ROZDZIAŁ XXXI ANNE MALENWOOD

49 10 11
                                    

- Masz bardzo ładnie urządzony pokój, naprawdę.
Uśmiechnąłem się do mojej nowej współlokatorki, Leah. Nigdy w życiu nie spotkałam tak pogodnego człowieka jak ona. Była zadowolona ze wszystkiego, co jej mówiłam, jakby nie istniały w niej żadne negatywne emocje.
Miała nieco skośne oczy o ciemnej barwie, oliwkową karnację i średniej długości czarne włosy. Były proste na całej swojej długości, stanowiąc idealne przeciwieństwo moich. Udało mi się dowiedzieć, że pochodzi z Filipin, ale musiała  stamtąd  wyjechać ze względu na zmiany rządów w jej państwie. Nawet gdy mówiła o przeprowadzce jej głos ani na moment się nie zachwiał, jakby wcale nie było to dla niej ciężkim przeżyciem. Zastanawiałam się czy była to swego rodzaju maska, czy naprawdę taka była. Byłam pewna, że kolejne dni o tym przesądzą.
- Dziękuję – powiedziałam, rozglądając się po pokoju. – Starałam się, by było tu jak najbardziej przytulnie ze względu na to, że byłam sama.
- Mogę zapytać, dlaczego dopiero teraz zdecydowałaś się na współlokatora? – W jej głosie nie było wścibstwa, jedynie przyjacielska ciekawość.
Przez chwilę zastanowiłam się , co by było, gdybym powiedziała jej prawdziwy powód. Bałaby się? A może by to też złagodziła ciepłym uśmiechem?
- Nie chciałam, by ktoś mi przeszkadzał w nauce. Trochę egoistyczne podejście, szczególnie, że już po paru miesiącach bycie samemu zaczęło zamieniać się w zwykłą samotność – odpowiedziałam, a ona ze zrozumiem pokiwała głową.
- Rozumiem cię doskonale. Też tak się czułam, gdy tu się przeprowadziłam – westchnęła.
- A ile już mieszkasz w Stanach? – spytałam. Naprawdę chciałam się o niej czegoś dowiedzieć.
- Przeprowadziłam się przed liceum. Do tej pory mieszkałam w małym mieście przy drodze 45 do Nowego Jorku. Na początku było mi bardzo ciężko, tęskniłam za przyjaciółmi i nie umiałam znaleźć nowych – zaczęła opowiadać Leah. Niektórzy po prostu tacy byli. Potrafili o sobie i swojej przeszłości mówić od tak.
W zasadzie nie było w tym nic złego. Jeśli mówiła to tak prosto osobie, którą dopiero co poznała, to najwyraźniej nic nie miała do ukrycia.
- Na szczęście poznałam potem kogoś, kto był w takiej sytuacji jak ja – kontynuowała. – Jej rodzina pochodzi z Norwegii. W liceum była moją najlepszą przyjaciółką, a teraz... musiałam wyjechać. Znowu kolejna przeprowadzka – skrzywiła się po raz pierwszy i aż zrobiło mi się przykro.
Zmarszczyłam brwi. W mojej głowie dzwonił jakiś dzwonek, ale nie miałam pojęcia, co było z nim związanego. Dlaczego ta sytuacja wydawała mi się dziwnie znajoma?
Nagle sobie przypomniałam.
Małe miasteczko przy drodze. Dziewczyna z Norwegii.
Valerie Larsson.
W momencie poczułam gorąco na twarzy, doszukując się szczegółów w pamięci. Bardzo ją polubiłam przez ten jeden letni dzień, który spędziliśmy razem. Wymieniłyśmy się numerami telefonów i ona nawet do mnie dzwoniła parę razy, ale ja... nie odbierałam. No tak. Pogrążona we własnej rozpaczy, zupełnie o niej zapomniałam.
Valerie miała problem ze swoją orientacją, w jednej chwili wszystko sobie przypomniałam. Miała chłopaka, którego nie kochała, ale była zakochana w dziewczynie, którą niedawno poznała. Czy to możliwe, by to była Leah?
Zorientowałam się, że od paru minut Leah coś mówi i w dodatku chyba zadała mi jakieś pytanie, więc szybko powróciłam na ziemię.
- Słucham? – zapytałam grzecznie, udając, że nie dosłyszałam.
- A ty skąd jesteś? – powtórzyła. Na jej twarzy znowu gościł uśmiech. Niesamowite.
- Z Factoryville. To małe miasteczko, którego serdecznie nienawidzę. Dlatego właśnie studiuję w Filadelfii – powiedziałam, starając się mówić równie szczerze jak ona.
- A co studiujesz? – spytała, zasłaniając usta ręką, bo akurat w tym samym momencie zaczęła ziewać. Przez ten gest zdałam sobie też sprawę ze swojego własnego zmęczenia i spojrzałam na zegarek. Było już po dwunastej w nocy. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że rozmawiamy już tak długo.
Siedziałyśmy na przeciwko siebie, każda na swoim łóżku, pijąc przygotowaną przez Leah herbatę. Teraz, gdy przypomniałam sobie to wszystko, czułam się nieco nieswojo. Jakbym wiedziała o niej coś, co nie powinnam. Nie chciałam tego, chciałam być wobec niej zupełnie uczciwa.
- Medycynę. Jeszcze nie jestem pewna co do specjalizacji. A ty?
- Historię.
- Wow – mruknęłam z uznaniem, a ona się uśmiechnęła. Bardzo chciałam zapytać ją o Valerie, ale po prostu byłam na to zbyt zmęczona. Moje powieki nagle stały się bardzo ciężki, a głowa zaczynała mi ciążyć.
- Opowiem ci może więcej jutro, co ty na to? – zaproponowała, znowu się uśmiechając.
Skinęłam głową, patrząc na nią ciepło.
