ROZDZIAŁ VI HENRY CORTEZ

58 13 7
                                    

Gdy obudziłem się rano, Colarie była już przy mnie. Uśmiechnąłem się do niej, obejmując ją mocno.
- Bounjour, mon cheri – szepnąłem jej do ucha, a na jej twarzy pojawił się leniwy uśmiech.
- Salut... – mruknęła, rozciągając się.
- Kiedy wróciłaś? – zapytałem, przyglądając się jej idealnej twarzy. Zawsze podobały mi się jej policzki, w których, gdy się uśmiechała, pojawiały się małe dołeczki. – I dlaczego dowiaduję się o tym w taki sposób?
- Niespodzianka! – zaśmiała się, podnosząc się z łóżka.
- Chyba wolałbym jednak odebrać cię ze stacji – mruknąłem, wstając za nią.
- Przesadzasz – prychnęła ze śmiechem. – Jestem samodzielna, nie pamiętasz?
- Pamiętam, niestety – przewróciłem oczami, kierując się do łazienki, by zmyć sen z powiek i zapach nocy z ciała. – Jak się udał wyjazd? – zapytałem, wchodząc do kuchni, w której już uwijała się Colarie. Miała prawdziwy talent do gotowania, jak na prawdziwego osobę pochodzącą z Francji przystało.
- Właśnie dobrze – powiedziała, a między jej brwiami pojawiła się pionowa kreska, co mnie nieco zaniepokoiło. – Pojechaliśmy do Nowego Jorku na pokaz mody. To zupełnie nie moje klimaty, ale muszę przyznać, że całkiem mi się podobało. Jednej modelce chyba rozerwała się sukienka, wyobrażasz to sobie?! – parsknęła śmiechem, rozbijając jajka na patelni sprawy ruchem. – Nie mam pojęcia, z czego oni to szyją!
- Może oszczędzają na materiale? – zaśmiałem się, przysiadając na stole, by mieć na nią dobry widok. 
- Taak, na pewno! Najlepsi projektanci zdecydowanie oszczędzają na materiale na swój pokaz w Nowym Jorku – zachichotała, jednak moje kolejne pytanie wyraźnie zepsuło jej humor.
- Jak w ogóle twój ojciec załatwił wejście na taką imprezę?
- Dostał zaproszenie. Wiesz, jako znany fotograf ma różne znajomości – skrzywiła się nieco, a ja miałem dość tej niepewności, że nie wiem, co ją gryzie, więc szybko, przerzuciłem nogi przez stół, by znaleźć się z nią twarzą w twarz i zapytałem:
- Co się stało, chica? – Złapałem ją w tali i przyciągnąłem do siebie.
Kąciki jej ust delikatnie drgnęły. Od zawsze nazywałem ją w ten sposób. Nawet wtedy, gdy jeszcze nie byliśmy ze sobą tak blisko. Nie wiem czemu, ale pasowało mi to do niej.
- Enri, ja... ja chciałabym wyjechać w podróż – powiedziała w końcu, spuszczając wzrok.
Zaśmiałem się z ulgą. Już się martwiłem, że coś jest nie tak.
- Tylko o to chodzi? – zapytałem ze śmiechem, a ona uśmiechnęła się do mnie.
- Tak – potwierdziła. Przytuliła się do mnie, a ja poczułem się tak, jakby wszystkie złe emocje nie miały żadnego znaczenia. Na pewno nie przy niej.
- Zabiorę dokądkolwiek będziesz chciała – obiecałem i poczułem, jak się uśmiecha.
- Wiem, że bardzo byś tego chciał. Ale nie będziesz przecież mógł – powiedziała ze smutkiem.
- Dlaczego? – zapytałem, odsuwając się od niej, czując jak moje serce zaczyna szybciej bić. Chyba jednak nie do końca wszystko było w porządku.
- Kiedy chcesz to zrobić? Za niedługo zaczynasz pracę na uniwersytecie, dobrze zdaję sobie sprawę, co trzeba robić, żeby się tam utrzymać. Będziesz ciągle zajęty i rozumiem to. Ale...
- Nie możesz się z tym pogodzić? – podpowiedziałem jej z lekkim przekąsem i tym razem to ona się odsunęła.
- Chodzi mi o to, że nie tego chcieliśmy. Oboje marzyliśmy o tym, by po studiach wyruszyć w roczną podróż dookoła świata – westchnęła, a na jej twarzy pojawiło się rozmarzenie pomieszane z goryczą.
To była prawda. Colarie od zawsze powtarzała, że jej jedynym marzeniem jest zwiedzić świat. W końcu stało się naszym wspólnym celem, który dodawał nam siły i nadziei. Czasam, gdy czuliśmy się bardzo źle, razem ustaliliśmy trasy podróży po całej Europie, a nawet Azji i Australii.
Odkąd zaproponowano mi pracę na uniwersytecie, byłem na tym tak skupiony, że nasz plan zupełnie wypadł mi z głowy. Jak mogłem być tak zajęty sobą, że zupełnie nie zauważyłem tego, że Colarie nie jest do końca szczęśliwa z mojej decyzji?
