sometimes i get the feelin'

1K 127 47
                                    

i need an easy friend
i do, with an ear to lend
i don't think you fit this shoe
i do, won't you have a clue

•••••

Skończyły się żarty, zaczęły się schody — wymruczał rozbawiony do granic możliwości Nico di Angelo i ze zdecydowanie zbyt dużą dozą pewności jak na kogoś, kto ledwo trzyma się w pionie o własnych siłach, uniósł jedną nogę.

— Uważaj — ostrzegł go Will, który z jakiegoś powodu był bardziej trzeźwy od niego i zdawał się przynajmniej minimalnie bardziej kontrolować swoje życie, a także ewentualną, najbliższą przyszłość. Może to dlatego, że nie pił nic przed przyjściem bruneta, a później gadał, dopóki w głowie Nico nie znajdowało się więcej procentów niż szarych komórek. Kiedy alkohol przejął kontrolę nad umysłem gitarzysty, to już oboje paplali bez ładu i składu, wybitnie wylewnie jak na nich obu.

A może po prostu Nico generalnie miał bardziej wywalone na swoją egzystencję i to, czy ktoś go zamorduje, gdy spruty jak stare spodnie (albo Jason – nie wiadomo, co gorsze) wytoczy się na pogrążoną w mroku ulicę. W pewnym sensie to było bardzo miłe uczucie, to ubezwłasnowolnienie na własne życzenie. W końcu nie dawał się w większym stopniu kontrolować ojcu, odkąd jego "życie rodzinne" nie przekręciło się o sto osiemdziesiąt stopni, a on sam zaczął buntować się na każdym kroku, by czuć, że nie stanie się dla siebie podobną porażką, jaką stał się jego rodzic. Nie dawał się kontrolować emocjom, bo gdyby dawał, to już dawno uciekłby z plecakiem i przerzuconą przez ramię gitarą. Nie dawał się kontrolować nawet pieprzonemu statutowi szkoły, Minosowi i ich upośledzonemu WFiście. Nie, Nico po prostu kroczył przez życie z uniesionym podbródkiem, dumnie przyjmując wszystkie splunięcia, jakie szykował dla niego wszechświat. I twierdził, że nic go nie złamie, bo to on trzyma swoją rzeczywistość za mordę, a nie ona jego.

Dlatego alkohol był tak słodki, a stan upojenia tak miły. Bo nagle nie było kontroli, a bariery zdawały się na parę godzin nie istnieć. Bez względu na to, czy mówimy o barierach budowanych przez świat i innych ludzi, czy tych jego własnych, obronnych. Nie było ograniczeń, a wszystko zdawało się tańczyć.

— Czy ty próbujesz zrobić jaskółkę? — Will wybuchnął śmiechem, jednocześnie łapiąc swojego towarzysza w pasie. Normalnie by się na to pewnie nie odważył albo przynajmniej czułby się nieco zakłopotany, ale mimo wszystko on też był pijany, a Nico o krok od wybicia sobie zębów.

— Jestem czaplą.

Solace pociągnął Nico do balustrady, by ten się czegoś złapał i nie wywinął czasem orła, skoro już przejawiał takie zaskakujące zainteresowanie ornitologią.

Ułożył wygodniej dłoń na plecach drugiego chłopaka i w jakimś bezwarunkowym, wręcz automatycznym geście odgarnął mu włosy. Nico miał je całkiem długie. Jeszcze trochę i mógłby zacząć je spinać.

— Schodzimy na dół, okej?

— Masz bardzo ładne piegi.

Nie do końca takiej odpowiedzi Will się spodziewał (nie żeby szczególnie mu się nie podobała). Mógł być nietrzeźwy, ale słuchanie komplementów od ludzi, a już szczególnie od ludzi, których się, hm, szanuje, było niemniej przyjemne. Uśmiechnął się więc trochę nieprzytomnie, wpatrując w nagle spokojnie, czekoladowe oczy bruneta i mając wrażenie, że mógłby się tak gapić już do końca świata, a jednocześnie, że go te czarne dziury za moment pochłoną. Pewnie trwałby tak jeszcze dobrą chwilę, gdyby Nico nie targnął się na dosyć niespodziewany gest.

— Aua? — prawie zapytał rozśmieszony, a zarazem lekko skonfundowany William, po tym, gdy Nico niedelikatnie tknął go w nos.

— Pyk! Jak cholerne gwiazdy.

Jak cholerne gwiazdy, których tej nocy kompletnie nie było widać.

•••••

Wyjadając zimny makaron z pudełka parę godzin wcześniej, Nico raczej nie spodziewał się, że następny poranek będzie witał nie w objęciach fizyki, tylko Williama Solace'a. Naprawdę, chociaż zwykł mawiać, że "przy tym spierdoleniu, w którym żyje, już nic go nie jest w stanie zaskoczyć" (spierdolenie, czytaj: Hades, Percy, Jason oraz piszczące lakierki Minosa), w to akurat mógłby nie uwierzyć. A jednak się stało.

Nico di Angelo witał sobotni poranek, leżąc z twarzą wtuloną w pachnącą zielskiem (bynajmniej nie tym, w którym gustował Grover), kraciastą koszulę Willa.

Blondyn gładził go jedną dłonią po roztrzepanych włosach, udając, że wcale nie bolą go nogi od wbijającego mu się od ponad godziny w łydkę krańca ławki. Bo to na ławce właśnie wylądowali albo raczej, gwoli ścisłości, przystanku. Na szczęście było bardzo ciepło, zważywszy na to, jak dojrzała była już jesień. Całkiem miło się tak leżało, choć niezbyt wygodnie. W zasadzie to cholernie niewygodnie. Ławka była metalowa, zimna, jak gdyby wykuta z lodu, a kościste biodro w połowie leżącego na nim chłopka boleśnie wpijało się mu w bok. Mimo wszystko Solace nie narzekał. W końcu rzadko ma się okazję do poleżenia z Nico di Angelo w tak intymnie bliskiej pozycji i przyglądaniu się, jak spokojnie wygląda, gdy Helios wzlatuje w rydwanie na nieboskłon.

Prawdę mówiąc, mógłby tak poleżeć dużo dłużej, niż było mu dane.

*w mediach "about a girl" Nirvany

welcome to the black parade |•| solangelo AUOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz