ROZDZIAŁ XXX HENRY CORTEZ

45 9 3
                                    

Gdy spała, wyglądała tak spokojnie.
Właśnie wtedy najbardziej lubiłem na nią patrzeć. Ostatnio zdarzało się to stanowczo za często, jednak wcale nie miałem nic przeciwko.
Anne musiała być bardzo zmęczona, bo gdy tylko wsiedliśmy do pierwszego pociągu usnęła oparta o mnie. Czułem się cholernie dobrze trzymając ją w ramionach, tak strasznie za nią tęskniłem. Kiedy tylko zobaczyłem ją na tym peronie, byłem gotowy wybaczyć jej te wszystkie kłamstwa i niedomówienia.
Ze względu na to, że wsiedliśmy w pierwszy pociąg, który tylko nadjechał, kilka stacji dalej musieliśmy wysiąść, by dotrzeć do Filadelfii. Z bólem serca musiałem ją obudzić. Nic nie mówiła na peronie, tylko stała wpatrując się w mijających nas ludzi. Od razu przypomniałem sobie te miesiące, gdy nie mówiła nic przez całe godziny. Aż drgnąłem na tę myśl. Nigdy bym nie pozwolił, by to wróciło.
W pociągu usiedliśmy na przeciwko siebie tak, że oddzielał nas stolik. Przyznam, że zrobiłem to celowo, bo nie chciałem by emocje wzięły nade mną górę, a potrzebowałem zachować spokój.
- Anne... – zacząłem. Nie byłem pewien, czy to odpowiedni moment, by zaczynać rozmowę na ten temat, ale czy na takie rozmowy kiedykolwiek jest dobry moment? – Możemy porozmawiać?
- Tak... – zawiesiła głos. Wciąż miała nieobecny wzrok, a ja nie miałem pojęcia, jak sprowadzić ją do siebie. Wyciągnąłem rękę i delikatnie ująłem jej dłoń. Uniosła na mnie wystraszone spojrzenie, ale zaraz potem w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Odetchnęła głęboko i skinęła głową, patrząc mi w oczy. – Tak – powtórzyła, ale tym razem w jej głosie było słychać większą moc.
- Skąd go masz? – spytałem ostrożnie. Dostrzegłem jak skuliła ramiona, ale sięgnęła do torebki. Uważnie obserwowałem jej ruchy, starając się doszukać się w nich jakiejś zmiany świadczącej o tym, że być może coś jest nie w porządku, ale najwyraźniej nie byłem na tyle spostrzegawczy.
- Od jego matki...
- Widziałaś się z nią? – zapytałem z niedowierzaniem w głosie.
- Tak. – Uciekła przed moim spojrzeniem. – Zadzwoniła do mnie... w Sylwestra.
Wyprostowałem się na krześle, wyciągając ze świstem powietrze. Nie mogłem w to uwierzyć. Okłamała mnie po raz kolejny. Już nie chciałem nawet myśleć o tym, że mi nie powiedziała o tym telefonie, chociaż przecież we Francji byliśmy tak blisko. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego nic mi nie powiedziała o tym, że chciała tu przyjechać i się z nią spotkać.
Nie mogłem w to uwierzyć. Oddychałam ciężko, starając się zachować spokój.
- Dlaczego mi nie powiedziałaś? – zapytałem, wpatrując się w stół. Musiałem wiedzieć.
- O telefonie? Nie chciałam cię martwić... Miałeś tyle na głowie, a ja i tak już zbyt bardzo cię wykorzystywałam...
Nie mogłem w to uwierzyć. Nie chciała mnie martwić, dlatego zostawiła mnie bez wieści przez tyle czasu?
- Wykorzystywałaś? – powtórzyłem za nią, nie rozumiejąc.
- Zbyt długo męczyłam cię moimi problemami...
- Anne – przerwałem jej – nie męczyłaś mnie. Ja chciałem cię słuchać, pomagać. Tak robią przyjaciele.
Tak się robi, gdy na kimś ci zależy.
Uniosła na mnie wzrok.
- Chciałbym ci pomagać. Chciałbym cię zrozumieć. Chciałbym, żebyś nie bała mi się zaufać. – Miałem wrażenie, że z każdym jej kłamstwem między nami powstaje niewidzialny mur, powoli, ale za to sukcesywnie odgradzający nas od siebie. – Ale nie mam pojęcia jak to zrobić.
- Ufam ci... – Tak cicho. Tak niepewnie. Czy coś powiedziane w ten sposób mogło być prawdziwe?
- Co było w tym liście? – Chciałem wiedzieć, a poza tym czułem, że chce mi o tym powiedzieć.
- Na początku... – zaczęła z dużym trudem – przeprosił mnie. Potem zaznaczył, że to nie była... moja wina – urwała, jakby zbierając myśli. – Podobno byłam tylko jednym z elementów...
Jej ramiona zatrząsały się od szlochu, który nagle nią wstrząsnął. Schowała twarz w dłoniach. Ciężko mi było tak na nią patrzeć. Ból, który nią targał sprawiał, że mnie również bolało serce.
