Lonely Hearts Club

By HelenaPisze

164K 26.5K 6.3K

Gabrielle lubi uwieczniać chwile, ale nie lubi uciekać przed wspomnieniami, co i tak robi cały czas. Lara lub... More

0. Autor nieznany [prolog]
1. Niespodzianka, wracam do twojego życia!
2. Tymczasem w ostatniej ławce
3. Pierwszy dzień wiosny
4. Nigdy nie ufaj dziewczynie, która zamawia hawajską
5. Moja codzienność nie jest szara, tylko ruda
6. Spojrzenie z drzewa
7. Kiedy nawet Layton Montgomery lepiej radzi sobie z miłością niż ty
8. Pewien wyjątkowo ciekawy segregator
9. Uczulona na świat
10. Przesadne akcentowanie liczby mnogiej
11. Ach, te ciemne oczy
12. Słowa uciekają mi z klatki
13. Nie sądziłam, że niektóre okna tak ciężko otworzyć
14. Nawet najodważniejsi mają koszmary
15. Wampiry boją się światła
16. Nie masz może na stanie wehikułu czasu?
17. Urządzam najlepsze imprezy, zwłaszcza dla siebie i swojego laptopa
18. Zdmuchnięta świeczka
19. Sentymentalna podróż w dół ulicy
20. Najserdeczniejsze pozdrowienia
21. Trudno zastrzelić kogoś z tak bliska
22. Pozdrowień ciąg dalszy
23. Przypomnę ci, kim jesteś
24. Przejażdżka autobusem może być bardziej emocjonująca niż rollercoaster
25. Wyrzucanie balastu
26. Porwania i inne atrakcje na obiedzie
27. Podrywam prawie tak dobrze jak ty
28. Tego nie mogę przegrać
29. Jestem imprezowiczką, zaufaj mi
30. Kopciuszek ucieka, by tańczyć fokstrota i wywoływać skandale
31. Nie wyrzuć za wiele balastu
32. Uwielbiam rozmowy przy porannej kawie
33. Nie tylko ty masz dzisiaj zły dzień, Lara
34. Tylko ona chciałaby być na miejscu Atlasa
35. Widowisko miesiąca
36. Dumnie i majestatycznie niczym chmury przysłaniające szarość nieba o świcie
37. "You're ripped on every edge, but you are masterpiece"
38. Mistrzyni olimpijska w przewracaniu oczami
39. Lara w krainie jednorożców + ogłoszenie
40. Nikt was nie usłyszy, nikt mnie nie ukarze
41. Urokliwe chwile z rodzeństwem w obliczu apokalipsy
42. Zawsze chciałam być ninja, albo przynajmniej Odlotową Agentką
43. Jednak to były materiały wybuchowe
44. Cóż, jak widać chłopak nie zawsze wybiera burżujkę
45. Tygrysek miał bardzo fajne życie
46. Gwiazdy są fałszem
47. Wy nie jesteście pudełkiem na pamiątki, uwierz
48. Ośrodek stalkerskich półkolonii w May River
49. Patrząc na dom swojej siostry
50. Piękni, młodzi i fałszujący
51. Eksperymentalna zabawa w burżuazję i inne atrakcje
52. Listy do wolności
53. Dosłownie wstrząsające atrakcje
54. Kanarkowa żółć!
55. Urodzona aktorka
56. Twarde lądowanie w rzeczywistości
57. Prawie całkiem zupełnie idealnie
58. Papier i skóra
59. Momenty z edycji limitowanej
60. Cukierek albo thriller
ankieta z okazji połowy
61. Moje serce jest jak obraz Picassa, moja głowa jak obraz Dalego
62. Mokre, zimne rzęsy i psychotyczne uśmiechy
63. Lara zostaje psychologiem, a Anselm fryzjerem
64. Nikt nie spodziewał się burżujskiej inkwizycji!
65. Czy superbohaterki zawsze wygrywają?
66. (nie do końca) Lonely Hearts Club cz. 1
66. (nie do końca) Lonely Hearts Club cz. 2
67. Niecodziennie piękna codzienność
68. Przedświąteczna euforia w May River
69. Randki, kąpiele w jeziorze i surrealiści
70. Marzenia ratują życie wędrowcy
71. Cuda bożonarodzeniowe
72. Sztuczne ognie i prawdziwe słowa
73. Pierwszy dzień zawsze przynosi same pytania
74. Szara codzienność ma kolor twoich oczu
cotusięzadziało, czyli Wattys2016 i inne
75. Niebieskie oczy i złe przeczucia
76. Po to się urodziła
77. Obawiam się
78. Wszystko zaczyna znikać
79. Nadciągający sztorm
80. Nic nie będzie już takie samo
81. Dryfowanie
82. Migawki z deszczowych dni
83. Luty to miesiąc problemów
84. Gdzie wszystko zgubiłaś, Łucjo?
85. Najcieplejsza zima jej życia
86. Witamy z powrotem, Gabrielle!
87. Pograjmy w "prawda czy przyjaźń"!
88. Cisza po burzy
89. Wiosenny bukiet twarzy
p l a y l i s t a
90. Początkujący podróżnicy w czasie
91. Szkielety i domy płomyków
92. Zakamuflowana powaga w Prima Aprilis
93. Urodzinowe przejaśnienia
94. Łapiąc wiązki światła
95. Nawet oni bywają szczerzy
96. Zaskakujące konsekwencje mówienia za dużo
97. Burze piaskowe to zawsze zły znak
98. Najwyższy czas na prawdę [ale wciąż nie najlepszy]
99. "L" jak paradoksy
100. Potknięcie w otchłań
101. Dowody na cienkim papierze
102. Huragan szuka spokoju
103. Światła we mgle
104. Nie patrz w dół, dachowcu
105. Dni życiowych refleksji
106. Na prawdę bywa za późno
107. Lara Bonaparte i denne muzea
108. Dzieci z półmroku
109. Koniec tajemnic
110. Końce świata zawsze są w czerwcu
111: Okruchy mojej głowy
112. Testament z prawdy
informacyjka [to zniknie]
113. Budowanie mostów
114. Za słabe słowa
115. Zawilce
116. Ostatnie piosenki
117. Wiosna
118. Czymś znacznie, znacznie większym
Podziękowania

Epilog

923 98 58
By HelenaPisze


EPILOG – lipiec, 2023 r.

