ROZDZIAŁ II HENRY CORTEZ

130 16 7
                                    

Gdy tylko zadzwonił dzwonek, chwyciłem plecak i czym prędzej wybiegłem z klasy. Podczas ostatniej lekcji w ogóle się nie wypakowywałem, żeby opuścić klasę jak najszybciej. W ostatniej ławce nauczyciele i tak nie zwracali na mnie większej uwagi. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem. Prawda mogła być taka, że mieli mnie gdzieś. Ot, kolejny czarny dzieciak z biednej rodziny. I tak niczego nie osiągnie. 
Mama zawsze gniewała się, gdy tak siebie określałem, ale ja wiedziałem swoje. Zawsze powtarzała mi, że nie jestem czarny, tylko mam meksykańskie korzenie, przez co moja skóra jest ciemniejsza.
A nawet jeśli, to i tak niczego nie zmieniało. Wszyscy i tak traktowali mnie jak śmiecia. Byliśmy emigrantami z Meksyku, a w życiu emigranta nic nie jest sprawiedliwe.
Przemierzałem szkolny korytarz i szybko wyszedłem ze szkoły, chowając głowę pod kapturem i modląc się o to, by oni mnie nie zauważyli.
Nie znowu.
Nie dzisiaj.
Bóg chyba jednak też nie lubił Meksykanów, bo i tym razem nie wysłuchał moich próśb.
- Dokąd się tak spieszysz, Cortez? – usłyszałem głos jednego z nich i zakląłem pod nosem.
- Nie twój interes – burknąłem, nie zwalniając kroku. Moja odezwa oczywiście spotkała się z wybuchem śmiechu.
- Ooo, jaki dzisiaj odważny! – zarechotał najwyższy z nich. Parę dni temu udało mi się zorientować, że wszyscy wołają na niego Rogers. – Ciekawe, czy masz hajs, że tak gwiazdorzysz!
Wszyscy wybuchli śmiechem, a jeden z nich chwycił mnie za ramię, przygwożdżając do ściany. Poczułem, jak serce zaczyna mi bić coraz szybciej.
- Nie mam dzisiaj dla was pieniędzy – warknąłem przez zaciśnięte zęby.
- A co, mamusia wolała dać dla tego białasa? Co, nawet ona już cię nie chce? – zapytał Rogers, robiąc sztucznie smutną minę, a ja poczułem, jak łzy napływają mi do oczu. Znienawidziłem się za to. 
Jak zawsze potrafił trafić w mój czuły punkt. Moja mama była opiekunką i pracowała dla bogatej amerykańskiej rodziny, zajmując się ich dzieckiem. Nie nawiedziłem tego chłopaka, którym opiekowała się moja mama. Nienawidziłem całej tej rodziny i tego, że spędzają z nią więcej czasu niż ja, chociaż pewnie wcale jej nie doceniają.
- To jasne, że woli opiekować się nim niż tobą, brudasie. Ty to nadajesz się tylko do lizania mu butów – zawołał któryś z nich, a ja poczułem mocny cios w brzuch.
Skuliłem się, przy okazji upuszczając plecak. To chyba mnie uratowało, bo cała piątką odskoczyła na bok jak poparzona.
- Nie dotykaj tego, Rogers! To musi być okropnie brudne, jeszcze się czymś zarazisz! – krzyknął wysoki chłopak piskliwym głosem, na co Rogers zaśmiał się głośno, ale naprawdę odsunął się na bok.
- Do zobaczenia jutro, śmieciu. Bez pieniędzy nawet nie przychodź do szkoły – warknął, kopiąc mnie jeszcze w brzuch z całą siłą.
Pociemniało mi przed oczami i zwinąłem się na chodniku, już nawet nie próbując powstrzymać tych cholernych łez.
Byłem słaby. Beznadziejny.
Ale najwyraźniej nie sam.
- Wstawaj, niño. Takie leżenie tylko uwłaszcza twojej godności.
Nigdy wcześniej nie słyszałem tego głosu. Był taki... władczy. Wystarczyło jedno słowo tego człowieka, bym po prostu wstał, robiąc to, co mi kazał.
- Dlaczego dajesz się tak pomiatać, el cólera?! Musisz się im postawić, niño! – powiedział, a ja dopiero teraz ośmieliłem się podnieść na niego wzrok.