- Wiesz, kurwa, to chyba nawet gorsze niż gdyby powiedział mi, że zrobił to przeze mnie – mówiła, co chwila przerywając, targana płaczliwymi spazmami. - Byłam jednym elementem w tej jego pieprzonej układance zagłady. Oczywiście podał główny powód. Był chory.
- Co? – zdziwiłem się. – Chory?
- Tak. Miał raka płuc. Nawrót – powiedziała, po raz kolejny zanosząc się płaczem. – Napisał mi o tym dopiero w liście, bo bał się mojej reakcji. Bał się, że będę próbowała  go namówić do leczenia. Tak by było. Zrobiłabym wszystko, żeby go uratować...
W mojej głowie panował zupełny chaos.
Rak?
Płuc?
Dlaczego w takim razie popełnił samobójstwo?
Dlaczego?
- Powiedział, że chciał odejść na swoich zasadach. Kurwa. To takie w jego stylu. Oczywiście. Nienawidzę go za to. Ale też tak strasznie za nim tęsknię, teraz jeszcze bardziej. Chciałabym się z nim spotkać i wytknąć mu to wszystko. Powiedzieć, jak bardzo mnie zranił... i to wszystko. – Spuściła głowę.
- Anne, teraz przynajmniej masz pewność, że to nie była twoja wina. Nie zrobił tego przez ciebie – powiedziałem cicho, ściskając jej rękę.
- Zrobił – zaprzeczyła od razu. – Pieprzony element, pamiętasz?
- Tak. Całe jego życie złożyło się na tę decyzję. Wszyscy ludzie, których znał. Ale ty nie jesteś winna, rozumiesz? – powiedziałem po raz kolejny. Chciałem, by w to uwierzyła, bo tylko to mogło ją prawdziwie wyzwolić.
- Nie jestem? – spytała, potrząsając głową. – Powinnam go nakłonić do podjęcia leczenia.
- Nie miałaś o tym pojęcia! – wykrzyknąłem cicho, tracąc nerwy.
- Wiem! Ale powinnam dowiedzieć się w jakiś sposób! Powinnam z nim porozmawiać! Powinnam być przy nim. A ja się od niego odwróciłam wtedy, gdy najbardziej mnie potrzebował. – Nie chciała mnie słuchać. Jakby moje słowa do niej nie docierały.
- To nie prawda. To nie była tylko twoja decyzja, wiesz o tym – spróbowałem jeszcze raz. Musiała mnie wysłuchać, nie miałem zamiaru odpuszczać.
- To ja powiedziałam mu, że go nie kocham. I nie pokocham – wyznała cicho. Ściągnąłem ramiona, starając się nie gapić się na nią jak idiota. Teraz wreszcie pojąłem, jaki to musiał być dla niego cios.
Odebrała mu nadzieję. Nie pokocham cię. Te słowa to jak cios sztyletem prosto w serce. Gdy Colarie we Francji powiedziała mi coś podobnego, czułem się tak, jakbym już nigdy na tym świecie nie miał znaleźć szczęścia. Wszystko spowiła czarna mgła.
Jedynie Anne była jasnym światłem w tym tunelu.
A Ezra? Czy miał kogoś, na kim jeszcze by mu zależało? Życie jest bardzo puste, gdy nie ma się już o kogo walczyć.
- Anne... On stracił wszystko. Przestało mu zależeć. Bał się. Nie powstrzymałabyś go. On tego... chciał.
- Wiem, Henry. – Pierwszy raz dzisiaj zwróciła się do mnie po imieniu. – Ale nie mogę się z tym pogodzić.
Kto by mógł?
- Nic dziwnego. To jest trudne. Ale... dla ciebie świat się nie skończył. On by chciał, byś pozwoliła sobie znowu być szczęśliwą. – Nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. W gruncie rzeczy wiedziałem, że był on dobrym człowiekiem.
I kochał ją.
- Napisał mi to nawet... – W jej głosie usłyszałem cień, bardzo nikły i wątły, ale jednak – nadziei. Jakby chciała w to wierzyć. Jakby sama też do tego doszła w swojej duszy, ale sama przed sobą bała się  przyznać. Jakby potrzebowała potwierdzenia, mojego potwierdzenia. – W liście. Poprosił, bym znalazła to, co w życiu jest najważniejsze. – Zamilkła na chwilę, po czym spojrzała mi prosto w oczy i spytała. – Co jest najważniejsze w życiu, Henry?
Chciałbym to wiedzieć, miałem ochotę powiedzieć, ale wiedziałem, że nie byłaby usatysfakcjonowana taką odpowiedzią.
- Bycie szczęśliwym – powiedziałem w końcu. – Ale to duże słowa. Ważni są przyjaciele. Rodzina. Pasje. Małe rzeczy, których w zasadzie nie dostrzegamy na dzień.
- Dlaczego ja nie umiem dostrzec, że ktoś coś dla mnie znaczy?
