ROZDZIAŁ XX HENRY CORTEZ

80 12 47
                                    

Nienawidziłem Ezry Phinningsa.
Nienawidziłem wszystkiego, co wiedziałem o tym chłopaku.
A przede wszystkim nienawidziłem tego, co zrobił z Anne. Jak ją skrzywdził. Jak potwornie zmieniła się przez to, co on sobie zrobił.
Nienawidziłem go za to, że zabijając siebie, zabił też ją. Wszystko, co było w niej dobre, odeszło. Nie była już tą samą osobą. Nawet jeśli nie dawno wierzyłem jeszcze, że coś z niej zostało, to jedno zdanie przekreśliło wszystkie moje nadzieje.
Byłem głęboko przekonany, że on nie miał powodów, by się zabić. Może brzmiało to okrutnie, ale dla mnie było to zwykłe tchórzostwo. Dobrowolnie skazał ją na takie życie. Musiał przecież wiedzieć, jak to się skończy, a mimo to i tak to zrobił. Pieprzony egoista.
Co musiał czuć w takim razie, że pomimo tego wszystkiego i tak się zdecydował na taki krok? Jak bardzo był zdesperowany? I czy na pewno kierowało nim tylko uczucie do Anne?
Nie znałem odpowiedzi na te pytania i wątpiłem, by kiedykolwiek udało nam się ją uzyskać.
Wiedziałem jednak, co muszę zrobić.
Postanowiłem przywrócić sens życiu Anne.
Nie wiedziałem jeszcze, jak to zrobić. Nigdy wcześniej przecież tego nie robiłem. Ale mimo to nie miałem zamiaru się poddawać.
W końcu nie byłem nim.
Spojrzałem na zegarek; właśnie mijała trzecia godzina lotu, a to oznaczało, że przed nami jeszcze tylko pięć. Ostatnim razem moja podróż trwała tylko dwie godziny. Był to mój pierwszy lot, więc wszystko mnie fascynowało. Widoki, lekkie turbulencje, stewardessy roznoszące kanapki i bezcłowe towary.
Teraz natomiast zaczynała doskwierać mi nuda. Moja towarzyszka podróży od jakiejś godziny spała i nie miałem zamiaru jej budzić, a facet koło niej oglądał jakiś film na małym telewizorku w oparciu przeciwnego fotela. Anne wyglądała tak spokojnie, jakby dopiero we śnie odnajdywała spokój. Nie sadziłem jednak, by naprawdę tak było. Pamiętam, jak sam nie umiałem spać po tym, co stało się z Lou. W nocy czekały na mnie tylko koszmary, dlatego nie spałem do czasu, gdy oczy same mi się nie zamykały, a i tak budziłem się wcześnie rano. Zdarzało się, że czasami spałem dwie, trzy godziny.
Ciągle zastanawiam się, jak udało mi się przeżyć ten okres.
Nie ma jednak skutecznego lekarstwa na koszmary. Nie da się z nich do końca wyleczyć. Obecnie też się zdarzało, że w nocy budziłem się zlany potem. Obrazy z tamtej nocy powracały wyjątkowo wyraźnie, jakbym był tam jeszcze raz. Dziwne, że po mimo upływu tylu lat pamiętam dalej każdy szczegół. Światła, zamieszanie, krzyk. Chaos.
Był jeden sposób na te wszystkie koszmary. Colarie.
Nie miała mocy, która sprawiała, że przestawały mi się śnić. To byłoby zbyt proste.
Ale gdy się budziłem, jej obecność była taka... uspakajająca. Kojąca.
Potrzebowałem jej. Uzależniłem się od jej wpływu na mnie. Była jak narkotyk, dzięki któremu gubiłem rzeczywistość. Kiedy znikała, czułem się źle. Ale kim była dla mnie poza tym? Czy kochałem ją tylko ze względu na to, że byłem samotny? Egoistycznie nie chciałem być sam, dlatego nie pozwalałem jej odejść. A czy ona była za mną szczęśliwa? Może jej rodzice mieli rację. Zasługiwała na kogoś, kto kochałby ją za to, jaka jest, a nie tylko za to, że dzięki niej czuł się bezpieczny.
Może ten wyjazd to nie była pomyłka? Czy powinienem pozwolić jej odejść?
Nawet jeśli odpowiedź na to pytanie była twierdząca, to mimo wszystko zasługiwałem na jakieś wyjaśnienia. Chciałem wiedzieć, dlaczego wyjechała tak nagle, bez słowa. Czy wszystko z nią w porządku. Po tych wszystkich lata chyba była mi to winna.