Był to młody chłopak, mógł mieć może szesnaście albo siedemnaście lat. Miał typowo meksykańską urodę, ale to zdawało się mu tylko dodawać pewności siebie. Jakby co najmniej był... dumny ze swojego pochodzenia. Mnie taka opcja nigdy wcześniej nie przychodziła do głowy, a wtedy, gdy tak na niego patrzyłem, poczułem coś na kształt... dumy, że mam jakąś cechę, która może mnie z nim łączyć.
Na głowie miał przewiązaną czerwoną chusteczkę, która obsunęła mu się nieco na czoło. Gdy podszedł do mnie pewnym krokiem i chwycił mnie silną ręką za ramię, aż drgnąłem i spuściłem wzrok. 
- Nie pozwalaj im sobą tak pomiatać. Chodź ze mną, niño. Pokażę ci, co zrobić, by już nigdy cię nie tknęli, jasne? – zapytał, prowadząc mnie ze sobą ulicą.
Nie miałem czasu do namysłu, więc po prostu poszedłem za nim. Chwyciłem się tej nadziei na lepsze traktowanie jak tonący brzytwy i po prostu postanowiłem zaufać temu nieznajomemu.
- Jak ci na imię? – zapytał, gdy doszliśmy pod wysoki budynek. Nie weszliśmy jednak do niego, tylko chłopak zaprowadził mnie dalej, do ceglanej przybudówki.
- Henry. Henry Cortez – odparłem, odchrząkując, by nadać swemu głosu więcej pewności.
- Świetne imię – pochwalił chłopak, a ja poczułem przypływ dumy. – W Meksyku mówiliby na ciebie Henrique. Mogę tak cię nazywać?
Zamrugałem szybko, ale pokiwałem głową.
- Jasne, czemu nie? – zebrałem w sobie odwagę i zapytałem – A ty?
- Lou – powiedział po prostu, a ja uśmiechnąłem się. Pasowało do niego.
- Gdzie idziemy, Lou? – ośmieliłem się zadać kolejne pytanie.
- Do mojego królestwa. Chciałbyś nauczyć się bronić, Henrique? – zapytał, patrząc na mnie ciemnymi oczami. Chyba nigdy nie widziałem, by ktoś miał taki ich odcień. Moja mama zawsze mówiła, że to ja mam ciemne oczy. Byłem ciekawy, co by powiedziała na te mojego nowego znajomego.
- Jasne – powiedziałem z entuzjazmem.
- W takim razie pokażę ci boks. Pokażę ci, jak się bronić. Już nigdy nie będziesz słaby, jasne? – położył mi rękę na ramieniu, a ja...
Nawet nie jestem pewien, co dokładnie poczułem.
Chyba po prostu szczęście.
~~☆~~
10 LAT PÓŹNIEJ
Prawy, lewy, unik, prawy, lewy, unik...
Cudowna, prosta rutyna, ratująca mi życie przez ostatnie dziesięć lat.
Nie tylko pomogła mi się uporać z tymi małymi gnojkami, gdy byłem dzieckiem, ale także z demonami dnia codziennego.
Dawał mi niespotykaną radość i bardzo się z niego cieszyłem, a także byłem z siebie dumny. W końcu miałem jakiś cel, coś, do czego mogłem dążyć.
Ale zyskałem też o wiele więcej – najlepszego przyjaciela.
Loucas Fernando, bo tak się naprawdę nazywał, był starszy ode mnie o sześć lat, więc bardziej traktowałem go jak brata. Odkąd zabrał mnie wtedy z tej ulicy, przeszliśmy razem długą drogę. Był moim mistrzem, trenerem i niesamowitym wsparciem.
Walka stała się dla mnie czymś więcej niż tylko sportem. Znajdywałem w niej ukojenie, jakiego nie mogłem zaznać nigdzie indziej.
Chociaż raz na zawsze uporałem się ze swoimi prześladowcami, już raczej nie chciałem szukać znajomych. Nie narzekałem jednak na samotność, bo Lou był dla mnie wystarczającym towarzystwem. Poza tym miałem jeszcze mamę.
Nasze relacje były... dobre. To chyba było najodpowiedniejsze słowo, by to określić. Codziennie rano wychodziła do pracy, a wracała dopiero późnym wieczorem. Miałem przez to dużo swobody i... mało kontroli.