GABRIELLE [po raz ostatni]

― Nie mogę się doczekać! Jeszcze tylko parę godzin i tam będziemy!

Gabrielle Ethans uśmiechnęła się nieco z czułością, a nieco z politowaniem, patrząc na przyjaciółkę. Trudno było na nią nie patrzeć, inni pasażerowie samolotu też na nią zerkali, zapewne po części ze względu na jej nietypową aparycję, lecz – jak się domyślała – głównie z powodu jej głośnego głosu.

Lara Lockwood może miała za miesiąc obchodzić dwudzieste drugie urodziny, ale wciąż ekscytowała się jak dziecko, co chwilę informując przyjaciół, za ile minut wylądują, niemal podskakując na swoim fotelu, wyglądając przez okno z podekscytowaniem. Stukała osobę obok niej w ramię, pytając – „co tam jest? Czy to możliwe, że to już Ameryka?" – a Gabrielle kręciła głową, uśmiechając się.

Tak, trudno było nie zwracać na nią uwagi. Jako nastolatka była wysoka i patykowata, teraz nie wyróżniała się aż tak wzrostem, mimo że zdecydowanie przewyższała większość przyjaciółek, czy też nadmierną chudością – wyglądała naprawdę dobrze, jeśli chodzi o figurę, tak w sam raz, mimo że nie nigdy nie potrafiła przeciwstawić się swojemu uzależnieniu od cukru. Dawniej niesamowicie długie rude włosy systematycznie ścinała tak, by lekko zakrywały jej łopatki, i wreszcie zaczęła o nie dbać, by nie przypominały już w niczym ptasiego gniazda. Uparła się, aby nie brać „ładniejszych ubrań" do walizki, miała je na sobie już w samolocie, tę swoją srebrną sukienkę i buty na płaskim obcasie.

W pewnym sensie jej entuzjazm był zrozumiały, gdy Gabrielle myślała o celu ich podróży. Właśnie ona, jej przyjaciółka, która teraz, po siedmiu latach przyjaźni, stawała się kimś w rodzaju niespokrewnionej z nią siostry, a także partnerzy obu dziewczyn lecieli do Nowego Jorku – N o w e g o J o r k u, mówiła Lara w ekstazie – miejscu, gdzie, po pierwsze, zamierzali przeprowadzić się po studiach, przynajmniej na jakiś czas, a po drugie, tam, gdzie odbywała się pierwsza tak rozległa wystawa ulubionej artystki Lockwood.

Sama Gabrielle znała ją początkowo tylko przez paplaninę przyjaciółki, podobnie jak osoba siedząca obok niej. Przed wyjazdem postanowili nieco o niej poczytać i dopiero wtedy prawdziwie ją zainteresowała. Lhachime – tak brzmiał jej pseudonim artystyczny – przypominała bowiem pod paroma względami Banksy'ego, anonimowego artystę znanego Gabrielle z czasów, gdy była nastolatką. Pilnie strzegła swojej tożsamości, decydując, by prace mówiły za nią samą. I mówiły, rzeczywiście, wieloma językami, barwami, formami. Te obrazy, które obejrzeli w internecie, były tak różnorodne – Gabrielle zastanawiała się, czy istnieje jakikolwiek wspólny element tych dzieł, poza podpisem. W każdym razie, z czasem coraz bardziej czekała na tę wystawę, choć jej entuzjazm, rzecz jasna, nie mógł równać się z tryskającą radością Lary.

― Nie, naprawdę nie wiem, gdzie jesteśmy ― westchnął znużony partner Lary. Gabrielle widziała jak na dłoni jego pragnienie drzemki. ― Znajdujemy się nad jakąś przypadkową wodą i wymagasz ode mnie, żebym podał ci konkretne współrzędne geograficzne?

― Przecież jesteś taki mądry.

Gabrielle wymieniła uśmiechy z osobą obok niej. Tak, przez te lata dało się przywyknąć do ich przekomarzanek, kłótni i całego zamieszania, które robili wokół siebie, ale wciąż stanowiło to jakąś rozrywkę. Gdy ktoś nowy poznawał Larę i osobę u jej boku, zawsze padały słowa „ale oni do siebie nie pasują", lecz czas zweryfikował to stwierdzenie, jak na razie, na korzyść Laytona Montgomery'ego. Nie wyglądał już jak ten dziwny chłopak, z którym Lara spacerowała po mieście jako piętnastolatka; dziewczyna powtarzała, że jej obecność ma zbawienny wpływ na jego aparycję. I nie tylko, dodajmy – mimo pewnej zgryźliwości, Layton ogromnie zmienił się pod względem charakteru. No, do tego stopnia, że dało się z nim żyć.

― Chcesz?

Znajoma dłoń wysunęła w jej stronę butelkę z sokiem. Pokręciła głową, wskazując pytająco na notatnik na jego kolanach.

― A, tylko sobie notuję, co chciałbym koniecznie zobaczyć.

― Przecież będziemy tam tylko trzy dni ― przypomniała.

― I tak można coś zobaczyć. ― Nachylił się w jej stronę. ― Pojedź ze mną na Statuę Wolności, poudajemy typowych turystów. Będzie fajnie.

― Romantyczne ― prychnęła, ale nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.

Chyba coś było na rzeczy z tym, że ludzie z małych miasteczek mieli skłonność do długodystansowych związków. Chociaż kochała go całym sercem, piętnastoletniej Gabrielle Ethans nigdy nie przyszłoby do głowy, iż za siedem lat będzie siedzieć w samolocie z właśnie tą osobą, planując wspólną przeprowadzkę na inny kontynent.