Nie można kogoś zostawić bez słowa, licząc na to, że zapomni. Bo miłości nie da się zapomnieć.
Przysięgam, że się nie da.
Anne obok mnie poruszyła się nieco i otworzyła oczy, budząc się ze snu. Przez chwilę wpatrywała się w przestrzeń, a po chwili po jej policzku popłynęła jedna samotna łza. Serce podeszło mi do gardła. Czy to był kolejny atak paniki? Szybko chwyciłem jej dłoń; była taka zimna. 
- Anne? – szepnąłem,  usiłując złapać z nią kontakt wzrokowy.
- Henry...? – Tak to właśnie zabrzmiało. Jak pytanie, wątpliwość. Ścisnąłem mocniej jej dłoń, chcąc pokazać, że z nią jestem.
- Jestem tu, Anne – powiedziałem, patrząc w jej melisowe oczy.
Powoli pokiwała głową i zamknęła oczy, jakby próbowała się uspokoić. Najgorsze było to, że nie miałem pojęcia, jak jej pomóc. Czy to właśnie czuła Colarie przez ten cały czas? Była taka zagubiona czy może przychodziło jej to naturalnie?
Poczułem jak moje serce zaciska się boleśnie. A co, jeśli to właśnie przez to wyjechała? Może miała tego dosyć, była już zmęczona...
Zmęczona mną. Zmęczona nami.
- Wszystko... – Zagryzłem wargi. Oczywiście, że nie było w porządku. – Coś ci się śniło? Chcesz mi o tym powiedzieć?
Przez chwilę miałem wrażenie, że zaprzeczy, potem jednak ostrożnie skinęła głową. Podniosła się na fotelu do pozycji siedzącej, bo podczas snu obsunęła się trochę w dół. Przetarła oczy wierzchem dłoni, jakby potrzebowała czasu na zebranie myśli. Cierpliwie czekałem, nie poganiając jej w żaden sposób.
- To może zabrzmi głupio, ale... to nie był zły sen. Żaden koszmar, o dziwo.
A więc miałem rację. Miewała koszmary, a sądząc po jej wypowiedzi dosyć często.
- Śniło mi się wspomnienie z mojego dzieciństwa – zaczęła ochrypłym głosem, wpatrując się w swoje kolana. -  Ja i Lorie, na naszej bujanej ławce przed jej domem. Jako dzieci spędzałyśmy tam całe dnie. Była naszym zamkiem, statkiem pirackim, a nawet jaskinią smoka – parsknęła śmiechem, ale z jej oczu znowu popłynęła łza, którą szybko wytarła. – Byłyśmy wtedy takie... niewinne. Nieświadome. Nie wiedziałyśmy, co przyniesie nam życie. Miałyśmy wielkie plany. Chciałam być kimś. Miałam marzenia i życie przed sobą... - spuściła wzrok.
- Wciąż je masz – powiedziałem cicho.
- Czyżby?
Jej oczy były tak puste, że aż nie próbowałem już nic powiedzieć.
~~○~~
Zbliżaliśmy się do lądowania. Nerwowo wyjąłem z paczki gumę do żucia, kolejną już zresztą. Nie wiem czemu, ale lądowanie zawsze bardziej mnie denerwowało. Może dlatego, że start jest jakby prostszy. Jesteś spięty, bo to początek lotu i nie wiesz jeszcze, co cię czeka. A pod koniec chcesz już po prostu znaleźć się na z powrotem na ziemi. Wierzysz, że już wszystko w porządku.
Ale lot trwa i wciąż wszystko się może zdarzyć.
- Zatkało mi uszy – jęknęła Anne, marszcząc nos i zaciskając ręce przy twarzy.
- Chcesz gumę? – zapytałem, podając jej paczkę.
- Jeszcze nigdy nie wyżułam tyle gum w ciągu jednego dnia – powiedziała, wyciągając dwa listki. – To będzie... szósta.
- Pff, amatorka – prychnąłem. – Ja wyżułem już dwie paczki.
Jej brwi podjechały w górę.
- Spałeś w ogóle? – zapytała.
- Nie. – Nie mogłem tu zasnąć. Nigdy nie spałem w miejscach publicznych. Co by było, gdyby przyśnił mi się jakiś koszmar? To byłoby okropne.
- Nie jesteś zmęczony? – Chyba im bardziej się denerwowała, tym więcej mówiła.
- Owszem, ale odpocznę na miejscu. – Wątpiłem, by mogło tak być, ale nie chciałem jej martwić. Uśmiechnąłem się do niej, a ona nieśmiało odpowiedziała tym samym.
- Ciekawe, jaka jest Francja... – rozmarzyła się Anne, gdy powoli zaczynaliśmy zbliżać się do ziemi.