Westchnąłem, odsuwając się od worka treningowego. Prawda była taka, że brakowało mi jej. Ojca nigdy nie znałem, a mama wolała jakiegoś chłopaka z bogatej rodziny ode mnie. W tym jednym ten cały Rogers miał rację i ciągle bolało mnie to, że udało mu się wtedy tak mi dopiec.
Pot spływał mi po plecach, więc postanowiłem sobie na dzisiaj już odpuścić. Ściągnąłem rękawice, czując pieczenie nadgarstków. Wiedziałem, że się przeforsowuję, ale dzięki temu choć na chwilę przestawałem myśleć.
Więc dlaczego miałem się w tym ograniczać?
Umyłem się i przebrałem. Dzisiaj mama wyjątkowo wracała wcześniej z pracy, więc postanowiłem zrobić dla niej kolację. Wprawdzie moje umiejętności kulinarne były równe zeru, ale przecież liczą się chęci, prawda?
Już miałem wychodzić, gdy natknąłem się na Lou. Jak zawsze ubrany był w czarny T-shirt, a na głowie miał swoją czerwoną bandanę. W ręce niósł skórzaną kurtkę, więc domyśliłem się, że znowu przyjechał tu na motorze.
- Znowu zapomniałeś o kasku? – zapytałem, patrząc na niego ze skrzywioną miną. Denerwowało mnie, że nigdy go nie nosił, bo dobrze wiedziałem, jak szybko jeździł.
- Nie przesadzaj, niño – zaśmiał się, a ja mimowolnie musiałem się uśmiechnąć. Chociaż teraz różnica między nami była już niezauważalna, to ona dalej uważał, że może mnie nazywać małym. – Dokąd się tak spieszysz? – zapytał, patrząc na torbę w mojej ręce.
- Muszę dzisiaj być wcześniej w domu – odparłem.
- Ach, no tak, pamiętam. Mama – posłał mi wymowne spojrzenie, a ja skrzywiłem się. – A szkoda, bo myślałem, że poćwiczymy sobie dzisiaj razem.
- Wybacz, może jutro – zrobiłem zbolałą minę, bo naprawdę było mi przykro. Nie często trafiała się okazja, byśmy mogli potrenować razem. On oprócz treningów pracował jeszcze w barze, by jakoś utrzymać siebie i siostrę.
- A myślałeś może o tym, co ci wczoraj mówiłem? – zapytał, wchodząc na halę treningową. Rzucił swoją torbę na ławkę i ruszył w stronę swojej szafki. – Już niedługo uda nam się otworzyć tutaj prawdziwą siłownię...
- Mówisz tak od dziesięciu lat – parsknąłem, opierając się o drzwi. – I tak, myślałem. Ale chyba jednak nie zdecyduję się na twoją propozycję.
Odwrócił się w moją stronę ze złym spojrzeniem.
Cholera.
- Henrique... – zaczął, ale mu przerwałem.
- Już o tym rozmawialiśmy. Na razie nie mam czasu na studia. Muszę się skupić na walkach – powiedziałem pewnym głosem, tak jak to sobie zaplanowałem.
- Wiesz, że to nie jest dobry pomysł, Henrique – powiedział, podchodząc do mnie. – Prędzej czy później będziesz musiał zająć się czymś innym.
- Wiem, ale na razie...
- Potem nie wrócisz do tego tak łatwo – przerwał mi z braterskim zatroskaniem na twarzy. – A zresztą walki tutaj to nie jest dobry pomysł – dodał. Wiedziałem, co miał na myśli. Okolica nie była zbyt przyjazna, określając to delikatnie.
- Nie mogę wyjechać, przecież wiesz. Nie zostawię mamy. Może masz rację, ale sam rozumiesz...
Uśmiechnął się do mnie.
- Podrośniesz, zrozumiesz – powiedział, a ja wywróciłem oczami. Nie lubiłem, gdy traktował mnie jak dziecko.
- Jakoś ty nie zrozumiałeś – mruknąłem, a on skrzywił się.
- Widzisz, a może gdybym zrozumiał, to nie musiałbym teraz iść na walkę – westchnął.
- Co?! Idziesz dzisiaj na walkę? – zdumiałem się. – Przecież dzisiaj bije się Kortel. Chcesz wchodzić w to gówno?