Codziennie rano budziła się z lekkim uśmiechem niedowierzania, z wdzięcznością do losu za tak niesamowite szczęście wypełniającą ją całą. Po siedmiu latach, nadal ledwo wierzyła, że spotkała kogoś takiego jak Cade Hambledon, że tak cudowny człowiek chciał z nią być.

Wyglądał naprawdę podobnie do swoich starszych braci, lecz jednocześnie inaczej. Nigdy nie zdołał być tak poukładany jak Evander i Braxton, lecz nie dało się go pomylić z Sylvestrem, prowadzącym raczej niestandardowy tryb życia – choćby ze względu na ręce starszego Hambledona, pokryte tatuażami. A on, choć wysoki i taki dorosły, wciąż był przede wszystkim Cadem, jej Cadem, a z jego oczu nigdy nie uciekł ten błysk pełen radości, błysk dzieciaka wspinającego się na drzewo wbrew nakazom rodziców, wymykającym się z domu po ciemku.

Dziwnie było tak myśleć o przyszłym doktorze medycyny, ale cóż.

Poczuła, jak ręka Cade'a wsuwa się w jej dłoń. Odruchowo dotknął cienkiego pierścionka lekko połyskującego na jej palcu. Dał jej go dwa lata temu, na jej dwudzieste urodziny, a ona wciąż nosiła go każdego dnia.

Na razie jednak najwięcej uwagi koncentrowało się na nieco innym pierścionku danym przez innego Hambledona innej pannie Ethans, a mianowicie na zaręczynowy m pierścionku Marvy, która w przyszłym miesiącu miała przestać być Mary Melissą Ethans, a stać się Mary Melissą Hambledon. Wydawało się to ciągle zaskakujące, ciągle nierealne, ale zbliżało się niepowstrzymanie, pochłaniając energię, nerwy i fundusze obu rodzin. Gabrielle panikowała w reakcji na perspektywę bycia druhną swojej siostry, jak bardzo musiała stresować się Marvy! Cała ta organizacja okazała się milion razy bardziej skomplikowana, niż komukolwiek z nich się wydawało. Właściwie, obie rodziny i ich przyjaciół zdziwiło to, że zdecydowali się na ślub, po tylu latach wspólnego mieszkania, no i po narodzinach ich wspólnego dziecka, młodszej siostry Alix. Dwuletnia Penny – jej pełne imię brzmiało Peony – była prawdopodobnie najsłodszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziała Gabrielle, ale jednocześnie jednym z najbardziej uciążliwych. W niczym nie przypominała swojej spokojnej, bezproblemowej siostry. Cóż, bezproblemowej jako malucha; Alix obecnie kończyła dziewięć lat i mimo dobrych ocen w szkole, też miała swoje kłopoty, humorki czy zmartwienia. Jedno było pewne – uwielbiała swoją młodszą siostrzyczkę. I Braxtona, do którego mówiła „tato", mimo że znała prawdę o swoim ojcu.

Musiało minąć sporo czasu, zanim Braxton i Marvy zdecydowali się na dziecko, ale, na szczęście, wszystko potoczyło się dobrze – zarówno ze zdrowiem małej, jak i zdrowiem psychicznym siostry Gabrielle. Dziewczynie zawsze wydawało się, że „kwiatowe" imię ich córki ma coś wspólnego z Anemone, ale nigdy nie zapytała.

Cade jakby odgadł jej myśli.

― Jak sprawy weselne? Marvy się coś odzywała?

Westchnęła cicho.

― Pisała, kiedy byliśmy na lotnisku. Reid ciągle obiecuje, że w czymś pomoże, ale wiesz, jak trudno go złapać.

Niełatwo było namierzyć tego wszechstronnego muzyka, który parał się także pisaniem piosenek, nagłaśnianiem koncertów, produkcją utworów i Bóg wie czym jeszcze.

― W ogóle skompletowanie wszystkich ważnych ludzi to dramat. Marvy mówi, że nawet w dużej części adres, na jaki wysyłali zaproszenia, był problemem.

― Kto na przykład? ― zainteresował się.

― No, choćby Delia. Udało nam się ją namierzyć, ale największą zagadkę stanowi to, z kim przyjdzie. I czy przyjdzie.

Delia Raines obecnie stanowiła encyklopedyczny przykład wolnego ducha. Podczas gdy reszta jej przyjaciół z nastoletnich czasów pilnie uczyła się na studiach, ona podróżowała, imając się różnych profesji. Ciągle ją gdzieś nosiło, nigdy nie było wiadomo, gdzie aktualnie zmierza, ani z kim. Przez jakiś czas, gdy jeszcze częściej bywała w May River, spotykała się – ku zaskoczeniu Lary i Gabrielle – z Haiderem Melilahem, ich dawnym znajomym, z którym do dziś miały jakiś kontakt, czy nawet, o zgrozo, z Sylvestrem Hambledonem. Potem jednak przerzuciła uczucia na chłopców spoza miasteczka. Ostatni jej chłopak, którego poznały, pochodził chyba z Włoch, ale nie były pewne.

― Jestem pewien, że się zjawi ― uznał Cade. ― Wiem, że wszyscy się bardzo stresują, ale mówię ci, że jakoś to się uda.

Uśmiechnęła się jednym kącikiem ust.

― Zawsze tak myślisz.

― I zawsze tak jest, prawda? No, prawie. Bycie optymistą popłaca.

― Oby tym razem też tak było ― westchnęła. ― Wiem, że Marvy cholernie zależy na tym ślubie. Nie do końca wiem, czemu, ale zrobię wszystko, żeby ten dzień był perfekcyjny.

― I będzie ― powiedział cicho, przelotnie całując ją w policzek. Znów uśmiechnęła się lekko.

― Właśnie, miałam ci powiedzieć. Nie zgadniesz, kogo zaprosili w tajemnicy przed nami i w dodatku ta osoba potwierdziła ostatnio, że będzie.

― Hm, nie wiem. Czy to mój jakiś odległy szalony krewny, którego nie lubię?

― Nie, pudło. Zaprosili na swoje wesele Anselma Eastona.