- Już zaraz będziesz się mogła o tym przekonać na właśnie skórze – powiedziałem. Ta myśl była równocześnie podniecająca i przerażająca. Nie byłem tylko pewien, co bardziej.
- Będziemy mieć czas, by zwiedzić Paryż? – spytała. W jej głosie nie było nadziei ani ekscytacji. Ot, zwykłe pytanie.
Skrzywiłem się. Przynajmniej nie dozna zawodu.
- Ty na pewno. Ja muszę odnaleźć Colarie, potem przekonać ją do tego, by do mnie wróciła... – westchnąłem ciężko, przeczesując ręką włosy. – I to wszystko w kilka dni. Ale ty masz wolną rękę. Możesz robić, co chcesz.
- Co? Nie! Ja chcę ci pomóc – zaprotestowała szybko, patrząc się na mnie. – Obiecałam ci przecież.
- Wiem, dziękuję ci za to.
Naprawdę byłem jej wdzięczny, nawet nie umiałem tego ubrać w słowa. Wątpiłem, by ktokolwiek inny mógł zrobić coś takiego dla mnie.
Co nią tak naprawdę kierowało? Bo ja zaczynałem obawiać się tego, co kierowało mną.
Samolot leciał coraz niżej, za oknem, z tego, co udało mi się dojrzeć, było już widać miasto. Byliśmy we Francji. Naprawdę to zrobiliśmy.
Jeszcze jakiś czas znajdowaliśmy się w powietrzu, potem nagle podwozie wysunęło się i koła uderzyły o ziemię, a my powoli zaczęliśmy kołować po pasie lotniska. Dosłownie poczułem to, jak całe napięcie ze mnie wypłynęło, a uścisk dłoni Anne zelżał. Tak naprawdę nawet nie byłem pewien, kiedy chwyciliśmy się za ręce. 
- Bonjour, Paris! – powiedziała Anne, uśmiechając się delikatnie. Widząc to, mimo wszystko ja również musiałem to zrobić.
Gdy się podniosłem po tylu godzinach siedzenia, moje plecy przeszył okrutny ból. W takich chwilach żałowałem, że tak zupełnie porzuciłem sport. Od ciągłej pracy przy biurku i wielu godzinach stania na wykładach, moje ciało zaczynało mnie nienawidzić. Z wzajemnością zresztą.  
Szybko zabraliśmy wszystkie swoje rzeczy i ruszyliśmy do wyjścia. Od razu zauważyłem, że za małym okienkiem pada deszcz. Skrzywiłem się i poprawiłem plecak. Nie wyglądało to na dobry znak, ale na zły też nie. Prawda?
Wyszliśmy na płytę lotniska i aż zadrżałem od przenikliwego wiatru, który dmuchnął nam prosto w twarz. Miałem na sobie tylko koszulę w czerwono-czarną kratę i od zrobiło mi się zimno.
Włosy Anne zasłoniły jej twarz, ale udało się jej zejść po schodach. Szybko dopchaliśmy się do autobusu, który zawiózł nas prosto na lotnisko. Znowu przez cały czas trzymaliśmy się za ręce, a ja starałem się nie myśleć o tym, jak delikatnie w dotyku są jej dłonie. Dziwne, że wcześniej nie zwróciłem na to uwagi.
Zostaliśmy poprowadzeni do miejsca, w którym mieliśmy czekać na naszą walizkę. Pierwszym, co przykuło moją uwagę, było to, że większość napisów na ścianach, znakach, a przede wszystkim licznych reklamach, nie jest po angielsku. Muszę przyznać, że czułem się z tym nieco nieswojo, gdy rozumiałem tylko część z tego, co było tam napisane. Nigdy nie opuściłem Stanów Zjednoczonych, więc nie nigdy nie byłem zmuszony do używania innego języka w codziennym życiu. Ta zmiana była nie tyle co denerwująca, co nieco przerażająca. A co, jeśli będę czegoś szukał i nie będę wiedział, gdzie to jest, bo nie dam rady przeczytać napisu?
Anne wypatrywała uważnie walizki na długiej czarnej taśmie, kręcącej się w kółko. Przecisnąłem się do przodu, by łatwiej mi było ją z niej zdjąć. Jednak mijały kolejne minuty, kolejne walizki opuszczały taśmie, a naszego olbrzyma wciąż nie było widać.
- Na pewno dobrze ją nadaliśmy? – zapytała Anne, krzywiąc się nieco.
- Tak – powiedziałem szybko, ale nie byłem tego taki pewien.