- Będziemy miały jeszcze dużo czasu, współlokatorko.
~~○~~
Następnego dnia wstałam wcześniej, by przygotować śniadanie dla mnie i mojej współlokatorki. Chciała się postarać, bo powszechnie wiadomo, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze, a nie ma lepszego sposobu na jego wywarcie niż najlepsze śniadanie. Szczególnie, że miałam w planach przy najbliższej okazji zagadnąć ją o Valerie. To mogło się źle skończyć, ale... musiałam wiedzieć.
Mogłabym w zasadzie zadzwonić do niej, ale wątpiłam, czy chciałaby ze mną rozmawiać. W tym momencie nienawidziłam siebie za to, że wtedy ją ignorowałam. Straciłam ją, być może na zawsze. No ale cóż, gdy jesteś w dole nie myślisz o tym co będzie, gdy już z niego wyjdziesz.
Zapach smażonych jajek chyba jeszcze nie obudził Leah, bo wciąż spała w sypialni. Moje, to znaczy teraz już nasze mieszkanie składało się z kuchni, małej łazienki i sypialni połączonej z  pokojem studyjnym. Nie było duże, w końcu to tylko akademik. Sama świetnie się w nim czułam, ale z Leah wiedziałam, że będzie trudniej się pomieścić.
Ale i tak czułam się lepiej.
A przynajmniej na duchu. Fizycznie jednak odkąd tylko wstałam czułam się okropnie. Było mi jakoś dziwnie niedobrze, chociaż w zasadzie od wczoraj nic nie jadłam. Może to właśnie było powodem? A może to przez tę filipińską herbatkę? Na wszelki wypadek postanowiłam już nie częstować się żadnymi zagranicznymi cudami.
Gdy Leah wreszcie wstała, oczywiście z szerokim uśmiechem na drobnej twarzy, zjadłyśmy moje idealne śniadanie. Rozmawiałyśmy na błahe tematy, więc nie miałam jak zagadnąć o Valerie.
- Może pokażę ci dzisiaj uniwersytet? Nie wiem, czy będzie dało się wejść do środka, bo w weekendy zazwyczaj trzymam się najdalej od tego miejsca, ale przynajmniej zobaczysz, jak wygląda z zewnątrz – zaproponowałam z uśmiechem.
- Jasne! Świetny pomysł! – Jej entuzjazm był zaraźliwy. – I dziękuję ci bardzo za wszys...
W tym momencie poczułam taką falę mdłości, że rzuciłam się prosto w kierunku łazienki.
O Boże. Chyba nie powinnam była dzisiaj nic jeść.
- Anne? Wszystko w porządku? – zapytała zmartwionym tonem Leah, zaglądając niepewnie do łazienki. – Chcesz wody?
- Nie, nie mi nie jest... – powiedziałam, podnosząc się. – Wszystko w porządku. Dziękuję – wzięłam od niej kubek z wodą, którą jednak przyniosła.
- Na pewno? – Leah przyjrzała mi się uważniej. – Nie wyglądasz za dobrze.
- Nie, nic mi nie jest – powiedziałam, starając się uśmiechnąć. – Chyba wczoraj się czymś zatrułam. Wezmę prysznic – westchnęłam, pijąc wodę.
- Dobrze, jak coś, to krzycz – uśmiechnęła się i wyszła z łazienki, patrząc jeszcze na mnie z troską.
Już dawno nikt się o mnie nie troszczył. To było naprawdę miłe uczucie.
Oczywiście był jeszcze Henry. On zawsze przy mnie był, pomagał mi. To, co dla mnie wczoraj zrobił, było zupełnie niezrozumiałe, ale zarazem tak cudowne. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo go potrzebowałam. Nie mam pojęcia, co bym bez niego wczoraj zdobiła.
Chyba bym nie dała sobie rady z tym wszystkim.
Odkręciłam prysznic i pozwoliłam, by zimna woda oczyściła mi myśli. Udało mi się trochę uspokoić i poczułam, jak mdłości ustępują. Musiałam się skupić na dobrym nastroju, by nie zawieźć Leah. I siebie.
Wyszłam z łazienki, ubrałam się w białą bluzkę i jeansy i przeczesałam włosy. Z satysfakcją odkryłam, że sięgają mi już za łopatki. Nie do końca podobałam się sobie w tych sięgających nieco za ucho, ale wtedy potrzebowałam zmiany. Dużej i gwałtownej.
- Już jestem – powiedziałam, wychodząc z łazienki. – Wszystko w porządku – powiedziałam szybko, widząc jej zmartwioną minę.
- To dobrze – uśmiechnęła się  do mnie. – Wiesz, u mnie w kraju na złe samopoczucie je się dużo owoców. Ale widzę, że w twojej kuchni ich niestety brakuje...
Parsknęłam śmiechem. Zakupy spożywcze nigdy nie były moją mocną stroną. Co innego ciuchy.
- Chyba już dawno nie byłam na zakupach – zaśmiałam się.
- Zdecydowanie! – wykrzyknęła Leah, kręcąc głową z dezaprobatą. - Dzisiaj pójdziemy jeszcze do jakiegoś spożywczego sklepu uzupełnić twoje żywieniowe braki, co ty na to? – zaproponowała entuzjastycznie, a ja potulnie pokiwałam głową.
- To chyba dobry pomysł. – Naprawdę zaczynałam ją lubić.
- Świetnie, to ja w takim razie teraz się odświeżę, a potem możemy iść. – Leah udała się w stronę łazienki, a ja usiadłam na swoim łóżku, wyjmując telefon.
Zobaczyłam jedną wiadomość od Henry'ego. Uśmiech sam wpłynął mi na usta, a w środku poczułam jakieś dziwne ciepło.
Hej, jak tam?