Właśnie, Anne, dlaczego?
- Nie zawsze taka byłam. Jedynie Lorie zawsze była dla mnie ważna – zaczęła wyznawać, a ja czułem, że jestem pierwszą osobą, której to mówi. Nie byłem pewien, czy było to spowodowane tym, że po prostu potrzebowała komuś to powiedzieć, czy może naprawdę mi ufała. - Inni ludzie... odchodzili i przychodzili. Przyzwyczaiłam się do tego, chociaż na początku bardzo bolało. Wybudowałam wokół siebie mur, by nikt już więcej mnie nie skrzywdził. I działało bardzo długo... A potem pojawił się on. I zniknął. A ja zostałam, znowu sama, znowu skrzywdzona... Nie chciałam tego. Nie chciałam, by ktokolwiek przeze mnie cierpiał...
Przez chwilę panowała cisza. Chciałem ją przytulić. Zapewnić, że wszystko będzie w porządku. Ale nie mogłem się nawet ruszyć.
- Anne... – wydusiłem z siebie w końcu. – Ja bym cię nie skrzywdził. I ty mnie też nie skrzywdzisz.
Spojrzała na mnie. Melisowe oczy, pełne łez, ale przynajmniej z błyskiem nadziei.
Zakochałem się w tych oczach już bardzo temu.
- Dobrze – powiedziała tylko, kiwając głową. A potem pocałowała mnie.
Nie spodziewałem się tego, ale jakby nagle cały otaczający nas świat zniknął, a przynajmniej na pewno przestał się liczyć.
Odsunęła się, a potem nagle znalazła się obok mnie na ławce. Objąłem ją ramieniem, wdychając jej słodki, fiołkowy zapach. Dlaczego wcześniej nie zwróciłem na to uwagi? Trzymałem ją mocno, jakbym bał się, że może rozpaść mi się w ramionach. Jej delikatne włosy muskały moją twarz, a ja nie mogłem uwierzyć, jak to wszystko się potoczyło.
Znowu byliśmy razem. Nie było to nic pewnego, nic wiążącego. Być może po powrocie do Filadelfii to wszystko przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie, ale nie chciałem o tym myśleć. Teraz liczyła się dla mnie tylko ta chwila. Taka mała rzecz.
Moje dłonie błądziły po jej dłoniach. Miała idealnie gładką skórę, zupełnie nic nie wskazywało na to, by mogła ranić jej żyletką. Nie wiem, jak mogłem niczego nie zauważyć. A może po prostu nie miałem czego dostrzegać? Może próbowałem znaleźć coś, co nigdy nie istniało?
- Masz nową współlokatorkę? – zagadnąłem po jakimś czasie. Poruszyła się nieznacznie, ale jej klatka wciąż unosiła się i opadała w miarowym rytmie. Była spokojna.
- Tak. Poprosiłam o to. Postanowiłam, że nie mogę już dłużej być samo... odcięta od świata – poprawiła się zaraz, zagryzając wargi. – Podobno dzisiaj miała przyjechać, jeszcze się nie widziałyśmy. Dlaczego pytasz?
- Spotkałem się z nią – powiedziałem. Uniosła na mnie zaciekawione spojrzenie.
- Jak? – zdziwiła się, marszcząc brwi.  
- Byłem rano u ciebie w akademiku. Chciałem się z tobą spotkać. Niewiele ostatnio rozmawialiśmy – mruknąłem cicho, starając się, by w moim głosie nie było słychać wyrzutów.
- To prawda – skrzywiła się. – Nie chciałam ci... przeszkadzać.
- Odszedłem z pracy – wyznałem. Anne podniosła się, by spojrzeć mi w oczy.
- Dlaczego to zrobiłeś? – zapytała zmartwiona.
- To była moja decyzja – powiedziałem twardo, może trochę zbyt twardo. Zagryzła wargi, spuszczając oczy i skinęła głową.
- Wiem. Pytam tylko, dlaczego to zrobiłeś. – Miała łagodny ton, jakby bała się, że mnie zraniła.
- Ta praca nie była dla mnie. Zbyt dużo wszystkiego, mam już tego naprawdę dosyć – wzruszyłem lekko ramionami. – Postaram się znaleźć coś innego.
- Też na uniwersytecie? – spytała Anne, a ja pokręciłem przecząco głową.
- Nie. Wolałbym chyba uczyć młodszych ludzi. Chciałbym im coś pokazać, zmieniać ich życie w pewien sposób. Z dorosłymi nie jest to takie proste. I sam nie jestem dla nich żadnym wzorem – westchnąłem ciężko.
- Dla mnie jesteś wzorem – powiedziała szybko, po czym zawahała się, jakby wcale nie zamierzała mówić tego na głos. – Znaczy... Jesteś dobrym nauczycielem i człowiekiem. Dziękuję ci – dodała jeszcze, spuszczając wzrok.
- Za co? – zdziwiłem się.
- Że mnie znalazłeś.

LET MEWhere stories live. Discover now