IX Pięć

254 22 62
                                    

Było wyjątkowo ciepło, pogoda sprzyjała planowi Atsushiego, jakby wszystko dookoła popierało jego zamiary. Nawet na uczelni wypuścili go wcześniej. Miał mnóstwo czasu, by obmyślić idealny plan. Równo o szesnastej wparował do pokoju, gdzie zastał Akutagawę, który się oczywiście uczył.

— W czasie, kiedy ty robisz głupoty, ja upewniam się, że drugi raz nie pozwolę ci mnie wyprzedzić, choćby przypadkiem — przywitał się.

Znowu był ubrany cały na czarno, tym razem jednak założył koszulkę z białym nadrukiem. Zawsze jakieś urozmaicenie.

— Właśnie przez takie podejście potrzebujesz tego zakładu — odciął się Atsushi.

Rzucił plecak na łóżko, zaczął wypakowywać zeszyty. Mieli jeszcze trochę czasu, dlatego chciał pociągnąć rozmowę.

— Jakie tortury dla mnie przygotowałeś?

— Zobaczysz. Na razie mogę ci przedstawić plan mojego projektu. — Powiesił sweter na wieszaku w szafie. — W parzyste dni tygodnia ja gdzieś cię zabieram, w nieparzyste dostajesz ode mnie zadanie. Musisz je wykonać, bo trzy porażki to przegrany zakład.

Był wtorek, ale przez twarz Akutagawy przemknął cień strachu. Powoli zaczynał rozumieć, w co się wpakował. Nie docenił go. Gdy tylko złapał jego pełne determinacji spojrzenie wtedy, przy liście powieszonej na ścianie, powinien był uciekać.

— Porażka niezależna ode mnie się nie liczy — zastrzegł słabo, bo było to jedyne, co mógł zrobić.

— Zgoda, ale musisz wtedy wykazać, że naprawdę nie mogłeś na to wpłynąć.

Zabierze mu cenny czas przeznaczony na naukę. Wszystko to sprowadzało się do odciągnięcia go od tego, co najważniejsze. Znowu nie będzie pierwszy, przegra. Zawiedzie rodziców.

— Ubieraj się, wychodzimy. — Atsushi chwycił rozpinany sweter i listonoszkę. Nic nie zdradzało, co może być celem podróży.

Wydawał się taki niegroźny, potulny, bezkonfliktowy. Zawsze wyciągał pomocną dłoń, wszyscy sąsiedzi chwalili go pod niebiosa. Akutagawa widział jednak, że ma w sobie coś z wojownika. Potrafił walczyć o swoje. Perfekcyjnie wybrnął z pułapki zastawionej przez Akutagawę, wykorzystywał każdą, najmniejszą nawet szansę.

Ten chłopak był niemożliwy.

— Mam brać pieniądze?

— Nie trzeba, koleżanka załatwiła nam bilety.

Bilety. Płatna atrakcja, która miała udowodnić mu, że przeznaczenie istnieje, a życie nie zamyka się w niedługiej liście aktualizowanej dwa razy w roku.

— Jak zgadnę, dokąd idziemy, będziesz musiał dla odmiany odpowiedzieć na moje pytanie szczerze i wyczerpująco — zaproponował Akutagawa. Wyszli na zewnątrz, o tej porze każdy robił coś innego. Jedni byli w pracy, inni zaczynali imprezę albo się uczyli. Akutagawa zaś wbrew swojej woli szedł sam nie wiedział gdzie. — Kino? Muzeum?

Zgadywał dalej, starając się przeanalizować każdy aspekt zakładu i możliwego miejsca. Nie widział nigdzie powodów, dlaczego miałby pokochać życie. Sekundy mijały, ich kroki odbijały się od jednocześnie pustych i zatłoczonych uliczek, gdzie był każdy i nikt warty uwagi. Atsushi nie reagował, szedł obok równym tempem. Jego twarz nie zdradzała absolutnie nic, jedynie oczy błądziły po sylwetkach ludzi, prześlizgując się po budynkach i co jakiś czas zahaczając o idącego obok chłopaka. Wreszcie w akcie desperacji Akutagawa spróbował raz jeszcze:

— Teatr?

— Brawo.

Atsushi przeniósł wreszcie na niego wzrok, a Akutagawa poczuł się, jakby ktoś nagle położył mu na ramionach pięćdziesięciokilogramowe sztangi. Siła tego spojrzenia była miażdżąca, a ciężar jego uwagi potrafił doprowadzić do szaleństwa. Nie znał go ani trochę, nie wiedział, skąd u niego taka siła. Było w nim coś znajomego, jak maleńka wyspa na ogromnym ocenianie nieznanego

Anafora || shin soukoku ||Where stories live. Discover now