Kiedy wszystkie walizki zjechały z taśmy, postanowiliśmy znaleźć kogoś, kto mógłby nam pomóc. Serce waliło mi jak młot, ale starałem się tego po sobie nie okazywać. Kątem oka widziałem, jak Anne nerwowo wyłamuje palce, ale też nic nie mówiła. W końcu jeden z pracowników lotniska zaprowadził nas do szeroko uśmiechniętej młodej dziewczyny, która z silnym francuskim akcentem oznajmiła:
- Państwa walizka została wysłana innym samolotem. Personel naszej floty już ją namierzył, więc dotrze tutaj prawdopodobnie jutro.
Nie podobało mi się ani jedno słowo z jej wypowiedzi. Prawdopodobnie? Czyli bardziej tak, czy bardziej nie? I gdzie, do cholery, była ta walizka?
W końcu Anne wypowiedziała na głos to, co od dawno krążyło po mojej głowie.
- Kuźwa, i co teraz?
Nie miałem odpowiedzi na to pytanie. Nagle plecak przestał być dla mnie taki ciężki, a wręcz przeciwnie, wydawał mi się przerażająco lekki.
- Spokojnie, damy radę – powiedziałem, siląc się na optymizm. – To kiedy dokładnie dostaniemy naszą walizkę?
- Prawdopodobnie jutro – powtórzyła dziewczyna. – Na pewno zostaną państwo poinformowani.
Zazgrzytałem ze złości zębami, ale nic w końcu nie powiedziałem. W gruncie rzeczy to nie było winą tej dziewczyny, więc wściekanie się na nią nie miało sensu.
- Chodźmy, Anne – powiedziałem, ciągnąc Anne za rękę. – Musimy złapać taksówkę.
Wyszliśmy przed lotnisko. Dobrze, że teren przed nim był zadaszony, bo deszcz przybrał na sile. Kilka taksówek stało niedaleko, czekając na kogoś do podwiezienia. Kiedy wyobrażałem sobie przyjazd tutaj, zawsze liczyłem na to, że to Colarie odbierze mnie z lotniska, tymczasem ona nawet nie widziała, że tu jestem. Niesamowite, ile zmienić może się w tak krótkim czasie.
- Masz adres, prawda? – zapytała Anne, podchodząc do jednej z taksówek. Deszcz zaczął moczyć jej włosy, przez co wydawały mi się jeszcze bardziej kręcone i puszyste. Zacząłem się zastanawiać, jakie byłyby w dotyku. Szybko przegnałem tą myśl, bo była zupełnie bezsensowna. Niepotrzebna.
- Tak – potwierdziłem, modląc się w duchu, by wciąż był aktualny, bo tak naprawdę nie miałem co do tego pewności.
Wsiedliśmy do środka. Usiadłem obok Anne, ale dzieliły nas nasze plecaki. Było to dobre rozwiązanie, bo potrzebowałem chwilę odpoczynku od niej. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z nią, tylko z  moimi uczuciami. Za bardzo pozwoliłem sobie na zacieśnienie naszych relacji, zdecydowanie za bardzo.
Nie wiem, czemu nagle zaczęło mi tak na niej zależeć. Nie wiem, czemu nagle zacząłem tak bardzo nienawidzić Ezry.
Nie wiem. 
Jechaliśmy wąskimi ulicami Paryża, ale jakoś jego urok zupełnie na mnie nie działał. Bardziej pochłaniało mnie wpatrywania się w mijających nasz przechodniów, jakbym co najmniej liczył, że wśród nich może być Colarie.
Droga była naprawdę długa; nie przypuszczałem nawet, jak daleko od głównego Paryża mieszkają rodzice Colarie. Z jej opowieści zawsze wynikało, że było to gdzieś blisko. No cóż, najwyraźniej nie rozumieliśmy się tak dobrze, jak mi się wydawało.
Anne siedziała zapatrzona w okno. Nie to, żebym jakoś specjalnie się jej przyglądał. Po prostu udało mi się to dostrzec kątem oka. Mokre włosy przylepiły się do jej twarzy, ale zdawała się tego nie dostrzegać. Zastanawiałem się, co sobie myśli, patrząc na Paryż. Podoba jej się? Żałuje, że tu przyjechała?
Wreszcie zajechaliśmy na miejsce. Była to prywatna dzielnica, jeden dom był bardziej ekskluzywny od drugiego, jakby co najmniej mieszkańcy rywalizowali między sobą o to, kto położy droższą elewacje, bardziej modernistyczny dach lub dziwniejsze drzwi. Naprawdę wszystko było tu takie wyszukane i aż dziwiłem się, że udało nam się tak po prostu tu wjechać.