Odpisałam szybko:
Wszystko w porządku. Moja współlokatorka to naprawdę świetna osoba, jednak znasz się na ludziach ;-)
Odpowiedź przyszła już po paru sekundach.
Nigdy w to nie wątpiłem :) Masz jakieś plany na dzisiaj?
Chciał się ze mną spotkać? Na samą myśl to dziwne ciepło rozlało się po całym moim ciele.
Chcę pokazać Leah uniwersytet, a potem idziemy kupować dla mnie owoce, bo podobno mam braki w lodówce
Henry odpisał bardzo szybko, chyba też siedział z telefonem w ręce i czekał na odpowiedź.
Owoce to ważna rzecz ;) Spotkamy się wieczorem?
Nie wahałam się długo.
Jasne :)
Dlaczego na samą myśl o spotkaniu z nim czułam się taka podekscytowana? To było śmieszne, głupie... i piękne. Chyba nigdy się tak nie czułam.
Dobry Boże, czy ja się zakochałam?
Aż zadrżałam na tę myśl. Ja się nie zakochiwałam. Nie umiałam kochać. Bałam się od kogoś tak bardzo uzależnić jak zrobiłam to z Ezrą. Przecież nie miałam pewności czy to, co być może jest pomiędzy mną a Henry'm jest stałe. Ile to może trwać? I co będzie potem? Bałam się, bo nie chciałam znowu cierpieć.
Być może Ezra mi to radził.
Być może miał rację.
Odetchnęłam głęboko, odtrącając od siebie te myśli. Nic nie było pewne, a takie rozmyślenia do niczego nie mogły doprowadzić. Jedynie czas mógł to wszystko wyjaśnić.
Zebrałyśmy się dosyć szybko z Leah i opuściliśmy budynek akademika. Potem prostą drogą dotarłyśmy pod budynek naszego uniwersytetu. Po drodze Leah opowiadała mi o swoim życiu na Filipinach. Udało mi się dowiedzieć, że w swoim rodzinnym domu miała bardzo dużo zwierząt, a nawet małpkę.
Zauważyłam, że bardzo wiele mówiła o swoim wcześniejszym życiu na wyspach, a o niestety swoją amerykańską historię przemilczała. Nie byłam pewna, czy robiła to celowo, czy po prostu nie udało mi się skierować rozmowy na ten tor.
- Wiesz, ja zawsze marzyłam o studiach w wielkim mieście – trajkotała wesoło Leah, gdy przemierzałyśmy teren przed uniwersytetem. – Tam, gdzie mieszkałam do tej pory, wszędzie było daleko. A tutaj? Sklep na każdym rogu, nikt nikogo nie zna, a oprócz tego mam wrażenie, że kino znajduje się dosłownie na każdej ulicy!
Uniosłam na nią wzrok. Wreszcie nawiązała do swojej starej miejscowości. Uznałam, że to czas dla mnie i powiedziałam z pozoru beztroskim tonem:
- Też nienawidzę mojego rodzinnego miasta. A szczególnie tego, że wszyscy się znają.
- Tak – Leah z przekonaniem pokiwała głową. – A jak jeszcze pochodzi się z innego kraju, to stanowi się ogólną sensacje. Naprawdę czasami czułam się jak zwierzę w zoo. – Nie byłaby sobą, gdyby nie dodała jeszcze – Ale były też tego plusy.
- Naprawdę? – zdziwiłam się. Plusy bycia zwierzęciem w zoo?
- Można powiedzieć, że byłam dosyć popularna, więc prawie wszyscy mnie lubili. Ale ciężko było mi znaleźć nowych przyjaciół, tak jak ci już mówiłam. To byli tylko znajomi, miałam jedną prawdziwą przyjaciółkę...
- Valerie? – wypaliłam zanim zdążyłam to przemyśleć.
Kurwa.
Leah zatrzymała się w pół kroku, patrząc na mnie dziwnie. Od razu pożałowałam tego, że mój mózg wolniej myśli niż działają moje usta.
- Tak – skinęła powoli głową, patrząc na mnie nieufanie. – Skąd wiesz?
- Poznałam ją. – Kurwa. Kurwa. Kurwa. Nie do końca tak chciałam to rozegrać.
- Naprawdę? – Tym razem to ona się zdziwiła. – Jak?
Szlag. Czy ja zawsze musiałam wpędzać się w takie gówno?
- W wakacje – zaczęłam ostrożnie – jechałam do Filadelfii. Po drodze zepsuł mi się samochód i musiałam zatrzymać się na stacji. Pracowała tam młoda dziewczyna, która miała na imię Valerie. Tak mi się jakoś to skojarzyło z tym, co mi opowiadałaś. Wiesz, małe miasteczko przy drodze...
- Ach, no tak! Ale trafiłaś! – zaśmiała się głośno dziewczyna, a ja poczułam jak uchodzi ze mnie napięcie. – Była moją najlepszą przyjaciółką.
- Świetna osoba – potwierdziłam szybko. – Byłyśmy ze sobą tylko jeden dzień, a bardzo ją polubiłam. Wielka szkoda, że prawdopodobnie już nigdy się nie... spotkamy... – zawahałam się, nie do końca pewna, ile i co powinnam mówić. Jeśli Leah była tą dziewczyną, którą kochała Valerie, to takie rozstanie mogło być dla nich ciężkie i mogła bardzo je przeżywać.
- Tak, ja też za nią bardzo tęsknię... – Leah spuściła wzrok, a jej ramiona lekko opadły. Czyli miałam rację. – Wiesz, my byłyśmy... bardzo blisko. I my... byłyśmy kimś więcej niż tylko przyjaciółkami. – Spojrzała na mnie niepewnie, jakby obawiała się mojej reakcji. – Ach, nie chciałam ci tego mówić w ten sposób...