― Czekaj, Easton? To nazwisko mi coś mówi, ale nie jestem pewien, co. Jesteś pewna, że to nie jest jeden z zastępów moich krewnych?

― Był dyrektorem naszej secondary school, głuptasie! Zresztą, chyba dalej nim jest. Nie wiem.

― Czekaj, to był ten dziwny, taki w miarę młody? Z długimi włosami?

Skinęła głową.

― Lubiłam go. I uwielbiał Larę.

― A, rzeczywiście! Pamiętał. Był śmiertelnie zadurzony w waszej wychowawczyni. Ona też miała jakieś takie dziwne imię.

― Ciekawe, jak się to wszystko potoczyło ― mruknęła pod nosem Gabrielle.

― To było strasznie dawno temu. Mało co pamiętam z tych czasów.

― Ja też ― przyznała. ― Ale wiesz co? Dzisiaj nie chcę się koncentrować na przeszłości. ― Wskazała gestem dłoni widok przez okienko samolotu, chmury, ocean i nieśmiało majaczący ląd w oddali. ― Dzisiaj chcę się zanurzyć w przyszłości.

― W naszej wspaniałej przyszłości.

________________________________________________

LARA [po raz ostatni]

― Nie mogę uwierzyć, że to się dzieje naprawdę ― oświadczyła, szepcząc do swojej przyjaciółki idącej tuż obok niej.

Gabrielle uśmiechnęła się lekko.

― Lepiej uwierz, za chwilę wchodzimy na wystawę.

― To będzie wspaniałe.

Lara zastanawiała się, czy jej towarzyszka zauważa, jak ludzie się za nią oglądają. Nieco niższa od niej, o chłodnej, eterycznej urodzie, z włosami, które jako nastolatka nosiła krótko, a teraz zdecydowała się je nieco zapuścić, co jakiś czas barwiąc końcówki na srebrno, w porywach niebiesko, wyglądała wręcz nierealnie. Jednak dla rudowłosej była przede wszystkim kimś, kto towarzyszył jej w większości najważniejszych momentów życia, kimś, kto był obok, kto wspierał ją tak długo, że postrzegała ją już niemal jako nieodłączną część siebie.

― Kolejne spełnione marzenie.

― Mam nadzieję ― burknął jakiś głos za nią. ― Nie po to tak się natrudziliśmy, szukając tych biletów, no nie?

Spojrzała przez ramię na Laytona, mrugając porozumiewawczo.

― Powinniście dostać za to Nobla.

Może i Layton kupił bilety na wystawę miesiące przed jej otwarciem, razem z Cadem, z którym, chcąc nie chcąc, szczerze się zaprzyjaźnił – zresztą, podobnie jak Lara – ale to ktoś inny podpowiedział mu, by sprezentować akurat to swojej dziewczynie na Boże Narodzenie. Uśmiechnęła się na myśl niezawodnej babci, Mabelle Lockwood. Ledwo wspomniała swoją rodzinę, a już, jakby ktoś odczytał jej myśli z innego kontynentu, zadzwonił jej telefon.

― Lara, ścisz to! Zaraz wchodzimy na wystawę!

― Czekaj, odbiorę tylko. No, halo, Lee, wiesz co, nie mogę teraz za bardzo rozmawiać...

― Jesteś już na wystawie? ― zapytała podekscytowana Karlee Lockwood, obecnie intensywnie przechodząca wczesny wiek nastoletni.

― Nie, zaraz wejdę. Zadzwonię po, okej?

― Okej...

― Coś się stało?

― Nic, tylko twój tata dzwonił i o ciebie pyta.

Lara przewróciła oczami.

― Co?

― Coś z twoją siostrą i jakimś wyjazdem. Pyta, czy nie chciałabyś z nimi pojechać na...

― Pogadam z nim o tym później. Buziaki, Lee. Pozdrów brata i całą rodzinkę, okej?

― Okej. ― Karlee zamilkła. ― Ty też ich pozdrów.

― Jasne. Pa.

― Rodzinka, tak? ― zapytał Cade, razem z pozostałą dwójką stojąc tuż przed wejściem na wystawę.

― Jakżeby inaczej. To co, wchodzimy?

Larze naprawdę trudno było powstrzymać ekscytację. Już wejście na wystawę wyglądało niesamowicie. Za przejściem strzeżonym przez bileterkę spoglądała na nich ciemność, rozświetlona tylko neonowym napisem o prostej czcionce – „Initium: Cor".

― Tytuł po łacinie ― mruknął Layton. ― Ciekawe, jaki to ma związek z wystawą.

― Och, uwierz mi, jest tyle teorii o tym, co może symbolizować...

― „Cor" to serce ― przypomniał Cade. ― A „Initium"...

― Początek.

― Przekonajmy się sami, co się za tym kryje.

Do tej pory żaden obraz lub instalacja z wystawy „Initium: Cor" nie ukazała się publicznie na żadnych plakatach, w żadnym katalogu, na żadnej stronie internetowej. To tym bardziej rozbudzało ciekawość przyjaciół. Nawet bilety nie sugerowały w niczym zawartości pomieszczeń rozciągających się przed nimi – proste, czarne, z tym samym napisem, który świecił nad ich głowami. Lara potrafiła spędzać całe godziny, czytając artykuły o Lhachime, oglądając fotografie jej dzieł, ale wiedziała, że sztuka zazwyczaj wywiera zupełnie inne wrażenie na żywo. Nie mogła się doczekać, naprawdę. Coś w dziełach tej artystki głęboko ją fascynowało, poruszało do szpiku kości. Choć tak różniące się formą i stylem, miały jedną wspólną cechę – wywołały niesamowicie intensywne emocje. Miała wrażenie, że wręcz dygocze z podekscytowania, przekraczając próg wystawy. „Initium" powstawało podobno przez cały ostatni rok, a jedna gazeta, twierdząca, że rozmawiali z samą Lhachime, cytowała jej słowa mówiące o tym, że to „najbardziej emocjonalny, trudny cykl w jej karierze", przy którego powstawaniu musiała „zanurzyć się jak najgłębiej w samą siebie".