Zaparkowaliśmy pod wskazanym adresem. Taksówkarz od razu oznajmił, że nie ma czasu na nas czekać i po pobraniu opłaty szybko odjechał. No cóż, chyba bardziej spieszyło mu się do stania pod lotniskiem niż do bycia miłym dla obcokrajowców.
- To tutaj – oznajmiłem zupełnie oczywisty fakt.
- Tak. To ja może pójdę i... – zaczęła Anne, patrząc gdzieś pod swoje stopy. Nagle poczułem strach; myśl o rozstaniu wydawała mi się niemożliwa. Miałem pozwolić, by poszła gdzieś sama, tutaj, we Francji? Przecież ona nawet nie znała języka!
- Chcesz iść sama? – zapytałem. Inteligentne myślenie chyba mnie trochę zawodziło, przecież przed chwilą dokładnie to powiedziała.
- Spokojnie, poradzę sobie, nie jestem dzieckiem – uśmiechnęła się, jakby chciała mnie uspokoić. – Dasz radę?
To zabawne, bo miałem ochotę zapytać ją o to samo.
- Nie wiem – odpowiedziałem szczerze, zamykając oczy i oddychając ciężko. – Tak. Muszę.
Anne ścisnęła moją rękę, a ja całą siłą woli powstrzymałem się przed jakimś innych ruchem i tylko odwzajemniłem gest.
- Poczekam z tobą, nie wiemy przecież, czy jest tam... – wskazała głową na mur, za którym znajdował wielki, biały dom. Przytłaczał mnie jego rozmiar.
- Dzięki – uśmiechnąłem się do niej i podszedłem pod intercom. Serce biło mi szybko, gdy nacisnąłem przycisk dzwonka.
Przez chwilę nic się nie działo, a potem usłyszeliśmy kobiecy głos.
- Bonjour... – Więcej nie udało mi się zrozumieć, bo osoba po drugiej stronie mówiła bardzo szybko i wydawało mi się, że ma jakiś specyficzny akcent. A przede wszystkim mówiła po francusku.
- Dzień dobry, czy państwo Yvesè są w domu? – przerwałem jej, nieco zniecierpliwiony.
- Nie – odparła krótko. – Nikogo nie ma w domu.
Wymieniliśmy z Anne porozumiewawcze spojrzenia. To było trochę dziwne, że próbowała wcisnąć nam taki kłamstwo, skoro przecież ona była w domu.
- Dobrze, w takim razie proszę przekazać, że był tutaj Henry Cortez. Chciałbym się spotkać z Colarie – oznajmiłem, bo w zasadzie nie miałem lepszego pomysłu.
- Oui, oui, przekażę. – Chyba chciała jak najszybciej zakończyć tę rozmowę, więc nie naciskałem więcej.
Westchnąłem ciężko i już miałem się odwrócić i odejść, gdy nagle usłyszałem charakterystyczny dźwięk otwieranej bramy.
- Proszę wejść do środka, jest pan oczekiwany – oznajmiła ta sama kobieta, a ja cofnąłem się nieco.
Nie rozumiałem tego, Anne najwyraźniej też nie, bo spojrzała na mnie z pytaniem.
- To trochę dziwne – wyszeptała, dobrze zdając sobie sprawę z tego, że osoba po drugiej stronie wszystko słyszy.
- Wiem. – Już czułem, że mogę żałować tej decyzji. Wchodzenie do takich domów znajdowało się wysoko na mojej liście Rzeczy, Których Nigdy Nie Robić, Bo Mogą Się Źle Skończyć, ale równocześnie wiedziałem, że to może być jedyna okazja, by spotkać się z Colarie.
Decyzja była więc prosta.
- Po to tu przyjechaliśmy, prawda? – zapytałem, usiłując przekonać bardziej siebie niż ją.
- Prawda. – Chyba nie wyglądała na zbytnio przekonaną, ale najwyraźniej nie chciała mnie martwić. – Będzie dobrze.
Naprawdę, naprawdę bardzo chciałem w to wierzyć.
- Pójdę zobaczyć, czy francuskie croissanty faktycznie są lepsze od tych amerykańskich – powiedziała Anne, wskazując na cukiernię znajdującą się na rogu. - Bo ceny na pewno mają bardzo ekskluzywne.
Zaśmiałem się, kiwając głową. Ile bym dał, by móc iść tam z nią zamiast mierzyć się z trudną rzeczywistością.
- A ja pójdę sprawdzić, czy te wille są takie atrakcyjne tylko w na zewnątrz, czy w środku też mają coś ciekawego – powiedziałem, przekraczając bramę, która automatycznie zaczęła się za mną zamykać. Poczułem się trochę jak w więzieniu, ale szybko odegnałem tę myśl.
