ROZDZIAŁ IV HENRY CORTEZ

74 13 8
                                    

7 LAT PÓŹNIEJ od wydarzeń opisanych poprzednio
- Nie mam pojęcia, jak to robisz, Henry, ale chyba wszyscy cię tutaj lubią – uśmiechnął się do mnie profesor, a ja wyprostowałem się z dumą.
- Dziękuję, profesorze – powiedziałem, ściskając mu dłoń.
- Za niedługo to ja będę do ciebie mówił profesor – zaśmiał się, a ja wyszczerzyłem zęby.
- Dokładnie za... – spojrzałem na zegarek. – Dziesięć minut.
- Dziesięć minut? – powtórzył. – Cholera! Śpiesz się, bo zaraz się spóźnisz na swoje wielkie show!
Gestem wygnał mnie ze swojego gabinetu, a ja, śmiejąc się, ruszyłem przed siebie korytarzem. Poprawiłem krawat, czując, jak ręce zaczynają mi się pocić. Przed moim nauczycielem, który przez te pięć lat stał się dla mnie raczej przyjacielem, łatwo mi było zgrywać luzaka, ale teraz prawdziwe emocje zaczynały brać nade mną górę. 
Zaraz miałem odebrać dyplom ukończenia studiów. Od tego dnia naprawdę będę mógł nazywać siebie nauczycielem.
Nauczyciel.
Uwielbiałem to słowo. Od zawsze czułem, że sprawdziłbym się w tym zawodzie. Lubiłem przekazywać wiedzę, patrzeć, jak ludziom pojawia się ten błysk w oku, gdy zaczynają rozumieć to, co do nich mówisz.
A ponad to kochałem angielską literaturę. Miłość do niej, zresztą jak większość rzeczy, jak całe moje życie, zawdzięczałem Lou. To on w dniu moich dziesiątych urodzin dał mi Opowieść o Dwóch Miastach Charlsa Dickensa. 
- Niektórzy by powiedzieli, że nie jest to książka dla dzieci... ale innej nie mam.
Cały Lou. Nie miał innych książek, więc dał mi jedyną, jaką miał.
Tyle czasu minęło od jego okrutnej śmierci, a ja wciąż pamiętałem go tak, jakby byśmy się wczoraj widzieli. Może o to chodzi w życiu? By dać się zapamiętać? Dać się zapamiętać ludziom? Zapisać się w ich pamięci na zawsze? W zasadzie tylko to możemy zrobić, inaczej odchodzimy stąd na zawsze.
To dzięki Colarie znowu zacząłem wymawiać jego imię. Przestałem się go obawiać, a zacząłem wspominać go z dumą. Wyciągnęła mnie z mojej wielkiej rozpaczy i nigdy nie mogłem znaleźć słów, by wyrazić swoją wdzięczność do niej.
Ale nie dzisiaj.
Dzisiaj zaplanowałem coś wielkiego.
Ale najpierw musiałem przetrwać odebranie świadectw.
Zauważyłem Colarie zbliżającą się w moim kierunku i uśmiechnąłem się na jej widok. Jak zawsze wyglądała pięknie. Ubrana była w czarną, elegancką, dopasowaną sukienkę, podkreślającą jej figurę. Włosy rozpuściła, jak najbardziej lubiła, tak, że spadały falą ma jej plecy.
Rozpromieniła się, gdy spojrzała w moim kierunku. Jedna z jej koleżanek idąca koło niej też na mnie zauważyła i chyba postanowiła nam nie przeszkadzać, bo skręciła nagle w inny korytarz.
Jakby na to nie patrząc, byliśmy dość popularną parą. Ona chciała zostać dziennikarką, co mogło być pstryczkiem w nos dla wszystkich, którzy w liceum wyśmiewali się z jej francuskiego akcentu i małej umiejętności w języku angielskim. Teraz pisała naprawdę świetne teksty, ale swoją przyszłości zawsze chciała związać z modowymi magazynami. Było to na pewno spowodowane tym, że jej ojciec był fotografem i od dziecka obracała się w takich klimatach. 
- Jak tam? Stresujesz się? – zapytała, gdy razem ruszyliśmy korytarzem w stronę auli.
- Aż tak widać? – prychnąłem, zaczesując nerwowo włosy.
- Ja to widzę – powiedziała, ściskając mi rękę.
Miała rację. Otworzyła mnie na świat , dzięki niej zyskałem dużo przyjaciół, ale to ona pozostawała dla mnie tą jedyną. Dzięki niej moje życie dosłownie zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni.