― Cieszysz się? ― zapytał cicho Layton, obserwując ją uważnie. Szli nieco w tyle za Cadem i Gabrielle.

Lara zatrzymała się, przyciągając go do siebie.

― Jestem najbardziej szczęśliwą istotą w tym mieście ― wyszeptała mu do ucha, by po chwili go pocałować, starając się przekazać mu, jak wdzięczna jest za to, że może tu być, spełniając marzenia, u boku jednych ze swoich ulubionych osób na świecie, na progu wspaniałej przyszłości.

Dość szybko domyślili się, że wystawa mu się mieć do wiele wspólnego ze światłem, i faktycznie tak było. W pozostałych pomieszczeniach również panował mrok, rozświetlały go instalacje oraz różne rodzaje oświetlenia skierowane na obrazy. Nie tylko sprawiały, że trudno było patrzeć na coś poza dziełami – światło je uzupełniało, czasem grało wręcz najważniejszą rolę.

Pierwszy obraz, który zobaczyła, naprawdę ją zaskoczył. I to nie tylko formą – zdawał się po prostu nagle wynurzać z ciemności. Granatowe tło, gęsto pokryte farbą nakładaną mocnymi, widocznymi pociągnięciami, wtapiało się w mrok, lecz gdy oko już je dostrzegło, wydawało się wręcz poruszać. Na tle tego żyjącego nieba majaczyło jasny, srebrno-biały kształt.

Czworo przyjaciół przystanęło przed płótnem.

― Wygląda jak kości.

― Nie, to gwiazdozbiór ― zaprzeczyła cicho Gabrielle. ― Składa się z takich maleńkich, lśniących kropek, widzicie?

Lara wpierw podeszła do obrazu, by przyjrzeć mu się z bliska, ale potem cofnęła się o parę kroków.

― Mnie przypomina dom.

Parę obrazów na wystawie rzeczywiście stanowiło ewidentną kontynuację tego pierwszego – tło z grubych pociągnięć, czasem chyba wręcz nakładane szpachelkami, a na nim delikatne, świetliste kształty, czasem zdajające się zmieniać formę w zależności od tego, z jakiej perspektywy patrzył widz. Jednak było również sporo innych dzieł, każde jedno oszałamiające Larę. Stawała przed każdym z nich, napawając się nim, czuła wręcz, jak wizja artystki wypełnia ją całą; podziwianie tej wystawy przypominało trochę sycenie się jakimś napojem, a trochę próbę oddychania pod wodą. Zresztą, woda też się tam pojawiała – zwłaszcza na kwadratowych płótnach, które często przedstawiały coś z bardzo bliskiego kadru. Lhachime czasami pokuszała się też w nich o kolaż, o wykorzystanie czegoś innego niż farby – metalowe blaszki, zasuszone rośliny, drobne gałązki. Jedno z nich przedstawiało właśnie wodospad i desperacko wynurzające się z niego ręce, na jednym w niesamowity sposób przedstawiła sztuczne ognie, inne stanowiły portrety młodych ludzi, lecz bez twarzy – szyja, włosy, dłonie, tylko to mogli zobaczyć, jedynie fragmenty enigmatycznie odwróconych postaci. Były też rzeźby, opływowe, minimalistyczne – czasem figuralne, czasem nie. Jedna z większych przedstawiała rozwijający się pąk kwiatu. Larę zupełnie zachwyciła gładka, biała powierzchnia jego płatków, każdy znacznie większy niż jej dłoń.

Po wystawie jej przyjaciele – co rzadkie – zgodzili się w tym, który element wystawy podobał im się najbardziej. Całą trójkę zachwyciła prosta, ale dynamiczna instalacja, składająca się ze szklanego sześcianu i paru projektorów, wyświetlających z początku jedynie coś, co dla widza zdawało się iluzją gęstego, ciemnego dymu. Później jednak światła się zmieniały – dym się poruszał, odsłaniał cienie, powidoki obrazów, niejasne wizje ludzi i miejsc. Następnie w sześcian uderzał czysty, mocny promień światła, na początku rozpraszając dym, lecz w ostateczności doprowadzając do pozornej eksplozji wewnątrz pudełka.

Lara nie była pewna, co p o d o b a ł o jej się najbardziej, ale doskonale wiedziała, co wywarło na niej największe, wręcz piorunujące wrażenie.

Już kończyli zwiedzać wystawę, już prawie wychodzili, a ona wręcz chciała, by na ostatnim zakręcie nie było już żadnego obrazu – nie była pewna, czy byłaby w stanie przyjąć kolejną dawkę intensywnych, sycących emocjonalnie barw. Szła z przodu, pierwsza z ich małej grupki, lecz na widok tego obrazu przystanęła, nagle mając wrażenie, że nie jest w stanie iść dalej.

Większy, znacznie dłuższy niż poprzednie, chyba naturalnej wielkości. Wysoki na niewiele mniej niż dwa metry, szeroki na pół, przedstawiał kobietę... nie, dziewczynę. Nastolatkę. Również nie widać było jej twarzy, poruszała się, chyba w tańcu. Widz nie widział jej całej sylwetki – trochę tak, jakby podglądał ją przez niedomknięte drzwi. Choć jej ubranie nie było niczym niezwyczajnym, miała zieloną spódnicę, chyba rajstopy, za dużą kurtkę przeciwdeszczową, wszystko przypominające ubrania mniej więcej sprzed dziesięciu lat, sprawiała w jakiś sposób wrażenie istoty pozaziemskiej. Z całej jej postaci emanował charakterystyczny blask, poświata, jakby do farb artystka dodała kroplę kolorów z tych wielobarwnych plam błyszczących w kałużach benzyny. Znajdowała się na placu, chyba, w tle widniały kontury jakiegoś wysokiego budynku z ciemnej cegły. Obracała się – jej długa, jasna szyja tworzyła ukośną linię, widać było kawałek policzka, skroń, szczupłe ręce wyciągnięte przed siebie. Jednak element obrazu, który najbardziej przykuwał wzrok, stanowiły jej długie aż do pasa, kręcone włosy, mieniące się wszystkimi odcieniami pomarańczowego, złota i brązu, z wręcz żółtymi fragmentami.