- Na pewno tylko na zewnątrz. Wiesz, takie atrapy – zażartowała jeszcze Anne, po czym pomachała mi ręką i oddaliła się nieco niepewnym krokiem. Chociaż na twarzy wciąż miała uśmiech, w jej oczach czaił się strach.
Bała się o mnie.
A ja bałem się o nią.
Oboje nie mogliśmy zrobić nic,  by sobie pomóc.
Uznałem to za znak, że czas iść i także ruszyłem przed siebie. Ogród, otaczający cały dom, na pewno lepiej prezentował się latem. Teraz trawa miała ciemny odcień zieleni, niektóre krzewy przykryte były czarnymi płachtami, a wszystkie drzewa pozbawione były liści.
Ruszyłem żwirowym chodnikiem, słysząc w uszach tylko jego chrzęst. Nie wiedziałem w sumie, dlaczego tak się denerwowałem. Miałem przecież tylko się z nią spotkać, nic więcej. Mimo wszystko jednak czułem się tak, jakby za tymi drzwiami czekało na mnie coś innego, niż moja narzeczona. Coś o wiele gorszego.
Nawet nie zdążyłem stanąć na ganku, gdy białe drzwi otworzyły się i pojawiła się za nimi młoda kobieta o cerze tak bladej, że nawet śnieg przy niej miał jakiś konkretny odcień.
- Dzień dobry, panna Colarie oczekuje pana w swoim pokoju – powiedziała, patrząc na mnie swoimi wielkimi, zielonymi oczami. Przywodziła mi trochę na myśl Zgredka z Harry'ego Pottera, co było nieco okrutnym porównaniem, ale... Wcale nie miałem zamiaru jej tego mówić.
- Dobrze – powiedziałem, wchodząc do środka.
Pierwszym, co rzuciło mi się na oczy, było to, że dom jest zupełnie pusty. To znaczy, nie tak zupełnie. Było tu dużo rzeczy, ale były one poukładane w pudłach stojących pod ścianą. Gdy wszedłem w głąb, uderzył we mnie zapach farby i zrozumiałem, że jest tu tuż po przeprowadzce. Dom nie był w pełni wykończony, jakby wciąż trwał w nim remont.
- Proszę iść na pierwsze piętro, a potem pierwsze drzwi po prawej – poinstruowała mnie dziewczyna, więc skinąłem głową i ruszyłem po  schodach błyszczących się od lakieru.
Ściany były zupełnie puste, żadnych zdjęć, żadnych śladów wcześniejszych lokatorów. Nie zdziwiło mnie to już. Ani to, że dom nie miał tylko jednego piętra, a schody zakręcały i ciągnęły się dużo wyżej.
Wreszcie stanąłem przed białymi drzwiami, przedzielonymi szybą o mlecznej barwie.
Położyłem rękę na klamce, uspakajając oddech. Za nimi czeka Colarie, nikt i nic więcej. Moja Colarie.
Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka niepewnym krokiem.
Gdy zobaczyłem Colarie, całą i zdrową, kamień spadł mi z serca. Bałem się, że w ogóle jej tu nie będzie, ale na szczęście to była ona. Szybko omiotłem wzrokiem pokój, ale nie było tam nikogo innego. Przynajmniej pod tym względem nie zostałem oszukany.
Stała do mnie tyłem. Włosy miała spięte w ciasny kok na czubku głowy, a ubrana była w luźny, żółty sweterek i czarne spodnie. Wyglądała tak... porządnie, nienagannie. Niewinnie.
A ja nie mogłem pozbyć się wrażenia, że jest czegoś winna. Oszukała mnie. Zostawiła bez słowa.
Obróciła się powoli w moją stronę i aż zamarło mi serce. Od razu przestałem ją za wszystko winić, po prostu miałem ochotę podejść do niej, przytulić ją, poczuć jej zapach. Być z nią i zapomnieć o wszystkim.
Sprawić, że poczułaby się lepiej.
Jej oczy miały ciemną barwę, a wokół nich miała szare cienie. Były lekko czerwone, jakby przed chwilą płakała. Poczułem jak przenika mnie zimno. Dlaczego nie było mnie przy niej, jak było jej tak ciężko?
Odpowiedź była prosta. Nie chciała mnie przy sobie. Uciekła ode mnie.
- Colarie...? – Wydusiłem sobie z trudem jej imię, czując, że moje serce zaraz wyskoczy z mojej klatki piersiowej.