- Ale spokojnie, ja to rozumiem – zapewniłam prędko, chwytając ją za ramię dla potwierdzenia swoich słów. – Każdy ma prawo do miłości i...
- Nie musisz się niczego obawiać – weszła mi w słowo szybko, zakładając włosy za ucho. – W sensie, nie zakocham się w tobie ani nic takiego.
- Boże, uwierz, we mnie nie da się zakochać – parsknęłam śmiechem, czując jak atmosfera między nami staje się zupełnie swobodna.
Ruszyłyśmy parkową aleją, zmierzając w stronę sklepu spożywczego. Słońce z trudem przebijało się przez gęste chmury, a temperatura sięgała niewiele powyżej zera. Jednak dzisiaj wyjątkowo zła pogoda nie miała na mnie żadnego wpływu, bo osoba idąca koło mnie miała jakby swoją własną aurę.
- Dlaczego zdecydowałaś się wyjechać do Filadelfii? – spytałam, poprawiając szalik. Dobra, jednak aura nie umiała zmieniać temperatury.
- Planowałam to od bardzo dawna – przyznała, krzywiąc się lekko. – Do tej pory tylko Valerie mnie powstrzymywała. Nie chciałam się z nią rozstawać. Ale... ona nie chciała... no wiesz... Ukrywała nasz związek przez cały czas, bała się, a ja... miałam już tego dosyć. Ten wyjazd jest moją osobistą formą ucieczki. Chyba ją tym zraniłam. Dałam jej wybór. Albo się ujawnimy naszą relację, albo wyjeżdżam. Nie zaprotestowała. I... jestem tutaj.
Zamilkła na chwilę. Doskonale ją rozumiałam, ale rozumiałam też Valerie. Pamiętałam, że kiedy z nią rozmawiałam, była przerażoną tą opcją, ale równocześnie widziałam na jej twarzy determinację. Chciała tego. Co w takim razie zmieniło jej decyzję?
- Rozmawiałyście potem? Jak już tu przyjechałaś? – Nie wyobrażałam sobie, by ta historia mogła się tak skończyć.
- Tak – potwierdziła, uśmiechając się do siebie. – Wiele razy. Przepraszała mnie. Ma przyjechać tutaj za tydzień. Może też będziesz chciała się z nią spotkać?
- Nie wiem... w zasadzie widziałyśmy się tylko raz, nie jestem nawet pewna, czy mnie pamięta... – mruknęłam niepewnie. Czy chciałaby się ze mną widzieć po tym, jak ją zupełnie olałam? Wątpiłam.
- Można to łatwo sprawdzić – powiedziała pogodnie.
- Jasne – pokiwałam głową. Naprawdę zaczynałam w to wierzyć.
Dzięki Leah odkryłam coś jeszcze – dawna Anne wciąż we mnie była. Leah nie wiedziała nic o mojej złej przeszłości, nie patrzyła na mnie przez pryzmat dziewczyny samobójcy albo załamanej uczennicy. Dla niej byłam po prostu nową współlokatorką. Osobą, którą chciała poznać i się przyjaźnić. 
Wyjechałam do Filadelfii, szukając ucieczki w nowym miejscu. Jednak tak naprawdę to nie miejsce miało największy wpływ na nasze życie, ale ludzie. Oni są odpowiedzialni za sposób, w jaki patrzymy na nasze życie. Byłam zamknięta na wszystkich ludzi i przez to straciłam szansę na powrót do normalnego życia.
A może nie do końca...?
- O, spójrz Anne! Nasz wykładowca też tutaj robi zakupy! – wykrzyknęła ze śmiechem Leah, kiedy razem przemierzałyśmy sklepowe alejki w poszukiwaniu najlepszych owoców.
- Co? – zdziwiłam się, nie wiedząc, o kim mówi. Rozejrzałam się wokół siebie i w tym momencie dostrzegłam Henry'ego. Uśmiech sam wpłynął mi na usta, a moje serce wykonało radosnego fikołka.
- Wczoraj był u nas i pytał o ciebie – mówiła tymczasem Leah, ważąc w dłoniach dwa jabłka. – Czego on uczy?
- Literatury angielskiej – odparłam, śledząc uważnie wzrokiem Henry'ego. Chyba wyczuł moje spojrzenie na sobie, po nagle odwrócił się w moją stronę. Z zadowoleniem zauważyłam, że jego twarz też od razu rozjaśnił uśmiech.
- Anne! Miło Cię widzieć! – zawołał, ruszając w naszym kierunku. – Jak tam zakupy?
- Dzień dobry, panie profesorze  – przywitała się z uśmiechem Leah.
- Dzień dobry – odparł Henry, lustrując dziewczynę wzrokiem. – Wystarczy Henry. Nie jestem już profesorem.
- Co? – zdziwiła się Leah, a pomiędzy jej równymi brwiami pojawiła się pionowa linia. – Jak to?
- Odszedłem z pracy. To długa historia. – Henry wyglądał na trochę zmieszanego, ale na jeszcze bardziej zdezorientowaną wyglądała Leah.
- Wczoraj? – zapytała ze zdziwieniem.
- Nie, ale wczoraj jeszcze czułem się profesorem – wzruszył ramionami.
- Na moją niekorzyść. – Uśmiech Leah całkowicie rozładował napięcie. Henry zaśmiał się, przeczesując włosy ręką.
- Wybacz. To dosyć kiepski sposób na rozpoczęcie znajomości – uśmiechnął się do niej, a dziewczyna odwzajemniła gest.
- Zawsze lepszy niż żaden. Leah Rosamine – wyciągnęła do niego rękę.
- Henry Cortez. Nie jesteś stąd, prawda? – spytał Henry, opierając się o wózek sklepowy.
- Nie, aż tak widać? – zaśmiała się, dotykając swoich lekko skośnych oczu.