Nie była pewna, czy może oddychać.

― O mój Boże, Lara ― odezwała się Gabrielle, gdy tylko się tam pojawiła. ― To ty.

W tym momencie godziny spędzone na oglądaniu filmików i czytaniu artykułów z teoriami o tym, kim może być Lhachime, wszystkie koncepcje i podejrzenia, to wszystko straciło znacznie. W tej chwili Lara Lockwood dokładnie wiedziała, kim jest jedna z najsłynniejszych, najbardziej tajemniczych i wyjątkowych artystek współczesnej sztuki.

______________________________________________________

ESME [po raz ostatni]

Najtrudniejsza ze wszystkich była konieczność nieustannego patrzenia przed siebie.

Lubiła te popołudnia, kiedy stała jako „żywa rzeźba" w różnych miejscach w mieście, najczęściej przed muzeami. Przygotowania były przyjemne – obmyślanie koncepcji, czym będzie tym razem, w co się przeobrazi, na jaką postać zamieni swoją skórę na czas paru godzin, kiedy nie będzie Esme Karimi, a kimś – czymś – zupełnie innym. Malowanie całego ciała nie należało do łatwych zadań, ale na szczęście nie musiała robić tego sama. Jednak wciąż chyba najbardziej podobała jej się sama idea, idea stania w środku miasta, bycia mijaną przez dziesiątki, setki ludzi zatopionych we własnym życiu i zastanawianie się, kim są, jak wyglądają ich myśli. Często podchodziły do niej jakieś dzieciaki, wrzucając monetę do pudełka stojącego przed nią, by poruszyła się i udowodniła, że żyje, że nie jest prawdziwą rzeźbą, choć czasem trudno było w to uwierzyć. Umiała być nieruchoma naprawdę długi czas.

I choć bawiła się w zgadywanie życia ludzi przechodzących obok niej, sama zatapiała się również we własnym życiu. Myślała o swoim mieszkaniu, miejscu, która kochała całym sercem i uwielbiała tam przebywać – było to miejsce wypełnione twórczością, ciepłem, książkami i nią. N i ą – o niej również dużo myślała. Nie spędzały ze sobą całego czasu, ale gdy nie było jej w pobliżu, Esme lubiła zanurzać się w myślach o niej, przywołując jej głos, uśmiech, twarz, wszystko, co się z nią wiązało. Myślała też o drugiej sferze swojego życia, teoretycznie o pracy, ale trudno było nazwać to pracą – czy jako pracę definiujesz materializowanie wszystkich swoich emocji, wycieńczający, ale ogromnie satysfakcjonujący wyścig z samą sobą o najbardziej zaskakującą, bezpośrednią formę przekazania uczuć innym ludziom? Tak, jej praca była niezwykła; życie jednej z najbardziej znanych współczesnych artystek nie było przeciętne, zwłaszcza, gdy robiła wszystko, by pozostać anonimowa. Lhachime. To też było jak przebranie – właściwie, to było bardzo podobne do stania tutaj, w centrum miasta, w przebraniu żywej rzeźby. Imię, które stworzyła z kombinacji czterech imion. Lubiła tu stać, być niewidzialna, ale słyszalna, lubiła też być Lhachime, ale nigdy nie zamieniłaby tego na życie w świetle reflektorów, na życie, gdzie każdy znałby jej twarz. O wiele lepiej czuła się, wracając każdego wieczoru do swojego ukochanego mieszkania i ukochanej osoby o błękitnych włosach, żyjąc jak najzwyklejsza mieszkanka Nowego Jorku, tylko czasem czytając artykuły o samej sobie, gdy wraz z nią siedziały w głębokim fotelu i piły gorącą herbatę, śmiejąc się z przypuszczeń odnośnie tożsamości Lhachime.

Choć zwykle tak nie robiła, dzisiaj stanęła pod muzeum, gdzie umieszczono jej własną wystawę, tę nową, „Initium: Cor", podczas tworzenia której eksplorowała różne aspekty swojego dorastania i konfrontowała się z wydarzeniami, które ją zmieniły. Do zrobienia tego zachęcił ją jej terapeuta. Był jednym z nielicznych ludzi na świecie, którzy wiedzieli, kim jest Lhachime. Nie czuła się początkowo przekonana do tej koncepcji, ale gdy już zaczęła nad nią pracować, nie mogła się oderwać. Miała wrażenie, że to jak wystawianie pomników momentom swojego życia – nie sobie samej, ale innym. Jak opisywanie drogi, która zawiodła ją w to miejsce, do jej mieszkania, do niebieskowłosej dziewczyny i do tego momentu, gdy stała na placu jako żywa rzeźba.

Van Gogh by jej pozazdrościł – była nocnym niebem.

Cała pomalowana granatową farbą, oprócz włosów, które z kolei ubarwiła na srebrno. Stała na swoim podeście, trzymając w dłoniach tak samo malowaną latarnię, w środku paliła się świeczka. Na moment przestała patrzeć przed siebie – musiała to robić, by być wiarygodna, by sprawiać odpowiednie wrażenie – i spojrzała na swoją granatową skórę, pośród której rozbłyskały złote eksplozje malowanych gwiazd. Po kilku sekundach podniosła wzrok.

Chyba czas na zabawę w zgadywanki. Była dziecinna, ale Esme lubiła czasem poczuć się dzieckiem.

Kim jest ta młoda kobieta, idąca z kilkuletnim dzieckiem? Jest jego matką, ciotką czy może siostrą? Wyobraziła sobie, że dziecko – chłopiec – to jej krewny, którym musiała się zająć przez jakiś czas, on niedługo wróci do swoich rodziców, ale ona zdążyła się już do niego przywiązać. Wyobraziła sobie, że zabierała go do włoskiej restauracji niedaleko mieszkania Esme, a wieczorami, gdy już zasnął, stała przy oknie, słuchając muzyki przez słuchawki i układając owoce w szklanej misie, zaś jej myśli znajdowały się daleko stąd, wspominały ostatnie lato, próbowały przywrócić emocje tego czasu.