- Henry... Co ty tutaj robisz? – Jej słowa smagnęły mnie jak bicz i z trudem nabrałem powietrza. Błądziła oczami po mojej postaci, jakby usiłowała doszukać się w niej odpowiedzi.
- Colarie... – Nagle poczułem się taki bezsilny. Ona wcale mnie nie chciała. Nie czekała tu na mnie. – Jestem w stanie zrozumieć to, że przestałaś mnie kochać. Że nie chcesz brać ślubu... – Bardzo pilnowałem, by nie załamał mi się głos, ale z każdym słowem było to coraz trudniejsze. – Rozumiem to, że wolisz mieszkać tutaj niż w Filadelfii... Tylko, proszę, powiedz mi dlaczego... zostawiłaś mnie bez słowa? Czy po tych wszystkich latach nie zasługuję na żadne wyjaśnienia?
Spojrzałem prosto w jej oczy. Były pełne łez, ale żadna z nich nie popłynęła po jej delikatnych policzkach. 
- Zasługujesz – powiedziała słabym głosem. – Oczywiście, że zasługujesz.
Odwróciła się w kierunku biurka, a ja w tym czasie rozejrzałem się po pokoju. Był inny niż reszta domu. Przede wszystkim w całości był wykończony, ale też w takim innym stopniu. Zupełnie jakby nigdy nie był remontowany.
Był bardzo duży i było w nim zupełnie inaczej niż w naszym domu. Przede wszystkim było tu tak... przestronnie. Ściany były pomalowane na biało, meble miały jasny odcień. Po lewej stronie znajdowała się olbrzymia mapa świata z poprzypinanymi pinezkami i zdjęciami miejsc, które zostały odwiedzone. Odwiedzone przez nią, bo to był jej pokój.
To tutaj mieszkała przed wyjazdem do Stanów.
Nagle wszystko pojąłem.
To był ich dom od samego początku, a teraz po prostu się tutaj wprowadzili z powrotem. Mieszkała tu, gdy była nastolatką. Jeszcze raz spojrzałem na mapę. To było jej marzenie od tak dawna. Została dziennikarką, by móc zwiedzać świat.
To ja odebrałem jej to marzenie.
Czy przez to zdecydowała się wyjechać? Przytłaczałem ją? Na samą myśl zrobiło mi się niedobrze. Chciałem być jej wsparciem, a nie kulą u nogi.
Odetchnąłem ciężko, starając się zapanować nad sobą.
- Kiedy to zobaczysz... Henry, pamiętaj, że ja nie przestałam cię kochać, okay? – powiedziała Colarie, podając mi niedużą teczkę ze swoim nazwiskiem.
Nic nie rozumiałem. Drżącymi rękoma wziąłem od niej pakunek, nie wiedząc, czego się powinienem spodziewać. W głowie huczało mi od miliona myśli, ale najbardziej przebijała się jedna – ona nie przestała mnie kochać.
Spojrzałem prosto w jej załamane oczy.
- Colarie... Nie wiem, co jest w tej kopercie, ale nie muszę tego wiedzieć. Jeśli tylko mnie kochasz, to nigdy nie muszę tam zaglądać, możemy o tym wszystkim zapomnieć – powiedziałem cicho.
Jej usta drżały, jakby zaraz miała się naprawdę rozpłakać.
- Henry... ty... masz prawo o tym wiedzieć... Nie chcę żyć w takim kłamstwie... Proszę... – Jej głosie było tyle błagania, że naprawdę nie wiedziałem, co mam sądzić, a tym bardziej robić.
W końcu zdecydowałem się otworzyć kopertę, ale w myślach postanowiłem, że cokolwiek by w niej nie było, i tak niczego nie zmieni.
Miałem taką nadzieję.
W kopercie było dużo kartek. Wyjąłem jedną z nich, która wydawała mi się najważniejsza. Wszystko, co było tam napisane, było po francusku, ale nie potrzebna była duża znajomość tego języka, by zorientować się, że są to wyniki jakiś badań.
Avortement.
Nic nie zrozumiałem i spojrzałem na nią z pytaniem, równocześnie zaglądając głębiej do koperty.
I wtedy to zobaczyłem.
Na początku myślałem, że się mylę, przecież wiele rzeczy wyglądało podobnie do tego. Ale gdy wziąłem to do ręki, pozbyłem się wszelkich wątpliwości.
Test ciążowy. Pozytywny.
Spojrzałem na Colarie, doszukując się jakichkolwiek oznak tego stanu.
Nic nie dostrzegłem i w tym momencie wszystko zrozumiałem.
Avortement. Aborcja.