Po pierwsze, przeprowadziłem się do Filadelfii. Nie powiem, mamie trudno było na początku pogodzić się z moją decyzją, ale w końcu musiała to zaakceptować. Powód tego planu był dosyć jasny i klarowny – Colarie musiała się tam przenieść. Ze względu na to, że nie miałem zamiaru tracić drugie przyjaciela, a dobrze wiedziałem, że związki na odległość to cholernie niepewna sprawa, nie zastanawiałem się długo. Może brzmiało to nieco okrutnie, ale jeśli miałem wybierać między mamą, która całe dnie spędzała w swojej pracy, a Colarie, moim cudowny wybawieniem, decyzja była prosta.
Po drugie, zyskałem naprawdę wielu nowych znajomych na studiach. Tutaj nikt nie znał ani mnie, ani mojej przeszłości. Już nie byłem tylko przyjacielem zamordowanego po walce byłego boksera, ale po prostu sobą.
Po trzecie, wiedziałem już, że od przyszłego roku będę mógł zacząć uczyć na tutejszym uniwersytecie. Było to spełnieniem moich marzeń, o nic lepszego nie mógłbym prosić. Przez cały ostatni rok zajmowałem się dorabianiem na korepetycjach i innych poza szkolnych zajęciach, dzięki czemu rektor zwrócił na mnie uwagę. Powiedział, że jeśli moim „uczniowie” zdadzą, to w przyszłym roku dostanę jeden rocznik.
Dzisiaj razem mieliśmy odbierać dyplomy, więc dałem radę. Razem daliśmy. Ja pomogłem im, a oni mnie.
Oprócz tego zyskałem coś jeszcze – dokładnie dwa tysiące dolarów! Moje pierwsze uczciwie zarobione pieniądze. Miałem zamiar wydać je w najlepszy możliwy sposób. Wszystko miałem już idealnie zaplanowane i miałem zamiar dopilnować, by nic nie stanęło mi na drodze.
- Czemu jeszcze nie w togach? – wykrzyknęła pani profesor McMillan, podchodząc do nas z oburzoną miną. Była wysoką, szczupłą kobietą, o ustach tak wąskich, że aż ledwie dostrzegalnych. Ponadto podkreślała je jedynie ciemną kredką do ust, co wyglądało zdecydowanie źle. – Zaraz się zacznie!
- Już, pani profesor, już! – zaśmiałem się, szybko narzucając na siebie zwiewną szatę.
Wreszcie przyszedł nasz wielki moment i oboje weszliśmy do auli. Było tam już mnóstwo rozemocjonowanych studentów. W końcu był to ich ostatni dzień tutaj. Dla niektórych był to pewnie ostatni dzień szkoły w ogóle. Następnym razem dopiero przekroczą jej mury już ze swoimi dziećmi. Być może.
Tak naprawdę nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile szkoła dla nas znaczy, dopóki jej nie skończymy. Razem z jej zakończeniem tracimy swego rodzaju pewność w życiu. Choćby nie wiem jak źle się dla nas działo, ona zawsze jest, a w niej ludzie, którzy na nas czekają, dla których coś znaczymy. W pracy już nie ma tej pewności, nigdy nie wiesz, czy jak przyjdziesz do niej na drugi dzień twoje stanowisko nie będzie obsadzone już kimś bardziej znaczącym od ciebie.
A teraz to się kończyło.
Ale zaczynało się coś innego – prawdziwe życie.
Spojrzałem na Colarie.
Życie z nią.
Rozejrzałem się po sali i zauważyłem mamę siedzącą w czwartym rzędzie. Poczułem się jeszcze lepiej, gdy tylko ją zauważyłem. Naprawdę nie sądziłem, że da radę przyjechać. Wiedziałem, że ostatnio miała naprawdę dużo na głowie, bo ten amerykański chłopak miał przyjechać. Cieszyłem się więc, że udało jej się znaleźć chwilę dla mnie.
Uroczystość była niezwykle wyczerpująca i mocno ckliwa przez przemówienie pani McMillan i byłem naprawdę szczęśliwy, gdy wreszcie się skończyła. Po dopełnieniu ostatnich formalności wreszcie byliśmy wolni. Gdy tylko opuściliśmy budynek uniwersytetu, od razu podszedł do mnie Chris, mój kumpel z roku.