- Nie mam wyjścia, niño. Jak podrośniesz, to zrozumiesz – powtórzył jeszcze raz, odwracając się ode mnie, co mnie bardziej zdenerwowało.
- Nie traktuj mnie jak dziecko, Lou. Mam już osiemnaście lat, za rok mogę iść na studia! – krzyknąłem ze złością.
- Ale nie masz na utrzymaniu nieznośniej siostruni! – odpowiedział również ze złością. Jego siostra była młodsza ode mnie o sześć lat, ale była zdecydowanie najgorszą nastolatką, jaką znałem, a wychowałem się w nieciekawej dzielnicy i poznałem ich naprawdę dużo.
- Ale przecież za niedługo otworzysz siłownię, nie musisz już się bić! A szczególnie nie z Kortelem! – Wciąż nie mogłem się z tym pogodzić, pragnąłem go odciągnąć od tego pomysłu, choć w zasadzie wiedziałem, że sprawa jest już przegrana.
- Alexa chce jechać wycieczkę. Do jutra ma dać pieniądze. Niby skąd mam je wziąć?! – Widziałem, jak mu ciężko. Zrozumiałem, że to nie była jego decyzja, ale po prostu chciał dać coś siostrze.
- Ja... – zacząłem, ale Lou przerwał mi gwałtownie.
- Nie. Już zdecydowałem. Jest nieznośna, ale też jej się coś od życia należy. A zresztą, ty i tak masz zamiar walczyć w przyszłym sezonie – zakończył, a ja wiedziałem, że nie mam już nic do dodania.
Rzuciłem mu ostatnie spojrzenie i wyszedłem.
Wiem, że powinienem był go zatrzymać.
Powinienem był powiedzieć, że żadna wycieczka nie jest warta ryzykowania życia.
Ale nie zrobiłem tego.
Poddałem się za szybko.
I przegrałem przez to wszystko.
Wróciłem do domu, spaliłem kolację, chociaż naprawdę się starałem. Mama wróciła około siódmej, więc zaserwowałem jej zimną porcję spaghetti.
- Było ciepłe godzinę temu – powiedziałem, zagryzając szczękę ze złością.
- Och, dziękuję, Henry! Postarałeś się! – uśmiechnęła się jak zawsze z optymizmem.
- Wiem – mruknąłem, siadając na przeciwko, by dotrzymać jej towarzystwa, bo  sam już zjadłem swoją porcję.
Spojrzałem po raz kolejny na telefon, czekając na jakąkolwiek informację od Lou. Chociaż walka miała się zacząć dopiero za dwie godziny, to chciałem wiedzieć, czy na pewno wszystko z nim w porządku.
Jest okay, Henrique ;-)
Przeczytałem wiadomość na wyświetlacz i uśmiechnąłem się do siebie.
- Loucas się odezwał? – usłyszałem głos mamy, wyrywający mnie z pewnego transu tępego wpatrywania się w telefon.
- Co? Tak... – odparłem, szybko wygaszając ekran.
- Wie już, kiedy otworzy ten wasz barak? – zapytała, a ja zaśmiałem się pod nosem.
- Masz na myśli siłownię? – upewniłem się, podnosząc na nią wzrok, a ona pokiwała głową. – Jeszcze nie jest pewien. Planuje w przyszłym miesiącu, ale wciąż nie ma wszystkich potrzebnych papierów. Ale jest dobrze.
- Cieszę się – powiedziała, chyba szczerze.
Tak minął cały wieczór. Muszę przyznać, że był zaskakująco przyjemny. Mama opowiadała mi o ostatnich dniach swojej pracy, o problemach wielkiego, bogatego świata. Dzięki niej wydawał mi się on o wiele bliższy, jakby bardziej realny.
- Potrafisz to zrozumieć? Nie mogli się zdecydować się, gdzie wyjechać na kolejną wycieczkę do Europy! – śmiała się, opierając ręce o stół. – Mnie by zależało, by w ogóle gdzieś pojechać!
- Bogacze i ich wielkie problemy – prychnąłem, mając w pamięci Lou i jego siostrę. On starał się o pieniądze, by Alexa w ogóle mogła gdzieś pojechać.
Mama położyła się spać wcześnie, bo następnego dnia znowu miała być w pracy o siódmej. Był piątek, więc ja się tym nie przejmowałem. Usiadłem w fotelu przed telewizorem, zaszywając się w świecie Internetu.