Zaczynałam ją podziwiać. Miałam wrażenie, że na każde zdanie potrafi zareagować śmiechem. Zupełnie jakby dostrzegała tylko jasne strony wszystkiego. Też chciałabym tak umieć.
- Leah pochodzi z Filipin – wtrąciłam się do rozmowy. – I jest najpogodniejszą osobą, jaką znam.
- Przesadzasz – zachichotała, machając ręką. – W mojej kulturze po prostu nie ma narzekania, tylko działanie! I owoce! – wykrzyknęła, wykładając do naszego wózka kiść bananów. – To najlepsze, co dała nam natura. Możecie mnie nazywać małpką, naprawdę – dodała ze śmiechem, biorąc jeszcze jedną porcję żółtych owoców.
Zaśmiałam się głośno, patrząc na Henry'ego kątem oka.
Uśmiechnęłam się do niego.
I pierwszy raz od bardzo dawna spojrzałam z optymizmem w przyszłość.
~~○~~
- Cieszę się, że trafiła mi się taka współlokatorka. Jest taka... radosna. Jakby miała zupełnie inną energię ode mnie – zaśmiałam się.
Siedziałam na kuchennym krześle u Henry'ego w domu, przyglądając się jak z uwagą kroi jabłka w równą kostkę. Zaprosił mnie do siebie, ponieważ okazało się, że musi zostać w domu. Powód tej decyzji siedział teraz obok mnie na stole i patrzył się na mnie z właściwą dla swego gatunku pogardą.
- Tak, mój nowy współlokator też ma zdecydowanie inną energię ode mnie – zaśmiał się Henry, wrzucając marchew na patelnię i patrząc na kota nieufnie. – Ale bynajmniej nie cieszę się z tego faktu. Prawda, Pusheen?
Parsknęłam śmiechem, głaskając kot za uchem. Ten parsknął gniewnie i zeskoczył ze stołu, oddalając się od nas dumnym krokiem. No cóż, nigdy nie miałam ręki do zwierząt.
- Tak nie powinno być. Pusheen to miły kotek, a ten to diabeł wcielony – skrzywiłam się, a Henry zaśmiał się pod nosem.
- Zgadzam się. Gdybym wiedział o tym wcześniej, nigdy nie zgodziłbym się go przetrzymać przez ten tydzień – westchnął, kręcąc głową i patrząc na oddalający się szary ogon. – Jest tu od dwóch godzin, a zachowuje się jakby był u siebie!
- Wiesz, ja chyba nigdy nie przygarnęłabym czyjegoś zwierzęcia. W szczególności kota – skrzywiłam się na samą myśl.
- Dla przyjaciół i ich zwierzaków trzeba się czasem poświęcić – zaśmiał się. Henry, jak zawsze wielkoduszny. – Mój kumpel zresztą nie pozostawił mi zbyt dużego wyboru. I przepraszam cię, że nigdzie cię dzisiaj nie zabrałem, tak jak obiecywałem.
- Nic nie szkodzi – powiedziałam szybko. Ważne dla mnie było, że w ogóle się spotkaliśmy, ale nie chciałam mu tego mówić. – U ciebie też jest całkiem przyjemnie. Ale mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, co robisz.
- Wtedy nie będziesz miała niespodzianki! – zaoponował Henry od razu, a ja wydęłam wargi. – Jeszcze się nie domyśliłaś?
Spojrzałam na bezkształtną masę leżąca przede mną na blacie kuchennym.
- Wiesz, ja raczej nie jestem dobra w gotowaniu. Moje popisowe danie to jajecznica, ewentualnie czasem serwuję parówki z serem. I tosty, ale tylko z tosterem, więc to w zasadzie się nie liczy. – Zmarszczyłam brwi, wpatrując się uważniej w jego kulinarne dzieło. – To chyba będzie jakiś jabłecznik. Mało kreatywne, wiesz?
- Dzięki – mruknął, posyłając mi ponure spojrzenie, jednak kąciki jego ust wciąż pozostawały uniesione. – Tak to jest, gdy człowiek próbuje się postarać.
- Oj, już przestań, naprawdę doceniam twoje starania w przyrządzaniu tego wykwintnego ciasta – powiedziałam przesadnie podniosłym tonem. – Ja nigdy nie piekłam szarlotki.
- Nigdy? – zdziwił się Henry. – Jak to możliwe?
- Moja mama rzadko bywała w domu, więc nie miała czasu na takie rzeczy – wzruszyłam ramionami, starając się, by nie zabrzmiało to zbyt ckliwie. – Wiesz, to prawdziwa bizneswoman. Potrafi prowadzić własną firmę, ale nie umie upiec żadnego ciasta. A przez to ja też nie.
- Mnie uczyła mama. Jabłecznik, sernik, piernik. Jest doskonałą kucharką, zdecydowanie lepszą ode mnie – mówił, wyjmując na blat jakieś składniki, których nawet nie umiałam nazwać. – Chcesz mi pomóc?
Odsunęłam się nieznacznie.
- Nie, nie lubię się brudzić.
Henry parsknął śmiechem, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Masz właśnie szansę na zrobienie pierwszej szarlotki w życiu i odmawiasz, bo nie chcesz się ubrudzić? – spytał, unosząc brew do góry.
- Tak – odparłam po prostu.
I w tym momencie oberwałam mąką prosto w twarz.
- Hej! – krzyknęłam głośno, przecierając oczy. Henry w tym czasie głośno zanosił się ze śmiechu. – Jak mogłeś! Nie wierzę, że to...
- Nie marudź, chica. Teraz już gorzej brudn... – Nie zdążył dokończyć, bo w tym momencie sama rzuciłam w niego mąką. – Hej!
- No co? – zaśmiałam się, bo naprawdę wyglądał zabawnie. – Teraz jesteśmy kwita.