- Idziesz dzisiaj na imprezę? Janet organizuje u siebie, będzie niezły wypas! – zawołał wrzucając do góry pięści w zwycięskim geście.
- Chciałbym, stary, ale nie mogę – powiedziałem, usilnie starając się wypatrzeć mamę wśród tłumu.
- Och nie, a tak liczyłem, że wpadniesz! Bez ciebie nie ma zabawy! – jęknął, obejmując mnie ramieniem. – Może się jeszcze zastanowisz? – zapytał z nadzieją w głosie, a ja zaśmiałem się pod nosem.
- Jasne, pomyślę – powiedziałem i w tym momencie dostrzegłem mamę, więc stwierdziłem, że muszę się zbierać. – To do zobaczenia! – rzuciłem, oddalając się od niego.
- Nara, stary! – pomachał mi ręką i podbiegł do kolejnego znajomego.
Teraz, gdy dostrzegłem już mamę, zacząłem się zastanawiać, gdzie podziała się Colarie. Nienawidziłem tłumów i teraz coraz bardziej się o tym przekonywałem.
- Henry, wyglądasz tak wspaniale! – zawołała mama, również mnie dostrzegając. – Jestem z ciebie taka dumna! – objęła mnie, a ja nie umiałem powstrzymać radości.
- Dziękuję, mamo – powiedziałem, uśmiechając się szeroko. – Cieszę się, przyjechałaś. Jak droga?
- W porządku – odpowiedziała. – Bardzo szybkie połączenie, prawie w ogóle nie czekałam na pociąg!
- Chodźmy do mojego samochodu – zaproponowałem, wyciągając telefon z tylnej kieszeni jeansów. – Gdzie zostawiłaś bagaż? – zapytałem.
- U takiego miłego pana na portierni – powiedziała z uśmiechem. – Wszystko mu wytłumaczyłam i zgodził się na to.
- Dobrze, to ja po niego pójdę, a ty idź już do auta – podałem jej kluczyki, a sam ruszyłem w kierunku głównego budynku uniwersytetu.
Szybko wybrałem numer Colarie, bo coraz bardziej denerwowałem się tym, że nigdzie nie mogę jej znaleźć. Szybko odebrała.
- Enri, tak strasznie cię przepraszam! – zawołała z francuskim akcentem, przez co domyśliłem się, jaka jest zdenerwowana. – Moi rodzice przyjechali i postanowili mi zorganizować wyjazd-niespodziankę! Nie miałam nawet czasu zaprotestować!
- Spokojnie, Ari – powiedziałem, krzywiąc się jednak nieco. Dobrze, że przez telefon nie mogła tego zauważyć. Mogłem się tego spodziewać. Jej rodzice zdecydowanie mnie nie lubili i już od pewnego czasu zauważyłem, że robią wszystko, by utrudnić mi widywanie się z Colarie.
- Przepraszam, wiem, że miałeś już coś zaplanowane! Miałam poznać twoją mére! – Słyszałem, że jest jej naprawdę przykro, dlatego nie potrafiłem się na nią gniewać.
- Nic się nie stało, jeszcze to nadrobimy – uspokoiłem ją. – Dokąd jedziecie? I na ile?
- Nie wiem dokładnie, ale myślę, że tylko na weekend...
- Weekend? – powtórzyłem za nią z zawodem. Mama musiała wracać już w poniedziałek, więc prawdopodobnie w ogóle się z Colarie nie spotkają. Poczułem przypływ rozczarowania.
- Chyba tak – potwierdziła. – Tak strasznie cię przepraszam. Jak wrócę, to wszystko nadrobimy, okay? Muszę kończyć, bo wraca tata. Trzymaj się! Bisous!
- Jasne, skarbie. Buziaczki! – powiedziałem i szybko się rozłączyłem, by nie usłyszała mojego westchnienia. Nie chciałem, by domyśliła się moich prawdziwych uczuć, bo zależało mi na tym, by była szczęśliwa podczas tego wyjazdu.
Zabrałem bagaż mamy, dziwiąc się trochę, że jest taki ciężki. Naprawdę aż tyle ciuchów potrzebuje na dwa dni? Wzruszyłem ramionami, podziękowałem panu Thomasowi, naszemu woźnemu, i ruszyłem do wyjścia, opuszczając mury tej szkoły na następne trzy miesiące.
- Ciężki masz ten bagaż – powiedziałem, wkładając walizkę do bagażnika. – Chcesz u mnie zamieszkać?