W pewnym momencie chyba usnąłem. W każdym razie gdy się obudziłem w nocy, wiedziałem, że jest źle, kiedy tylko spojrzałem na telefon.
Nie było SMS-a od Lou. 
Nie było.
Nie było.
Nie było.
Przeraziło mnie to. Nie zostawiłby mnie bez żadnej informacji.
Nie zostawiłby mnie.
~~☆~~
PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ
Obudziłem się wcześnie rano, czując się jak w czarnej dziurze. Zupełnie jakby słońce docierało wszędzie, tylko nie do mnie. A może po prostu nie chciałem go przyjąć?
Jasność nie była mi do niczego potrzebna.
Dzień 182 czas zacząć.
182 dzień samotności.
Powoli zwlokłem się z łóżka, bo nie miałem ochoty na pośpiech. Zresztą nie był mi on do niczego potrzebny, bo była dopiero szósta rano, a szkoła zaczynała się o ósmej. Wiedziałem jednak, że jak się już obudziłem, to na pewno nie zasnął bym po raz drugi. Nie bez zbędnego myślenia.
I tak myślałem za dużo nocą.
Ubrałem się i ponownie sprawdziłem plecak. Od 182 dni byłem bardzo pilnym uczniem. W końcu planowałem iść na studia, musiałem dostać się na nie z jedną z lepszych lokat.
On na pewno by tego chciał.
Wyszedłem z domu po cichu, by nie obudzić mamy. I tak od 182 była bardzo zmęczona.
Ale na pewno nie tak jak ja.
To była moja tragedia. Ona nie straciła syna. To ja straciłem przyjaciela.
Zima w tym roku była wyjątkowo łagodna, więc wiosna przyszła dosyć szybko. Dało się już zauważyć pierwsze pąki na drzewach. Drzewa budziły się do nowego życia, zapominając o starym i zimie, która je tak okropnie zniszczyła. Szkoda, że ludzie tak nie potrafili.
Wielka szkoda.
Czułem się jak stary pąk na nowym drzewie. Coś niepotrzebnego. Martwego.
Minąłem park szybkim krokiem. Budził wspomnienia, o których nie chciałem myśleć. Był drogą do miejsca, o którym nie chciałem myśleć.
Od 182 dni siłownia stała pusta. Znowu była bezużytecznym barakiem, który on tak bardzo starał się zamienić w coś dobrego. Tak naprawdę udało mi się już znaleźć kupców na kawałek ziemi, który zajmowała.
Ja nie miałem zamiaru iść tam nigdy więcej.
Tak samo jak na walkę.
Tak samo jak na ring.
Nie trenowałem od 182 dni.
Spadek masy mięśniowej był zaskakująco widoczny. Nauczyciele zwalali to na stres spowodowany egzaminami, ale ja wiedziałem swoje. Czułem się wątły i słaby, ale też nie zamierzałem nic z tym zrobić.
Dotarłem do liceum, w myślach planując już jutrzejszy dzień. Lekcje kończą się o trzeciej, więc jeśli droga powrotna zajmie mi dwadzieścia minut, to na cmentarz będę mógł pójść już o...
Łup!
Zatoczyłem się do tyłu, a moja przeszkoda niestety zrobiła to samo, przewracając się na plecy. Bo moja przeszkoda miała plecy. I ciało. I okropnie długie, blond włosy.
I była dziewczyną.
- Merde! – zaklęła pod nosem, obrzucając mnie wściekły spojrzeniem oczu tak niebieskich, że prawie lodowatych.
- O Boże, przepraszam! – powiedziałem szybko, pomagając jej wstać.
- Na przyszłość patrz, que tu idziesz! – wykrzyknęła łamaną angielszczyzną, a mnie nieco zmroziło.
Od 182 dni wszyscy mówili do mnie tylko i wyłącznie po angielsku. Tylko on miał zwyczaj wrzucania hiszpańskich słówek do swoich codziennych wypowiedzi. A ta dziewczyna chyba także nie pogodziła się do końca z tym, że już nie mieszka w swoim rodzinnym kraju.
- Przepraszam – bąknąłem po raz drugi, mijając ją. Kątem oka widziałem, jak odeszła z oburzoną miną.
Nie mogło to być oczywiście nasze ostatnie spotkanie.