A ten mniej więcej pięćdziesiątletni mężczyzna, który ewidentnie się gdzieś spieszy? Esme wyobraziła sobie, że właśnie wraca z ważnej delegacji firmowej, z której jednak musiał wyjechać wcześniej, niż powinien – przez coś związanego z jego rodziną. Okazało się, że jego najstarsza córka urodziła dziecko przed planowanym terminem. Jest nieco podenerwowany – po raz pierwszy został dziadkiem, chciałby okazać córce najlepsze możliwe wsparcie w tej sytuacji, ale nie do końca wie, jak to zrobić, to zupełnie nowa sytuacja, a w jego życiu rzadko pojawiają się nowe sytuacje – ale też się cieszy, jest podekscytowany na myśl o zobaczeniu swojego nowego potomka.

A ta dziewczyna, nastolatka, rozmawiająca z kimś przez telefon? Wyobraziła sobie, że właśnie omawia z przyjaciółką szczegóły jutrzejszego spotkania. Ma ważne wieści do przekazania jej i nie może się doczekać. Zastanawia się jeszcze, czy zaprosić też resztę znajomych, czy nie lepiej będzie zobaczyć się we dwójkę. Gdzie pójdą? Może do parku, może do kawiarni, może spotkają się u którejś z nich, a może wybiorą się na koncert? To nie gra większej roli. Najważniejsze, że się spotkają i będą mogły porozmawiać, a to im się nigdy nie znudzi.

A ta dwudziestolatka z czarnymi włosami... Moment. Przypominała jej kogoś. Właśnie wychodziła z muzeum, w rękach trzymała jeszcze swój bilet. Twarz wydała jej się dziwnie znajoma. Szła obok chłopaka albo mężczyzny, Esme nie widziała jego twarzy, więc trudno było jej ocenić jego wiek. Prowadzili ożywioną rozmowę. Przypatrzyła jej się bardziej i przez chwilę miała wrażenie, że nie oddycha. Czy to możliwe, żeby... Żeby znała tę twarz właśnie stamtąd, żeby to była o n a? Dziewczyna odrzuciła włosy na ramiona, a Esme była już pewna. To była ona. Mimo że się zmieniła, wydoroślała, wyglądała nieco inaczej, to definitywnie była ona, Marzycielka, Gabrielle. Przez chwilę pomieszały się jej słowa. To była ta sama osoba, którą pożegnała siedem lat temu, po przyjęciu w parku, przytulając ją z całych sił, wtedy jeszcze łudząc się, że kiedyś się zobaczą. A postać obok niej... To musiał być on, to musiał być Cade Hambledon, nie było innej opcji. Teraz już nie fantazjowała, po prostu znała tych ludzi... cóż, kiedyś znała. Kiedy byli dzieciakami.

Zatrzymali się, ewidentnie na kogoś czekając. Choć Esme trwała w bezruchu od dłuższego czasu, miałam wrażenie, jakby dopiero teraz zastygła, także w oczekiwaniu.

Z budynku wyszły kolejne dwie osoby, a ona zmrużyła oczy, zastanawiając się, jakie jest prawdopodobieństwo na to, że to również ktoś, kogo zna. To i tak niesamowite, że ich widziała, Gabrielle i Cade'a, siedem lat starsze wersje jej dawnych przyjaciół. Zupełnie nieprawdopodobne, ale byli tutaj, stali paręset metrów od niej, prawdziwi oni, z krwi i kości, a jednocześnie nie oni, przynajmniej nie ci, których znała. Siedem lat to ogromnie dużo czasu, są już zupełnie kimś innym niż osoby, które zostawiła ze sobą, wyjeżdżając z Anglii, ale wciąż mają w sobie części tamtych ludzi... I dzielą z nią wspomnienia.

Pozostałe dwie osoby dołączyły do Cade'a oraz Gabrielle - również młodzi mężczyzna i kobieta. On przypominał jej... Laytona, jak on miał na nazwisko? Laytona Montgomery'ego, ale była zbyt daleko, by móc ocenić, czy to naprawdę on, być może jej umysł płatał figle. Jednak na widok rudowłosej kobiety u jego boku niemal od razu zyskała pewność co jej tożsamości.

Wciąż była oszołomiona, widząc ich tutaj, w jej miejscu, ich, prawdziwych, o siedem lat starszych i innych. Miała krótsze włosy, jej sylwetka się zmieniła, jej ubrania dalej miały żywe kolory, ale nie tak, jak wtedy. Jednak to wciąż była ona, Lara Lockwood, istota, którą wypełniała ta niesamowita, niemożliwa do zrozumienia, srebrzysta energia. Jej nazwiska nigdy nie mogła zapomnieć. Esme była oszołomiona, to prawda, ale część niej w ogóle się nie dziwiła. W końcu myślała o nich ostatnio, próbowała przywołać twarze, gesty i głosy – musiała zgłębić przeszłość, tworząc „Initium: Cor". Przecież stanowiło to całą istotę wystawy. Miała wrażenie, że przywołała ich tutaj, i element niej wcale nie był tym zdziwiony. Jednak wciąż całe przeżycie zdawało się nierealne, surrealistyczne, zwłaszcza, że dalej tkwiła na malowanym w gwiazdy postumencie, żywa rzeźba, obserwując ich jak zza szyby.

Podeszli bliżej, rozmawiając między sobą. Lara wydawała się czymś zaaferowana, wstrząśnięta, coś przeżywała, mówiła szybko, gestykulując. Esme nie mogła się nadziwić, dostrzegając w niej całą gamę znajomych i obcych szczegółów – ta sama osoba, którą namalowała tańczącą przed szkołą, a jednocześnie ktoś zupełnie inny. W końcu umilkli, mężczyzna, który być może był Laytonem, a być może nie, zakończył dyskusję, łagodnie kładąc rękę na ramieniu Lary, a oni ruszyli dalej, w jej stronę.