Zaśmiała się głośno, jakby ta opcja wydawała się jej zupełną abstrakcją.
- Nie, ale po prostu nie umiałam się zdecydować. I nie byłam do końca pewna, co konkretnie mam zabrać. Powiedz lepiej, kiedy dokładnie zdradzisz mi ten swój sekret!? – zapytała, kiedy usiadłem za kierownicą.
Zastanowiłem się. Tak naprawdę planowałem przedstawić mamę Colarie, ale teraz wszystko przepadło, więc musiałam wymyślić coś innego.
- To nie żaden wielki sekret – zbagatelizowałem sprawę, machając ręką. Chyba już miałem pewien pomysł... Uśmiechnąłem się do siebie.
~☆~
- To chyba nie jest dobry pomysł, Henry... – powiedziała mama, robią krok do przodu. – Gdzie my idziemy, powiesz mi wreszcie?
- Zaraz sama zobaczysz. – Położyłem jej dłonie na ramionach i sam wszedłem do windy.
- Czy my jesteśmy w... w windzie? Henry?! – sięgnęła do opaski, którą przewiązałem jej oczy, ale ja szybko ją powstrzymałem.
- Nie podglądaj, mamo! – zaśmiałem się. – To ma być niespodzianka.
- Wiesz, że nie lubię wind... – zaczęła, ale jej przerwałem.
- Ale chyba bardziej nie lubisz schodów, prawda?
- Prawda – skrzywiła się.
Przez chwilę, naprawdę długą, jechaliśmy w ciszy. Aż w końcu winda zatrzymała się i mogliśmy wysiąść. Od razu owiał nas zimny podmuch wieczornego wiatru.
- Nie podoba mi się to... – zaczęła mama, ale ja w tym momencie ściągnąłem jej przepaskę z oczy i dosłownie westchnęła z zachwytu.
- To moje miasto – powiedziałem, podprowadzając ją do barierki.
Znajdowaliśmy się na dachu budynku jednego z wyższych biurowców w mieście. Ojciec Chrisa tu pracował i nie musiałem go długo prosić, by załatwił mi wejście tutaj. Wiedziałem, że będzie to dobry pomysł, bo stąd roztaczał się najpiękniejszy widok na Filadelfię. Zawsze uwielbiałem wchodzić na najwyższe kondygnacje budynków, by podziwiać ten uporządkowany ruch miasta. Pomagało mi się to uspokoić.
Świadomość, że to miasto funkcjonuje tak idealnie bez żadnej twojej ingerencji. Bez świadomości o tobie i twoim cierpieniu.
Że bez ciebie też dałoby sobie radę.
To naprawdę pocieszające.
- Ale tu pięknie... – zachwycała się mama.
Widok był naprawdę piękny jak na miejskie możliwości. Słońce chowało się za wysokimi budynkami, oświetlając ostatnimi promieniami szkliste ściany wieżowców. Światła samochodów były jak czerwono-żółta rzeka w dole.
- Wiem – powiedziałem z uśmiechem, opierając się koło niej o barierkę.
- Teraz jestem w stanie zrozumieć, dlaczego się tu przeprowadziłeś – westchnęła. – W Nowym Jorku jest za dużo wszystkiego, by docenić uroki takich drobnych chwil. Te wszystkie światła, te kolorowe ulice. Tak łatwo można się w nich zgubić.
- Tutaj w zasadzie nie jest inaczej. Światła, ulice. Ale w pewien sposób jest tu inaczej. Jakby to, że to miasto jest mniejsze, dodawało mu skromności. Łatwiej w ten sposób je lubić – powiedziałem, wpatrując się w wysokie budynki.
Przez chwilę obserwowaliśmy tę spokojną ciszę, aż w końcu mama odwróciła się do mnie i powiedziała:
- Parę dni temu była u mnie Alexa.
Podniosłem na nią wzrok, lekko poddenerwowany.
- Czego chciała? – zapytałem szorstko, poważniejąc.
- Nic takiego – uciekła wzrokiem przed moim spojrzeniem i domyśliłem się, że coś jest nie tak.
- Czego chciała?! – zapytałem trochę bardziej natarczywie, zaciskając dłonie w pięść.
Nie miałem dobrego kontaktu z młodszą siostrą mojego przyjaciela.
W zasadzie mieliśmy fatalny kontakt.