Na pierwszej lekcji nauczyciel oznajmił, że w klasie mamy nową uczennicę, która pochodzi z Francji, więc nie do końca mówi w naszym języku, dlatego mamy jej pomóc się zadomowić w naszym pięknym i gościnnym kraju... bla, bla, bla.
Miała na imię Colarie Yvesé i była niesamowicie piękna. Twarz miała jakby dosłownie wykutą z marmuru, bladą i delikatną. Duże oczy podkreśla czarną kredką i ciemnym cieniem, przez wydawały się jakby mniejsze. Wydatne usta pomalowała bordową szminką, przez co byłem pewien, że większość chłopaków z klasy nie może oderwać od nich wzroku. 
Ja też nie mogłem.
- Ze względu na to, że Colarie jest nowa, usiądzie na razie z naszym nowym najlepszym uczniem – oznajmił pan Felphs, nasz wychowawca, patrząc na mnie z uśmiechem, którego nie odwzajemniłem.
Zdenerwowało mnie to. Dobrze mi było w samotności, bo dzięki temu łatwiej było mi skupić się na lekcji. A jak miałem to robić, gdy koło mnie siedziała jakaś dziewczyna, która prawdopodobnie co chwila będzie zadawać jakieś pytania, obracać się do innych dziewczyn i...
- Znowu się spotykamy – powiedziała z uśmiechem oraz bardzo silnym francuskim akcentem. Muszę przyznać, że zabrzmiało to nawet słodko.
- Cześć – odpowiedziałem, czując, że on nie chciałby, bym był dla niej niemiły.
Chciał, żebym był dobrym człowiekiem.
Zaskoczyła mnie, ale na szczęście pozytywnie. Okazało się, że jest niesamowicie pilną uczennicą, więc nie było z nią żadnych problemów podczas lekcji. Sam nie byłem pewny, kiedy zleciał mi cały dzień. Pomaganie komuś było miłą odmianą po 182 dniach trwania w bezczynności.
- O mój Boże! – wykrzyknęła pod koniec dnia, a ja uniosłem brwi. – Cały dzień mi pomagasz, a ja nie wiem, comment tu t'appelles!
Prawie się uśmiechnąłem. Prawie.
- Henry. Henry Cortez – powiedziałem, przyglądając się jej uważnie. Naprawdę była ładna.
- Henry – powtórzyła, ale w jej ustach brzmiało to bardziej jak Enri. – Bardzo ładnie. To do zobaczenia jutro, Henry!
- Do zobaczenia, Colarie – powiedziałem i... tak. Zrobiłem to. Uśmiechnąłem się do niej.
Pierwszy raz od 182 dni.
Następne miesiące wyglądały bardzo podobnie. Spotykaliśmy się w szkole, rozmawialiśmy łamaną angielszczyzną i uczyliśmy się najpilniej w klasie, a może i nawet w szkole. Do mojej rutyny dołączył jeden czynnik, a jednak moje życie jakby zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Nie mogłem już milczeć przez cały dzień, nie mogłem chować się po kątach. Odnajdywałem radość w szkole, tylko po to, by tracić ją w domu. Ale potem ona zaczęła pisać.
I jakimś sposobem Henry ze szkoły przeniósł się także do domu. Widziałem, że mama to zauważyła, ale jakby bała się zwrócić na to uwagę.
W końcu nadeszły egzaminy. Udało nas się je zdać bez większych problemów. Oboje przygotowywaliśmy się do nich, bardzo dużo się uczyliśmy, więc było to po prostu wynagrodzeniem naszych trudów. W zasadzie lubiłem to w szkole – gdy sumiennie się uczyłeś, dawało to efekty. Było to dla mnie jakaś nadzieją, że sprawiedliwość być może istnieje na świecie i ciężką pracą można ją uzyskać.
Parę dni po nich udaliśmy się z Colarie do Central Parku. Miał odbyć się tam koncert zespołu, który oboje bardzo lubiliśmy. Próbowałem skupić się na muzyce i nie zwracać uwagi na to, jak pięknie pachniała, jak jej oczy błyszczały, gdy śpiewała razem z zespołem, na jej falujące włosy...
Próbowałem, zastanawiając się, co on by o niej pomyślał.
Czy byłby na mnie zły za to, że znalazłem sobie nowego przyjaciela?
