Rozdział 53

1.1K 36 169
                                    

Listopad 1941r

Wiatr wyplatał mi kosmyki włosów z warkocza. Niebo chmurzyło się nad miastem. Warszawa zaczynała szarzeć, zaczynałam czuć krople deszczu na głowie. Do szpitala było już niedaleko, ale nie mogłam przyspieszyć. Już jeden patrol zdążył mnie sprawdzić w czasie drogi, nie mogłam sobie pozwolić na to ponownie.

Marysia czekała na mnie na schodach. W dłoniach mięła moją chustkę. Twarz miała poważną, czoło zmarszczone, brwi zwężone. Coś było na rzeczy.

– Jak dobrze, że jesteś. – odetchnęła, mocno mnie przytulając. Objęłam ją dopiero po chwili, byłam zbyt rozkojarzona. Nic nie mówiła, a ja nic nie rozumiałam. – Czekałam na tych schodach jak głupia. Pielęgniarki mają mnie dość. Jak zobaczyłam, że się spóźniasz, myślałam, że wyrwę sobie wszystkie włosy z głowy.

– Maryśka, co się stało? – oddaliłam ją od siebie na długość ramion i ostro wbiłam w nią wzrok.

– Stefan powiedział, że gdzieś po twojej drodze była łapanka. Duża. Większa niż zazwyczaj. I że było dużo strzałów. – westchnęła, przymykając oczy. – Ja... Dawno się tak nie przestraszyłam...

– Nie szłam dziś z domu, szłam od Adama... – wyszeptałam.

Właśnie dotarło do mnie, że gdybym nie spędziła nocy u Adama, na pewno natknęłabym się na tę łapankę. Na tę „większą niż zazwyczaj”. Gdyby pani Krysia nie zaczęła mnie specjalnie zagadywać, gdyby Jacek nie zaciągał mnie do zabawy, gdyby Adam nie był sobą i po prostu nie patrzyłby na mnie tym wzrokiem przeszywającym duszę. Wtedy bym wróciła do domu i z rana weszła w sidła. „Było dużo strzałów”. Jeden mógł być dla mnie. Gdyby tylko...

– Bogu dzięki.

Odetchnęła z ulgą i ponownie mnie przytuliła. Stasik nigdy nie była osobą, która tak mocno pokazywała swoje uczucia. Owszem troszczyła się o najbliższych, czasem płakała, wściekała się i błagała, ale zawsze na swój sposób, zawsze będąc sobą. To, co teraz widziałam, nie było zachowaniem Marii Stasik, którą znałam.

– Czegoś mi nie powiedziałaś, widzę to. – oznajmiłam, a ona z bólem zamknęła oczy i zaczęła kręcić głową. – Co się stało? – powtórzyłam, oczekując pełnej odpowiedzi.

– Z rana ze sklepu zabrali Bogumiłę. – westchnęła, przecierając rękami twarz. – Nawet nie wiem, kto ją zabrał. Ani gdzie, po co, dlaczego?

– I chcesz mi powiedzieć, że to wprowadziło cię w taki stan? – zapytałam niepewnie.

Nie mogłam uwierzyć, żeby ta silna Maria Stasik nagle zaczęła wyglądać jak cień samej siebie, który trzęsie się z powodu strachu przed szeleszczącymi liśćmi, tylko dlatego, że ktoś nie wiadomo kto, zabrał jej znienawidzoną macochę, kobietę, którą gardzi i która gardzi nią.

– Anastazja, ty słyszysz, co ty powiedziałaś? – wbiła we mnie ostry wzrok, jakby trochę osądzający, stawiający z powrotem do pionu. Wyglądała na zawiedzioną, a ja próbowałam przeanalizować własne słowa i znaleźć w nich coś, do czego można by się było przyczepić. – Jestem tylko człowiekiem. Ona też. Ma dziecko. Nikt nie zasługuje na nagłe zniknięcie.

Czułam, jak rozszerzają mi się oczy ze zdziwienia. Co się ze mną działo? Kiedy tak zobojętniałam? Czemu tak nagle przestałam dostrzegać w człowieku całą jego historię, a nie tylko to, co widzę teraz? W którym momencie przestałam zastanawiać się nad przeszłością człowieka?

W którym momencie człowiek znienawidzony stał się dla mnie tylko człowiekiem, którego można usunąć? Człowiekiem, którego strata będzie bardziej pożyteczna niż dalsze życie?

Spokojnie jak na wojnieWhere stories live. Discover now