Rozdział 46

3.1K 73 237
                                    

Dᴏ ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌᴜ ᴍᴏᴢ̇ᴇᴄɪᴇ ᴘᴏsʟᴜᴄʜᴀᴄ́ ᴘɪᴏsᴇɴᴋɪ „Hᴇᴀᴛʜᴇʀ". Mɪᴌᴇɢᴏ ᴄᴢʏᴛᴀɴɪᴀ!
____________________________________________

Luty 1941r

Końcówka lutego. Od dawna nie spotkałam się z tak dziwnymi roztopami w lutym. Na ulicach ani gdziekolwiek indziej nie było obecnie żadnego śladu po śniegu. Wszędzie były tylko kałuże, woda, brud i smród. Nikt już nie wiedział, czy bardziej śmierdzi tak zwanym mokrym psem, czy ciałami rozstrzelanych ludzi, które zaczynały wytwarzać naprawdę nieprzyjemny zapach podczas opadów deszczu. Sącząca się krew i wolno rozkładające się ciała w połączeniu z deszczem nie były niczym przyjemnych.

Choć szczerze byłam zadowolona z faktu, że śnieg już zniknął, a wraz z nim mróz to perspektywa ciągłego deszczu nie była niczym lepszym. Mimo wszystko starsi ludzie zapowiadali, że w marcu, a nawet kwietniu śnieg jeszcze uraczy nas swoją obecnością.

Było popołudnie. Właśnie przemoknięci do suchej nitki ja i Rudy wracaliśmy z akcji sabotażowej. Miałam na sobie dosłownie przemoknięte spodnie i jakąś starą koszulę i płaszcz. Włosy splecione w warkocz obecnie bardziej przypominały mysi ogon niż moje prawdziwe włosy.

Janek w spodniach, koszuli, swetrze i kurtce wyglądał może na mniej mokrego niż ja, ale to za sprawą grubszych ubrań i tego, że stał na czatach. Jego fryzura natomiast bardzo mi się podobała. Pod wpływem deszczu na czole poprzyklejały mu się poszczególne kosmyki, które obecnie stały się małymi loczkami. Wyglądał w ten sposób naprawdę bardzo uroczo i ciężko mi było powstrzymać uśmiech, gdy tak mu się przyglądałam.

W ubłoconych butach dotarliśmy do miejsca, w którym czekali już pozostali. Próbowałam nie parsknąć śmiechem, gdy zobaczyłam oburzoną Nike z założonymi na piersi rękami. Z jej blond pukli ledwo co zostało i wyglądała teraz dosłownie jak mokra kura. Jestem pewna, że nie umknęło to też Alkowi, który nie powstydziłby się jej tego powiedzieć w twarz, przez co chcąc temu zapobiec, Zośka odsunął go teraz jak najdalej od blondyny.

– Żyjecie? – zapytał Zawadzki. – Nie utopiliście się?
– Naprawdę, żart na poziomie. – prychnęłam, wyciskając wodę z pozostałości warkocza.
– Humor ci chyba dopisuje. – zaśmiał się Janek. – U nas bez szwanku.
– Świetnie. – zakpił. – Anka, podejdź do Czarnego Jasia, kazał cię zawołać.
– Coś pilnego? – zdziwiłam się.
– Biegli razem ze Słoniem w ten deszcz, bo ich Szkopy goniły. – oznajmił. – Podobno zaliczył spotkanie z chodnikiem.

Kiwnęłam głową na znak, że rozumiem i pokierowana przez Anielę poszłam w kierunku chłopaków pod sosną. Wokół siedzącego Czarnego Jasia, oprócz Słonia byli też Paweł i Anoda.

– Co tam, chłopaki? – zapytałam, zdejmując torbę z ramienia.
– Zośka ci chyba mówił. – powiedział Anoda. – Sprawdź go, bo przecież wstyd mu powiedzieć po ludzku, co go boli. – mruknął.
– Chłopaki.. – mruknęłam pod nosem, przewracając oczami.

Widziałam wyraźną niechęć u kolegi do przyznania się, że cokolwiek go boli, ale już po kilku dotknięciach syczał z bólu. Miał mocno zdarte kolano, obite delikatnie żebro i bolała go szczęka. Jedyne co mogłam zrobić to odkazić kolano i owinąć je lekko bandażem.

– Powinieneś mieć jakąś maść w domu, dobrze by było użyć trochę na żebro. – oznajmiłam. – Co do szczęki.. Powinna trochę poboleć, ale przejdzie samo. – wzruszyłam ramionami. – No ale nie baw się nią tak, do cholery, bo pogorszysz. – warknęłam, uderzając chłopaka w rękę, która zaczął ruszać szczęką. – Pilnujcie kolegi. – uśmiechnęłam się do Pawła i Anody. – Serwus! - pomachałam, odchodząc od nich.

Spokojnie jak na wojnieWhere stories live. Discover now