Poczułem ból na tę myśl. Nie. Nikt nigdy mi go nie zastąpi. On był moim bratem, a ta dziewczyna to...
- Coś nie tak? – Colarie wyrwała mnie z zamyślenia, patrząc na mnie z zatroskaną miną, gdy wracaliśmy już do domu.
- Nie, wszystko w porządku – zaprzeczyłem szybko, ukrywając smutek pod maską uśmiechu.
Tej Francuski nie dało się jednak oszukać tak łatwo.
- Wydaję mi się, że nie mówisz mi prawdy – powiedziała, a moje serce zaczęło bić szybciej ze zdenerwowania. – Jesteś jakiś... smutny. Do tej pory myślałam, że jest to spowodowane egzaminami, ale teraz... Jakbyś miał w sobie coś zjadającego cię od środka, nie pozwalającego ci cieszyć się z życia, chwili obecnej... – zarumieniła się, gdy na nią spojrzałem. – Przepraszam, chyba powiedziałam za dużo...
- Nie... – Nagle poczułem wręcz palącą potrzebę, by jej powiedzieć. O wszystkim. – Masz rację. Nie potrafię się śmiać. Nie potrafię doceniać życia. Straciło dla mnie sens dokładnie 234 dni temu.
Spojrzała na mnie ze strachem i zrobiła coś, od czego moje serce wykonało fikołka.
Ścisnęła moją rękę.
Nie pozwalałem nikomu się dotykać od 234 dni.
- Boże, Henry. Co się stało? – zapytała, wpatrując się we mnie tymi niebiskimi oczami.
- Kiedyś nie byłem taki, jak teraz... – Stwierdziłem, że muszę zacząć od początku, by jak najlepiej to zrozumiała. By zrozumiała prawdziwego mnie. – Bardzo dużo ćwiczyłem. Sztuki walki. Boks. Byłem w tym naprawdę dobry. Wygrywałem dużo walk. Zaczęło się to od tego, jak... – Z wielkim trudem wymówiłem jego imię, pierwszy raz od 234 dni. – Lou znalazł mnie pobitego na ulicy jako ośmiolatka. Zabrał mnie do swojej siłowni i pokazał mi, jak się bronić. Od tamtej pory przychodziłem do niego codziennie. Nigdy mnie nie wygonił, nigdy nie miał dosyć. Pokazywał mi wszystko i uczył, jak z zera stać się kimś.
Zamilkłem na moment, czując, jak załamuje mi się głos. Łzy napłynęły mi do oczu i nawet nie próbowałem ich podtrzymywać.
- Przez dziesięć lat razem braliśmy udział w różnych walkach i zawodach. Potem on odniósł dość poważną kontuzję, gdy jeden z zawodników go znokautował. Było to bardzo nieregulaminowe zagranie, gdyby tylko jakiś regulamin istniał. Ale niestety, podziemne walki to nie raj i po prostu musiał pogodzić się z przegraną. Nie poddał się jednak, bo takie słowo w ogóle nie istniało w jego słowniku. Postanowił przerobić nasz barak na prawdziwą siłownię. Włożył w to naprawdę wiele pracy.
Już nie próbowałem nawet udawać.
Płakałem pierwszy raz od 234 dni.
- Kiedy to się, stało dzielił go może tydzień od jej otwarcia. Ale jego siostra musiała sobie zażyczyć wycieczkę, na którą nie miał pieniędzy. Więc poszedł na walkę. Nie bił się, tylko obstawiał zwycięstwa. I wygrał te pieniądze. Ale bandzie przegranego... się to nie spodobało. Więc... Więc po prostu zabili go, by odzyskać te pieniądze. Zginął z tak bezsensownego powodu...
Zatrzymaliśmy się.
Zdziwiło mnie to, że mimo rozpaczy, którą czułem w środku, było we mnie coś jeszcze.
I objawiało się to, gdy patrzyłem w jej oczy.
- Tak mi przykro, Henry – powiedziała, ocierając łzy z policzka. – Ale nie możesz pozwolić sobie tkwić w tym smutku przez cały czas.
Wspięła się na palce, tak że spokojnie mogłem utonąć w błękicie jej oczu.
- Pozwól mi się uzdrowić.
Po prostu skinąłem głową, czując coś w głębi siebie.
Nadzieja.
Nie czułem jej od 234 dni. 

LET MEWhere stories live. Discover now