- Racja. A teraz chodź tu, to nauczę cię robić najlepszą szarlotkę na świecie!
Teraz już nie mogłam protestować, więc posłusznie przeszłam na drugą stronę stołu. Henry z cierpliwością godną prawdziwego nauczyciela tłumaczył mi wszystko po kolei. Niestety nie byłam zbyt pojętnym uczniem, ale za to bardzo się starałam.
A przynajmniej do momentu, gdy przyszedł czas na drożdże.
- Boże, jak to pięknie pachnie! – zawołałam głośno, nachylając się nad niewielką miseczką wypełnioną po brzegi miękką substancją.
- Anne, jesteś zupełnie niedorozwinięta w kwestii gotowania – stwierdził Henry, kręcąc z naganą głową. – Jak mogłaś nigdy nie wąchać drożdży?
- Jezu, mogłabym mieć taki odświeżacz powietrza... albo mydło... albo... – zaczęłam wymieniać z rosnącym entuzjazmem.
- Boże, odsuń się, bo nigdy tego nie skończymy – przerwał mi Henry ze śmiechem, zabierając mi pachnącą miskę sprzed nosa.
Reszta szła już bez większych przeszkód, poza tym, że wszędzie znajdywaliśmy futro Pusheena. Naprawdę zastanawiałam się, co kierowało osobą, która tak nazwała tego kota. Poradziłabym mu na jakiś czas odstawić Internet, ale wolałam się nie odzywać.
- Mam nadzieję, że będzie tak dobra jak wygląda – powiedziałam, wpatrując się w ciasto przez szybę piekarnika. – W innym wypadku będę się na ciebie gniewać.
- Wiesz, moje ciasto zawsze wychodzi... A to jest po części twoje... – zaczął Henry sugestywnym tonem, uśmiechając się pod nosem. Zamachnęłam się, by znowu rzucić w niego mąką, ale tym razem przewidział mój ruch i zdążył się uchylić. Pocisk przemierzył całą kuchnię i uderzył prosto w... Pusheena.
- O Boże! – krzyknęłam przerażona, gdy kot wyskoczył w górę na co najmniej metr, sycząc gniewnie. – Przepraszam, Pusheen! – zawołałam za nim, gdy wściekłym krokiem oddalił się jak najdalej od nas. – Teraz już na pewno mnie nie polubi.
- Wcale nie musi – wykrztusił z siebie Henry pomiędzy kolejnymi falami śmiechu. – Gorzej, jeśli nie polubi mnie. Albo zabije w nocy.
- To prawda, koty są podobno mściwe – zachichotałam, przysuwając się bliżej niego. – Musisz na siebie uważać. Po co w zasadzie chciałeś się spotkać? – zagadnęłam, przypominając sobie naszą poranną rozmowę.
Zauważyłam jak mięśnie Henry'ego napięły się pod koszulką. Nie spodobała mi się ta reakcja. Zrobił krok w moją stronę, ale nie patrzył na mnie, jakby unikał mojego wzroku.
- Chciałem porozmawiać o pewnej sprawie... - zaczął dosyć niepewnym tonem. To też mi się nie spodobało.
Nagle przestało mi się tu podobać. Cofnęłam się o krok, czując narastający we mnie strach.
- Wtedy, w tym hotelu we Francji...
Serce zabiło mi szybciej.
- Rano dałaś mi swoją torbę z lekami.
Zacisnęłam ręce na blacie stołu, oddychając szybciej.
- Znalazłem tam... coś.
Kurwa.
Dopiero teraz podniósł na mnie wzrok.
- Było tam pudełeczko. W zasadzie wiele pudełeczek, ale jedno szczególne. Z napisem...
- ...AntyJa – dokończyłam za niego, zagryzając wargi. Henry powoli skinął głową, przyglądając mi się uważnie, jakby czekał na jakieś wyjaśnienia, ja jednak uparcie milczałam, nie zdolna do wyduszenia z siebie żadnego słowa.
- Była tam... żyletka.
- Zajrzałeś. – To nawet nie było pytanie. Mierzyłam go chłodnym spojrzeniem, czując jak strach zamienia się w złość.
- Anne... martwiłem się o ciebie – westchnął ciężko.
- I dlatego grzebałeś w moich rzeczach?! – zapytałam gniewnie.
- To nie tak... Przestraszyłem się i... – Widziałam jam ciężko mu pozbierać myśli i mimo woli czułam z tego powodu jakąś satysfakcję. W końcu jednak westchnął, spojrzał mi prosto w oczy i zapytał – Tniesz się?
- Nie – odparłam od razu, zakładając ręce na piersi.
- To po co ci żyletka? – zapytał buntowniczo.
Miałam ochotę warknąć, że to nie jego sprawa, ale nie mogłam. Nie chciałam tego zakończyć w ten sposób.
- Jest w torbie z lekarstwami. Jest to środek zapobiegawczy – powiedziałam wymijająco. Tym razem to mnie było ciężko spojrzeć mu w oczy.
- Środek przed czym? – Henry nie ustępował. Teoretycznie powinnam czuć gniew, że tak mnie o to wypytuje, ale praktycznie nie mogłam się nadziwić, że tak się o mnie martwi.
- Przede mną. Ból fizyczny chroni przed bólem psychicznym – zacytowałam mantrę, którą powtarzałam sobie tak często, robiąc kolejne nacięcia.
- Gówno prawda – warknął. Uniosłam na niego wzrok. – To wcale tak nie działa, bo byłoby to za proste.
- Wiem. – Oddychałam szybko. – Teraz już wiem.
- Już tego nie robisz? – zapytał z nadzieją w głosie.
- Nie – skrzywiłam, lekko zaskoczona tym, że mnie o to podejrzewał. – Radzę sobie bez tego.
