie naciskała i byłem jej za to wdzięczny. Każda wzmianka o Malbacie kończyła się zazwyczaj dołkiem, tak cholernie głębokim, że ciężko było się z niego wygrzebać przez kolejne dwa czy trzy dni.
  Straciłem wszystko. Całe życie, plany i marzenia, a przede wszystkim ludzi, rodzinę, prawdziwy dom. Zdążyłem się do tego częściowo przyzwyczaić, ale byłem pewien, że nigdy się z tym nie pogodzę.
    - Mogę już iść do siebie? - zapytał Liam, zerkając to na Alice, to na mnie.
Prawdopodobnie wyczuł nerwową atmosferę i wolał zwiać do góry, niż siedzieć z nami w tej grobowej ciszy.
    - Jasne, kochanie. - odpowiedziała Alice, dźgając widelcem kawałek pizzy. Już się nie uśmiechała.
   Gapiłem się w stół, odpływając gdzieś myślami, kiedy nagle mała ręka przesunęła się po moich plecach. Uniosłem głowę i od razu natrafiłem na oczy malucha. Były tak podobne do oczu Ashley... Choć nieco innej barwy, widziałem w nich wszystko to, co kiedyś spojrzeniem przekazywała nam jego matka.
    - Tęsknisz za nimi, prawda?
    - Co? - zamrugałem kilka razy.
    - Ja też za nimi tęsknię. - uśmiechnął się smutno, minął mnie i ruszył na górę. Wypuściłem wstrzymywany oddech dopiero, kiedy schody przestały skrzypieć i miałem pewność, że zostaliśmy sami.
    - Przykro mi. - wyszeptała Alice.
    - Daj spokój, nie rozmawiajmy o tym.
    - Dlaczego mi nie powiedziałeś?
    - O czym?
    - Że Rachel ma urodziny. Że cię to gryzie. Że jesteś z tego powodu smutny. - wymieniała i westchnęła rozżalona, jakby miała dość tłumaczenia tak banalnych spraw. - Jesteśmy rodziną, powinniśmy szczerze rozmawiać o uczuciach.
    - Wiesz, że nie jesteśmy normalną rodziną. - burknąłem od niechcenia i szybko tego pożałowałem.
Kurwa, Christian, co z tobą, do cholery?!
Chciałem się jeszcze odezwać, wytłumaczyć, że nie to miałem na myśli, ale wystarczyło, że spojrzałem w oczy mojej niby- żony i już wiedziałem, że zjebałem po całości. Patrzyła na mnie ze szczerym smutkiem i choć próbowała to ukryć, jej oczy zdradzały prawdę. Moje słowa ją zabolały. Zraniłem jedyną kobietę, na której mi zależało i która została mi ze wszystkich członków Malbatu.
  Wstała i wyszła z kuchni, zatrzaskując za sobą drzwi.

Przez te ponad dwa lata często się kłóciliśmy. Czasami były to drobne sprzeczki, innym razem wybuchy złości, z którymi nie potrafiliśmy sobie poradzić. Życie nas nie oszczędzało, a stres robił swoje, ale znaleźliśmy sposób na godzenie się po awanturach.
  Alice leżała już w łóżku, kiedy wyszedłem spod prysznica. Nie ubierałem się, bo szkoda było na to czasu, skoro zaraz znów miałbym się rozbierać. Podszedłem powoli, położyłem się obok i sięgnąłem dłonią do jej policzka, by odgarnąć kilka zbłąkanych kosmyków.
  Wciąż była smutna. Cholera.
Nie odtrąciła mojej ręki, ale wiedziałem, że muszę się postarać, żeby mi wybaczyła. Zjechałem niżej, wsuwając palce pod jej koszulkę i przesunąłem ciepłą dłonią po jej nagich plecach.
  Rozebrała się w kilka sekund, nie musiałem nawet jej pomagać. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na mnie czekała i chciała tego, tak samo jak ja.
  Myśl, że sprawiłem jej przykrość była nie do zniesienia. Właściwie to wszystkie wydarzenia dzisiejszego dnia skumulowały się w mojej głowie niczym wielka gradowa chmura, które tylko czekała, by pierdolnąć.
  Poruszałem rytmicznie biodrami, wchodząc w nią coraz głębiej i mocniej, a jej jęki były dla mnie jedynymi dźwiękami, które na tamtą chwilę mnie nie wkurwiały.
    - O tak. - wysapałem, kiedy czułem, że zbliżam się do finału. - Tak, tak... - dodałem nieco głośniej, będąc już niemal na szczycie przyjemności. Uniosłem głowę, by widzieć moją udawaną żonę w pełnej okazałości, ale zamiast na niej skupiłem się na postaci stojącej w progu i prawie dostałem zawału. - O nie. - wyrwało mi się z ust, lecz mój jęk tym razem nie miał nic wspólnego z orgazmem.
  Chmura gradowa z mojej głowy właśnie pierdolnęła.
    - Cholera. - syknąłem, zakrywając nas kocem.
    - Mamusia! - pisnęła przeszczęśliwa Alice, gotowa wyskoczyć nago z łóżka.
Ze wszystkich możliwych chwil na odwiedziny bez zapowiedzi, moja niby- teściowa musiała wybrać akurat ten wieczór, podczas którego posuwałem jej córkę.

MALBAT TOM 2Where stories live. Discover now