Byli coraz bliżej niej, aż w końcu stanęli ledwie parę metrów od niej. Przyglądali się jej w zamyśleniu, nie odzywając się, jedynie obserwując. Patrzyła im w oczy, czując mocno, jak bije jej serce. Jak oddzielona szybą, co za znajome uczucie!

― Nie potrafiłbym tak ― przyznał Cade cicho, mówiąc do przyjaciół, i patrząc na Esme zaciekawionym spojrzeniem. ― Tak długo trwać nieruchomo.

― To prawda, nie potrafiłbyś ― zgodziła się Gabrielle, a jej głos był wstrząsająco znajomy, mimo że wydawało jej się, że już go zapomniała. ― Podziwiam takie osoby. To naprawdę ciekawy rodzaj sztuki.

― Angażujący ― przyznał Layton. To był on. ― Wchodzisz wtedy w sztukę całym sobą.

Jedynie Lara się nie odezwała. Przez chwilę stali tam wszyscy, aż w końcu Cade zaproponował, by iść dalej, bo muszą się pospieszyć, jeśli chcą zdążyć do teatru. Jednak ona pozostała chwilę dłużej, patrząc na nią, a patrzyła inaczej niż pozostali. Najpierw zdawało się, że jest w zupełnie innym miejscu myślami, teraz jednak była obecna tam w stu procentach. Czy to możliwe, żeby ją rozpoznała? Raczej nie, Esme się bardzo zmieniła, a teraz była jeszcze przebrana za nocne niebo. Lara podeszła jeszcze krok bliżej, a ich oczy się spotkały, po raz pierwszy od siedmiu lat. Zastanawiała się, czy nie powinna czegoś zrobić, w jakiś sposób zaznaczyć, że ona to ona, zburzyć tę szklaną barierę. Ale co miała zrobić? „Hej, jestem osobą, z którą przyjaźniłaś się, kiedy miałaś piętnaście lat, i nie miałyśmy żadnego kontaktu od siedmiu lat, gdy wyjechałam z kraju?". Nie, nie zrobi tego. Być może Lara i pozostali już jej nie pamiętają. W końcu przeżyła z nimi tylko rok, a bez niej przeżyli siedem kolejnych lat, podczas których z pewnością spotkało ich mnóstwo przygód i mnóstwo barwnych osób. Nie, ta szklana bariera była tak łatwa do rozbicia, nie pojawiła się nagle, narastała latami i istniała – choć znacznie cieńsza – nawet wtedy, gdy mieszkała w May River. Nie, nie mogła powiedzie, że jest ich dawną przyjaciółką, że jest Esme Karimi, bo oni mieli zupełnie inną definicję tej osoby, nieaktualną, a ona miała nieaktualną definicję Cade'a Hambledona, Laytona Montgomery'ego, Gabrielle Ethans i Lary Lockwood. Byli już innymi ludźmi, to był zupełnie inny rozdział jej życia.

Przez moment Esme wydawało się, że Lara chce coś powiedzieć, już otworzyła usta, ale porzuciła zamiar. W końcu wyjęła z kieszeni monetę i wrzuciła ją do pudełka, a żywa rzeźba poruszyła się, zrobiła piruet, udowadniając, że jest prawdziwa. Tak chciała, by mimo wszystko ona też to udowodniła, odezwała się, ale tego nie zrobiła.

― Lara, chodź, idziemy! ― zawołała Gabrielle.

Wiosna odwróciła się i odeszła, a Esme mogła jedynie odprowadzić ją oraz pozostałą trójkę wzrokiem, dopóki nie zniknęli z pola widzenia.

Co za ironia losu, że zwiedzali właśnie tę wystawę!

„Initium: Cor". Początek, serce. Jej serce, jedno, oddzielone oceanem od dwóch pozostałych, z którym tworzyły Klub Samotnych Serc, Lonely Hearts Club, to, co zaprowadziło ją do tego miejsca, jej początek.

KONIEC.

________________________

specjalna nagroda dla tego, kto odgadnie, z jakich imion powstał pseudonim "Lhachime":)

jeśli chcecie iść chronologicznie, proponuję teraz przeczytać prolog, myślę, że już będziecie wiedzieli, kto jest jego główną bohaterką:))

i co dalej?

za moment wstawię podziękowania, rozważam ewentualne posłowie za jakiś czas, w którym wyjaśniłabym parę spraw. pytanie brzmi - jakich? i to już zadanie dla Was.

właśnie tutaj <-- możecie napisać, czego chcielibyście się dowiedzieć o LHC, o jego bohaterach, być może nawet o mnie. co prawda nie wiem, kiedy odpowiadam [zaczęłam dzisiaj liceum, woo], ale kiedyś n pewno to zrobię

KOCHAM WAS DZIĘKI ŻE TU JESTEŚCIE I TU DOBRNĘLIŚCIE GRATULACJE DALIŚCIE RADĘ TO JUŻ KONIEC

Continue Reading

You'll Also Like

11.8K 668 23
Mój młodszy brat został uratowany przez nią. Wiecie o kim mówię? O niej. O tej rudowłosej. Dziękuję za to i za wszystko co dla mnie robisz kochanie...
796 127 17
TO SIĘ NIE UDA Minerwa McGonagall x Alfard Black To się nie mogło udać, o czym doskonale wiedzieli, jednak pozwolili sobie na nadzieje i chwile szczę...
184K 4.3K 29
Książka opowiada o 14 letniej Julii Miller, która właśnie rozpoczyna swój pierwszy rok w liceum razem ze swoim bratem bliźniakiem Johnatan'em. W tym...
35.1K 633 29
fandomowe rozmówki, czasem śmieszne, czasem nie fandomy: pjo (pjo, hoo), magnus chase, marvel, avatar:tla, voltron, the office, the arcana, kane chro...