Henry sprawiał wrażenie jakby kamień, a może nawet cała góra, spadły mu z serca. Ja jednak czułam pewną urazę. Nie sądziłam, że może mnie o to podejrzewać, a już na pewno nie myślałam, że mógłby przeglądać moje rzeczy. Martwiłem się nie było dla mnie żadnym wyjaśnieniem.
- Anne... – Henry zrobił głęboki wdech, a potem powoli wypuścił powietrze. – Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak wyszło. Gdy znalazłem to pudełeczko, poczułem taką złość i... bezsilność. Przez ten cały czas starałem ci się pomóc, a gdy to zobaczyłem, pomyślałem, że to wszystko na nic, bo... bo ty dalej o tym myślisz. I o nim...
Poczułam nagły przypływ złości i wbiłam w niego wściekłe spojrzenie. Henry aż cofnął się o krok, najwyraźniej dopiero teraz zdając sobie sprawę z popełnionego błędu.
- Oczywiście, że o nim myślę! – krzyknęłam mu prosto w twarz. – I boję się, że nigdy nie przestanę! Że zawsze będę się tak czuć! Jakbym stała na krawędzi... – Po moich policzkach zaczęły płynąć łzy i natychmiast znienawidziłam się za tę reakcje. Ostatnio zbyt łatwo ulegałam emocjom. – Nie chcę się zabić, jeśli o to ci chodzi. Już nie. Nie zwrócę mu tym ani życia, ani zdrowia. Ale boję się. Że już nigdy nie znajdę spokoju, że już zawsze będę... taka. I że... już nigdy nikogo nie uda mi się pokochać...
Tego już było dla mnie za wiele. Nie chciałam tego mówić, ale jak już zaczęłam, nie mogłam przestać.
Henry, bardzo nieśmiało, bardzo delikatnie, objął mnie. W jego ramionach poczułam się tak bezpieczna, że rozpłakałam się jeszcze bardziej.
- Mi pequēna... Już dobrze... – mówił, gładząc mnie po włosach. – Pokochasz kogoś, kto zasłuży na twoją miłość. Masz wielkie, piękne serce, Anne. Kiedy przyjdzie czas, sama zrozumiesz, ile jest w nim uczucia i jak łatwo można kogoś nim obdarować...
- Czuję się tak, jakbym nie miała żadnych uczuć... – wyznałam cicho. Mój głos tłumiła jego koszulka.
- Czy ktoś, kto tak płacze, może nie mieć uczuć? – spytał łagodnie Henry. – Jesteś wspaniałą osobą. Jedyną w swoim rodzaju. Niepowtarzalną. Nigdy nie poznałem nikogo jak ty. W twoich oczach widziałem taką rozpacz jak nigdy wcześniej. Ale to dzięki tobie poznałem, czym może być szczęście. I miłość. Anne, jeśli ty nie potrafisz kochać, to potrafisz innych tego nauczyć.
Serce waliło mi szybko, gdy spojrzałam w jego oczy.
Bałam się tego, co może zaraz powiedzieć.
Co ja mogę powiedzieć.
- Anne, ja...
- Nie mów nic, czego potem moglibyśmy żałować – przerwałam mu, kładąc palec na jego wargach. – Słowa moją wielką moc. Raz wypowiedzianych nie da się cofnąć.
- A jeśli ja nie będę chciał ich cofać? – zapytał równie cicho. W jego oczach dostrzegłam upór i determinację.
To właśnie różniło Henry’ego od Ezrę. On był... prawdziwy. Realistyczny. Chciał mnie naprawdę. I czułam, że nie zniknie.
- Nie znikniesz? – Mimo to zapytałam, pragnąc poznać odpowiedź.
- Nie, jeśli mi na to pozwolisz – szepnął, krążąc spojrzeniem między moimi oczami a ustami. Nawet nie zauważyłam, kiedy znalazł się tak blisko. Czułam na sobie jego oddech, widziałam prawdę w jego spojrzeniu. – Jeśli będziesz tego chciała.
Nagle pożałowałam, że się na niego tak zdenerwowałam. Troszczył się o mnie. Martwił się.
- Tak.  – Mój głos był ledwie słyszalny. – Proszę. Zostań ze mną.
W tym momencie Henry nachylił się i wreszcie jego usta zetknęły się z moimi.
Poczułam żar na policzkach i całym ciele. Wspięłam się na palce, by mieć do niego lepszy dostęp.
Serce biło mi szybko i już bynajmniej nie było to już powodem złości. Nie chciałam się od niego odsuwać, jednak Henry ujął moją twarz w dłonie i spojrzał mi w oczy.
- Zakochuję się w tobie, Anne.
Szlag. Jednak to powiedział.
Powiedział.
- Ja też się w tobie zakochuję, Henry.
Kuźwa. Ja też to powiedziałam.
Ale to była prawda. Pieprzona prawda.
Zakochiwałam się w nim. A może nawet zakochałam.
Uśmiechnęłam się do niego.
- Szaleńczo się w tobie zakochuję. – Znowu mnie pocałował, ale tym razem w tym pocałunku było więcej namiętności. Jego ręce zaczęły sunąć po moim ciele, a ja oparłam dłonie na jego klatce piersiowej.
Chciałam go dotknąć. Chciałam go poczuć. Moje palce zaczęły powoli rozpinać jego koszulę, pragnąc spełnić wszystkie pragnienia mózgu. Henry chyba też miał podobne plany, bo jego dłonie znalazły drogę pod moją bluzkę. Westchnęłam, przylegając do niego pełniej.
Henry podniósł mnie tak jakbym nic nie ważyła, a ja oplotłam nogi wokół jego talii. Zaniósł mnie po schodach prosto do sypialni, po drodze całując mnie tak, jakbym mogła za chwilę zniknąć, namiętnie, mocno. Zamknęłam oczy, zatracając się w tym uczuciu.