Zrobiło mi się ciemno przed oczami i poczułem jak zataczam się do tyłu. Dobrze, że za mną stała jakaś nieduża pufa, bo mogłem na niej usiąść. Zamknąłem oczy, bo świat zaczął wirować wokół mnie, jakbym znajdował się na jakiejś cholernej karuzeli.
Mieliśmy dziecko.
Mogliśmy mieć dziecko.
- Henry...
Nie mogłem na nią spojrzeć. Naprawdę coś mnie przed tym powstrzymywało, jakby roztaczało wokół siebie jakąś aurę, przez którą nie mogłem się przedrzeć.
- Dlaczego...? – udało mi się w końcu z siebie wykrztusić. Łzy napłynęły mi do oczu.
- Ja... byłam przerażona. Nie wiedziałam, co mam robić i...
- Więc postanowiłaś przyjechać tutaj i nic mi nie mówić, tak? – przerwałem jej ze złością, zrywając się z miejsca. – Ja od początku się nie liczyłem, prawda? Cokolwiek, co bym ci dał, nie mogłoby konkurować z tym! – wykonałem zamaszysty gest ręką, wskazując na ten dom.
- To nie tak... – pokręciła szybko głową, patrząc na mnie ze strachem. Nie mogłem się jej dziwić, bo domyślałem się jak wyglądam. Już dawno nie czułem takiej złości. – Nie byliśmy na to gotowi...
- Jesteśmy dorośli, Colarie! Dalibyśmy radę! Razem... poradzilibyśmy sobie! – Nie mogłem się powstrzymać przed krzyczeniem, chociaż widziałem, jak się kuli pod wpływem moich słów.
Nie działało to na mnie.
Nie czułem nic poza złością.
- Mieliśmy wziąć ślub – kontynuowałem, kładąc nacisk na pierwsze słowo. Mieliśmy. – Być razem.
- Wiem, wiem... – Zamknęła oczy, opierając się o biurko z trudem.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? Dlaczego? – zapytałem, bo to pytanie bolało mnie najbardziej.
- Henry, ja... wiedziałam, że byś mnie namawiał – powiedziała szybko, jakby chciała wyrzucić z siebie te słowa. – A ja podjęłam decyzję. Sama.
- To było nasze dziecko. Miałem prawo o nim zdecydować. To ja je stworzyłem i...
- To nie ty byłbyś musiałbyś przez dziewięć miesięcy nosić je w sobie! – Tym razem to ona mi przerwała, a ja poczułem jeszcze gorszą złość. – Nie byłam na to gotowa, rozumiesz? Nie nadaję się na matkę, Henry!
- Masz rację. – Wiedziałem, że prawdopodobnie będę żałował następnych słów, ale tak naprawdę w tamtym momencie miałem na to wyjebane. – Na żonę też nie. Nie na moją.
Obróciłem się szybko, nie zważając na nic. Zbiegłem po schodach, nie zatrzymując się przy wołającej mnie z paniką dziewczynie. Pokonałem biegiem drogę do bramy, która sama się przede mną otworzyła, wypuszczając mnie z tego miejsca.
Chciałem uciec stąd jak najdalej. Zacząłem biec i nie umiałem się zatrzymać. Wiatr smagał mnie po twarzy, a deszcz, który z powrotem zaczął padać, moczył mi włosy i ubranie. Wszystkie moje grzech potrzebowały wody, by je zmyła.
Uciekłem z tej chorej dzielnicy, tego idealnego życia ludzi pozbawionych prawdziwych uczuć.
W dole znajdowała się jakaś rzeka. Przystanąłem, wpatrując się w nią i usiłując złapać oddech. Byłem słaby, nie tylko fizycznie. Łzy płynęły po moich policzkach, mieszając się z kroplami deszczu.
Nie mogłem uwierzyć, że to zrobiła. Że mnie skrzywdziła.
Że skrzywdziła to niewinne dziecko.
Mogliśmy być rodziną. Po prostu czułem to, że razem dalibyśmy radę. Nie byliśmy idealni, pewnie nie zasługiwalibyśmy na tytuł najlepszych rodziców pod słońcem, ale... powinniśmy mieć szansę.
A ona ją nam odebrała. Wszystko przepadło.
Patrzyłem jak rzeka płynie w dole powoli swoim wolnym, spokojnym biegiem. Deszcz mącił jej powierzchnie, ale nie wpływał na ten jednostajny nurt. Po prostu był, niezmieniony, stały.
Dlaczego moje życie nie mogło być taką rzeką? Było strumieniem o nieregularnym nurcie, gubiącym swoje koryto. Traciłem swoją regularność, to co było pewne, nagle rozmywało się.
Straciłem wszystko.
Wszystko.

LET MEWhere stories live. Discover now