Miałem co do niej bardzo mieszane uczucia. Na początku oczywiście obwiniałem ją o wszystko i myślę, że zdawała sobie z tego sprawę. Tylko ja wiedziałem jaki był prawdziwy powód pójścia Lou wtedy na tę walkę. Podczas kiedy wszyscy jej żałowali i próbowali pocieszyć, ja trzymałem się z boku. Nie mogłem na nią patrzeć, bo dosłownie miałem ochotę rozszarpać ją na strzępy. Wiedziałem, że ona także cierpiała, ale wiedziałem również, że ja cierpiałem bardziej.
To dla mnie Lou był najlepszym przyjacielem, nie dla nie jej.
To mój świat się zawalił po jego śmierci, nie jej.
Została całkiem sama. Miała wtedy dwanaście lat, więc była mała i trafiła do jakieś rodziny zastępczej. Nie wiem, co się z nią dalej działo, ale byłem pewien, że nic dobrego. Nie umiałem temu zaradzić. Nie chciałem.
Po jakimś czasie dowiedziałem się, że moja mama nigdy całkiem jej nie skreśliła i co jakiś czas starała się dowiedzieć, co u niej słychać. Podobno w wieku szesnastu lat uciekła z domu.
Podobno nikt jej nie szukał.
Z mściwą stykającą obserwowałem to, jak się stacza. Widziałem, kim się stała, co robiła. Była ładną, młodą dziewczyną i potrafiła to wykorzystać.
W miarę upływu czasu nienawiść minęła. Zacząłem dostrzegać to, że ta młoda dziewczyna rujnuje sobie życie. Ale wtedy było już za późno. Nie dało się jej pomóc. Zamknęła się w sobie, w swoim bólu i poczuciu winy. Nie dopuszczała do siebie ani mnie, ani nikogo.
Jedyną osobą, która była w stanie do niej dotrzeć, była moja mama. Dziwiło mnie to, ale też nie próbowałem protestować.
- Oddała pieniądze. Oczywiście wcale nie chciałam ich przyjąć, ale uparła się! – powiedziała jakby chciała mi się wytłumaczyć. – Rozpłakała się i... wiedziałam, jakie to dla niej ważne.
Widziałem, o jakich pieniądzach mama mówi. To my pokryliśmy wszystkie koszty pogrzebu, bo Aleksa po prostu nie miała z czego zapłacić. Zawsze zarzekała się, że wszystko nam odda. W pewnym momencie powtarzała to niemal jak jakąś mantrę.
Odetchnąłem głęboko, by nieco się uspokoić. Nie mogłem winić mamy za to, że chciała dla niej dobrze.
- To dobrze. Teraz nic już nas z nią nie łączy – powiedziałem.
- Tak, masz rację – westchnęła, a ja spojrzałem na nią kątem oka. Wyglądała na bardzo zmartwioną. Czyżbym nie tylko ja wiedział, czym Alexa tak naprawdę się zajmuje?
Nic już jednak nie powiedziała, więc ja także milczałem, wpatrzony w słońce powoli niknące za horyzontem.
Dzisiaj było naprawdę piękne.
~☆~
Cały weekend spędziłem z mamą w bardzo dobrej atmosferze. Sam w zasadzie w to nie wierzyłem.  Udało nam się trochę nadrobić czas stracony przez ten rok. Opowiadałem mamie o studiach, o tym, że w październiku sam będę wykładał. Cały czas powtarzała, że jest ze mnie bardzo dumna.
Nie powiedziałem jej o Colarie. Z jednej strony chciałem, by miała niespodziankę, ale z drugiej też trochę się denerwowałem. Jeszcze nigdy nie przedstawiałem jej żadnej swojej dziewczyny i trochę mnie to stresowało.
W poniedziałek rano zawiozłem mamę na pociąg. Rano dostałem SMS-a od Colarie, że jej wyjazd z rodzicami się jednak przedłuży i zostanie tam przez cały tydzień. Było mi z tym trochę ciężko, ale starałem się to ukryć przed mamą.
- Przyjedziesz do Nowego Jorku? – zapytała mama, gdy już prawie wsiadała do pociągu.
- Nie wiem – skrzywiłem się. W tym mieście było zbyt wiele złych wspomnień.
- Przyjedź! – zawołała, wsiadając do środka.
Skinąłem głową, ale wiedziałem, że na pewno tego nie zrobię.

A/n
Jak wrażenia? Mam nadzieję, że Wam się podoba ❤
Zapraszam do zostawiania gwiazdek i komentarzy, naprawdę wiele dla mnie znaczą ❤

LET MEWhere stories live. Discover now