Ułożył mnie na łóżku, które przyjemnie zapadło się pod moim ciężarem.
- W porządku? – spytał Henry, patrząc mi w oczy i gładząc po twarzy. Skinęłam głową, bo nie bardzo ufałam swojemu głosowi. – Tym razem chciałbym z tego zapamiętać wszystko...
- Ja też – udało mi się wykrztusić przez zaciśnięte gardło. – Wszystko.
Szybko skończyłam rozpinać koszulę Henry'ego, a on odrzucił ją za siebie i powoli ściągnął moją bluzkę.
- Jesteś taka piękna, Anne – powiedział, wbijając we mnie swoje ciemne spojrzenie.
- Henry... – szepnęłam, opierając dłonie na jego piersi. Podobno już nie ćwiczył, ale mięśnie i tak były wyraźnie zarysowane na jego sylwetce. Mogłabym dotykać go w ten sposób w nieskończoność i jestem pewna, że nigdy by mi się to nie znudziło.
Henry składał pocałunki na każdym centymetrze mojego ciała, a ja drżałam pod wpływem jego dotyku. Nie spieszył się, jakby przed nami była co najmniej cała wieczność. Nawet nie zorientowałam się, kiedy dokładnie pozbyliśmy się reszty ubrań.
Zniknęły wszystkie dzielące nas granice. Niby znaleźliśmy się w tej sytuacji drugi raz, ale czułam się tak, jakbym przeżywała to po raz pierwszy. Tak, naprawdę żałowałam, że wtedy tak się upiłam i nic nie pamiętałam.
Chociaż byłam pewna, że nie mogło być lepiej niż teraz.
- Anne, Boże...
Poczułam, jak całe moje ciało się spina. Spojrzałam na niego ze strachem, kuląc się w sobie. Henry przejechał dłońmi po moich udach, śledząc wzrokiem cienkie kreski wyróżniające się wyraźnie na mojej skórze.
Blizny. 
Niektórzy ranią sobie nadgarstki, ale wtedy to tylko próba zwrócenia na siebie uwagi. Wołanie o pomoc. Niema prośba, gdy wszystkie słowa zawodzą.
Ja tego wszystkiego nie potrzebowałam. Tu nie chodziło o czyjąś uwagę, tylko o ból.
Sam ból.
Patrząc w oczy Henry'ego zrozumiałam, że on to wie. Poczułam łzy palące mnie pod powiekami.
- Już nigdy nie będziesz musiała tego robić, obiecuję – powiedział, całując każdy poraniony żyletką fragment mojej skóry. – Obiecuję.
- Też bym tego chciała – szepnęłam. – Bardzo.
Henry uniósł się na ramionach tak, że znalazł się na wysokości mojej głowy i spojrzał mi prosto w oczy.
- Pozwól mi, a nigdy cię nie zawiodę.
Te oczy, w których mogłam się zatopić. Znaleźć miejsce, w którym byłabym bezpieczna.
Nigdy cię nie zawiodę. Te słowa były czymś więcej niż zwykłą obietnicą, bo obietnic trudno jest dotrzymać. To było coś większego, mocniejszego, coś, w co chciało się wierzyć całym sobą.
Coś, od czego mogło zależeć życie.
Pocałował mnie, delikatnie, ale zarazem z niezwykłą mocą. Sięgnął nad moim ramieniem w kierunku szafki, wyjmując prezerwatywę, cały czas nie spuszczając ze mnie wzroku, jakby chciał się upewnić, że na pewno tego chcę.
- Henry... – Nie wiem czemu, ale byłam w stanie wmówić tylko jego imię.
Reszta potoczyła się prosto. W miłości tak właśnie może czasami być. Jeśli tylko bardzo się staramy i tego chcemy.
Po co cokolwiek komplikować? Mieliśmy siebie, tylko to się liczyło. Jakie znaczenie mogła mieć przeszłość, gdy teraźniejszość była taka cudowna? To właśnie ona kształtowała naszą przyszłość. Mogło być jeszcze dobrze.
Wszystko jeszcze mogło być możliwe. I dobre, i złe. Jednak będąc z nim czułam, że tego dobrego może być wiele więcej.
Pocałunek, dotyk, oddech.
O tak, o wiele więcej.
~~○~~
- Czujesz to? – spytałam nagle i zmarszczyłam nos, podnosząc się na łokciu.
- Co? – zdziwił się Henry i podniósł głowę. – O cholera! Nasze ciasto! – zawołał i zerwał się z łóżka, po drodze szybko wciągając spodnie. Parsknęłam śmiechem, zawijając się kołdrą.
Jak proste rzeczy mogą przerwać piękne chwile.
Opadłam na miękkie poduszki, przeciągając się na nich leniwie i wdychając zapach Henry'ego. W mojej głowie pojawiły się obrazy sprzed paru chwil i moje usta od razu wygięły się w uśmiechu.
Nie mogłam się powstrzymać przed rozmyślaniem nad naszym poprzednim razem. Miałam jakieś niejasne poczucie, że teraz było jakoś... inaczej. Nie tylko ze względu na to, że oboje byliśmy w pełni świadomi i o mało się nie rozpłakałam, ale była też inny istotny szczegół, którego niestety w ogóle nie umiałam sobie uświadomić.
Już miałam zamiar porzucić te rozważania i iść pomóc Henry'emu ratować resztki naszego prawdopodobnie spalonego już ciasta, gdy wtedy to do mnie dotarło.
Prezerwatywa.
Pieprzona prezerwatywa.
Nie użyliśmy jej wtedy.
Podniosłam się gwałtownie, czując jak serce bije mi coraz szybciej. Nie, to nie mogła być prawda.
Kurwa.
Chyba nie byłam w ciąży, prawda?

LET MEजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें