19 ღ ...kiedy walka się rozpęta...

2.1K 125 11
                                    

— Jake! Jake! Jacob! — Willow złapała brata za dłoń, jednak zdołał się wyrwać. Jego serce właśnie się rozdarło, sens życia umarł wraz z Izabelą. Pochłonął go ból, ciemność i żal.

Nie był w stanie zawładnąć swoimi emocjami, opanować kłębiących się w sercu uczuć.

Siostra patrzyła na niego zdezorientowana. Serce podeszło jej do gardła, gdy zorientowała się, gdzie biegnie. Rozum podpowiadał jej, że chciał tylko spojrzeć, przelotnie zerknąć na dziewczynkę... lecz instynkt podpowiadał, by powstrzymała go ze wszystkich sił.

Udała się więc za chłopakiem z nadzieją, że nie zrobi nic głupiego. Kiedy stanęła w progu salonu, w którym Rose zajmowała się dzieciątkiem, skamieniała. Jacob opadł na ziemię, jak bezwładna lalka. Zupełnie, jakby stracił władzę w nogach. Willie zerwała się, aby mu pomóc, zapytać co się stało. Nie zdążyła jednak nawet go dotknąć.

Głośny skowyt dotarł do jej uszu, a po chwili głos łamanego drzewa odbił się echem po lesie.

— Carlisle... — szepnęła. — Rose zajmij się nim! — poleciła, gdy tylko skrzyżowała spojrzenie z wampirzycą. I choć Rosalie wolałby ruszyć na podwórko i pomoc w walce, tym razem postanowiła spełnić prośbę dziewczyny. Kiwnęła więc głową i pozwoliła, by Willow wybiegła na dwór.

To, co Black ujrzała przed domem nie można była określić mianem walki. Wyglądało, jak prawdziwa destrukcja. Połamane drzewa, grube pnie, sterczące niczym zapałki, połamane w połowie. Wilkołaki, które z głośnymi trzaskiem obijały się o grube klony tylko po to, by sekundę później wstać, jakby przed chwilą wcale nie zaliczyły bliskiego spotkania z mosiężnymi roślinami.

Jej ciemne oczy automatycznie skanowały sytuację. Serce waliło jak oszalałe, a ona nie mogła uspokoić oddechu, choć naprawdę próbowała. W końcu dostrzegła go, na samym przodzie. Odepchnął właśnie wielkiego, czarnego wilczura na odległość kilku metrów.

— Willow idź do domu! — krzyknął Carlisle, gdy tylko wyczuł obecność dziewczyny.

— Mogę jakoś pomóc?! — zawołała dziewczyna, szeroko otwartymi oczami oglądając sceny, rozgrywające się przed nią. Walka wyglądała jak żywcem wycięta z filmu akcji z tym wyjątkiem, że Willow, choć była w stanie opowiedzieć się za jedną ze stron, trudno było patrzeć na krzywdę którejkolwiek z nich.

Członków watahy znała od dziecka, wszyscy, bez wyjątku, byli dla niej jak rodzina.

A Cullenowie... cóż, Cullenów po prostu polubiła, choć wiedziała, albo raczej godzinę temu zrozumiała, że jeden z nich wywołał w niej pewne uczucia. Musiała je zwalczyć, pozbyć się ich, jednak wciąż nie zmieniało to jej stosunku do Carlisle'a. Nie chciała, aby on, albo ktokolwiek z jego rodziny ucierpiał.

Carlisle uderzył brązowego wilczura w nos z taką siłą, że zwierzę na chwilę oddaliło się z piskiem. Doktor wykorzystał ten moment, by spojrzeć na Willow, wciąż stojącą na werandzie.

— Uciekaj stąd! — Wampir zbyt długo zawiesił na niej spojrzenie. Mimo swojego refleksu, nie zdążył się odwrócić, gdy ten sam wilk zaatakował go z boku, kłapiąc ostrymi zębiskami.

Willow krzyknęła, zasłaniając usta dłońmi. Strach spowodował, że nie była w stanie się ruszyć, tym bardziej spełnić prośby doktora. Nie, gdy znajdował się na straconej pozycji.

Carlisle zdążył w ostatniej chwili złapać szczęki wilczura i uniemożliwić ich zatrzaśnięcie, które z pewnością skończyłoby się oderwaną ręką blondyna. Zwierzę potrząsnęło mocno głową, odrzucając wampira kilka metrów dalej.

Willow nie wiedziała, czy to szczęście, czy nie szczęście, ale w tamtej chwili nie mogła zrobić nic innego, jak podbiec do mężczyzny. Szybko pokonała dzielące ich schody i nie zważając na rozpętaną wokół walkę, przyklękła przy Cullenie, który już podnosił się do siadu. Odruchowo złapała jego twarz w obie dłonie, opuszkami palców odgarniając włosy, opadające mu na twarz.

W innym momencie Carlisle mógłby trwać tak całą wieczność. Wpatrzony w jej ciemne, pełne troski oczy. Wtedy jednak musiał zadbać przede wszystkim o jej bezpieczeństwo. Dlatego delikatnie, acz stanowczo zsunął jej dłoń.

— Ukryj się, błagam cię.

— Nie... — sprzeciwiła się, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że płakała. Otarła pojedyncze łzy, uśmiechając się niemrawo. — Nie zostawię cię...

W końcu zsunęła drugą dłoń z policzka doktora i zaplotła obie na jego karku, przyciągając go mocno do siebie. Jego lodowate ciało spowodowało, że wstrząsnął nią dreszcz. Mimo to zacisnęła zęby i mocniej do niego przywarła.

Pozwoliła sobie odetchnąć lekko, gdy poczuła zimne dłonie na swoich plecach. W końcu doktora zdecydował się odwzajemnić uścisk. Przez chwilę miała nadzieję, że wszelkie jej pomysły były bzdurne, i nie miała się czym przejmować.

Nie mogła jednak dłużej zastanowić się nad całą sytuacją, ani nad tym, w jakiej pozycji właściwie się znajdowali. Nie wspominając już o tym, co działo się dookoła. Nie zdążyła nawet mrugnąć, gdy poczuła pod sobą twarde podłoże. Znalazła się w dokładnie odwrotnej pozycji niż sekundę wcześniej. Nie wtulała się już w doktora, tylko on przywarł do niej całym ciałem, usiłując ochronić przed nadchodzącym niebezpieczeństwem.

— Paul, nie! — krzyknęła, gdy tylko nad Carlisle'em zamajaczyła wilcza postać Lahote'a. Jego ostre kły zabłysły złowrogo, odbijając poświatę księżyca. I nie zawahałby się zanurzyć zębów w ciele wampira, gdyby nie dostrzegł Willow. Jej mizerna postura, ukryta pod Cullenem, przerażone oczy, błagające o litość.

Paul przestępował z łapy na łapę, nie wiedząc co dalej. Pisnął cicho, rozglądając się nerwowo. Jego współbracia byli zbyt zajęci walką, by choć odpowiedzieć na dręczące go pytanie. Przecież nie mógł pozwolić, by Willow się coś stało. Cały konflikt miał nie dotyczyć ludzkiej potomkini Aetary.

— Paul, nie krzywdź go... — poprosiła Willow, tym razem stając oko w oko z wilczurem.

Stała nieco za Carlisle'em, który wciąż miał opory, by pozwolić dziewczynie podejść bliżej stwora. Nie ufał im i nie chciał wystawiać ich cierpliwości na próbę.

Willow jednak miała nieco inne plany niż doktor. Dobrze wiedziała, że wataha nie skrzywdzi jej otwarcie, musiała więc stać przy boku wampirów tak długo, jak się dało. Jacob był załamany śmiercią Belli, nie mogła liczyć na jego pomoc. Musiała więc albo liczyć na cud, albo wynegocjować jakiekolwiek warunki, pozwalające na zawieszenie broni.

Nie wypowiedziała już więcej ani jednego słowa, bo jej ciemne oczy skierowały się na Jacoba, wybiegającego z domu. Nie umiała powiedzieć, czy był wściekły, czy zrozpaczony. Wyglądał jak osoba pogrążona w zupełnym amoku.

Zrobiła kilka kroków, by podejść do brata. Widziała reakcje wilkołaków - wszyscy zaprzestali walki. To, co działo się z Jacobem musiało więc mieć wpływ również na pozostałą watahę? Tylko u licha jaki?!

Nie zrobiła ani jednego kroku więcej, bo coś zimnego oplotło się wokół jej talii, nie pozwalając na kolejny ruch. Jej dłoń automatycznie zacisnęła się na przedramieniu Carlisle'a, lekkim uściskiem dziękując za wyrażone w ten sposób wsparcie, ale i prośbę o zaufanie. Doktor jednak nie zamierzał puścić dziewczyny, która po chwili zrezygnowała z prób podejścia do Jacoba. Zwłaszcza, gdy zauważyła, że wilkołaki zaczęły się wycofywać.

Do rozdziału dorzucam jak najlepsze życzenia oczywiście! <3 Wszystkiego Dobrego i do napisania :) 

Promień słońca || Carlisle CullenDove le storie prendono vita. Scoprilo ora