Od razu znienawidziłem się za to i powiedziałem szybko:
- Nie musimy przecież z tego rezygnować! Może nie mamy całego roku, ale pracę zacznę dopiero w październiku... – mówiłem, ale Colarie tylko kręciła przecząco głową.
- Będziesz tu potrzebny. Nie możesz tak nagle zniknąć – powiedziała, a mnie ogarnęło złe przeczucie.
- Colarie, do czego ty zmierzasz? – zapytałem ze strachem, a moje serce chciało wyskoczyć mi z klatki.
- Henry, po prostu się zastanawiam. To wszystko – wzruszyła ramionami, próbując się uśmiechnąć. Nie wyszło jej to jednak zbyt dobrze, zresztą nie łatwo jej było mnie tak łatwo oszukać.
- Colarie, ja... Odwołam jutro to wszystko – powiedziałem nagle. – Chcę, byś była szczęśliwa, a...
- Henry, źle mnie zrozumiałeś – zaprzeczyła, chwytając mnie za ręce. – Nie chcę, byś rezygnował ze swojej życiowej szansy!
Muszę przyznać, że w tym momencie przestałem cokolwiek rozumieć. Nie wiedziałem już, czego Colarie ode mnie chce, a może raczej nie chce.
- Po prostu... chciałabym...
Nie dokończyła już, bo nagle przerwał nam dźwięk ostry telefonu. Colarie westchnęła, a ja podjąłem ostateczną decyzję. Wiedziałem już, co miałem zrobić.
~~●~~
Planowanie nigdy nie szło mi najlepiej. Zawsze coś musiało stanąć mi na drodze – albo ktoś miał jakiś inne zajęcie w tym czasie, albo psuła się pogoda, albo, albo, albo.
Jednak nie planowanie też nigdy nie było moją mocną stroną. W zasadzie bycie spontanicznym nie wychodziło mi najlepiej. Wolałem sobie wszystko przygotować i być gotowym na wszystkie opcje.
Jak miałem więc zaplanować zaręczyny?
Boże. Miałem miękkie nogi, gdy tylko o tym myślałem. Chyba już od dawna niczym się tak nie denerwowałem. Do tej pory myślałem, że kolokwium to najbardziej stresująca rzecz w moim życiu, a tu nagle przyszło prawdziwe życie i okazało się, że są sprawy o wiele gorsze.
Test decyduje o twojej ocenie.
Zaręczyny o życiu.
Niech to! Zacisnąłem dłonie w pięści, by powstrzymać ich drżenie. Sięgnąłem do tylnej kieszeni, by upewnić się, że mam to, co dla mnie w tej chwili było najważniejsze.
Był na swoim miejscu. Liczyłem na to, że pozostała część mojej niespodzianki również.
Stałem w Central Parku na jednej z głównych alejek. To tutaj zabrałem ją pierwszy raz. Miałem nadzieję, że pamięta to tak dobrze, jak ja.
Blask jej oczu, gdy pierwszy raz na mnie spojrzała.
Dźwięk jej śmiechu, gdy pierwszy raz roześmiała się z mojego żartu.
To, że dzięki niej przestałem liczyć dni od śmierci Lou.
Była moim błogosławieństwem i miałem zamiar jej to teraz udowodnić.
O ile zaraz nie zemdleję z nerwów.
Nagle zobaczyłem ją na końcu alejki. Uśmiechnąłem się do siebie, jak zawsze, gdy na nią patrzyłem. Nie ostrzegałem jej, że powinna ubrać się jakoś elegancko, więc miała na sobie zwiewny niebieski sweterek i jasne jeansy. Na co dzień raczej stroniła od zbytniego strojenia się, ale za to kiedy trafiała się odpowiednia okazja, potrafiła prawdziwie oszałamiać. Miała w sobie jakieś tajemnicze, europejskie piękno, ukryte w błękitnych oczach i jasnych włosach. 
Dlatego tak bardzo do mnie nie pasowała.
Moja ciemna karnacja z nią kontrastowała.
Moje czarne oczy z nią kontrastowały.
Moja czarna dusza z kontrastowała jej wolną od skazy naturą.
Ona była wcielaniem dobra. Wszystko, co jej dotyczyło, było jasne.
A ja byłem ciemny.
Ale nic nie mogłem na to poradzić.
Jedyne, co mi pozostawało, to bycie jej wdzięcznym za to, że akceptuje mnie takiego, jakim jestem.
Teraz musiałem jej tę wdzięczność odpowiednio pokazać.
- Salut, Enri! – wykrzyknęła na mój widok, całując mnie w oba policzki.
- Hola, Colar! – odpowiedziałem, splatając z nią palce.
- Cóż to za okazja, że aż zaprosiłeś mnie do parku? I to jeszcze o zmroku? – zapytała, przekrzywiając głowę.
- A czy chłopak nie może zaprosić swojej pięknej dziewczyny bez okazji? – odpowiedziałem pytaniem, a ona parsknęła śmiechem, spuszczając oczy. Urocze było to, że mimo iż znaliśmy się już tyle lat, a ona wciąż reagowała na moje komplementy jakbyśmy poznali się dopiero wczoraj.
- Może, może – potwierdziła, ściskając mocniej moją dłoń. – Mogłeś chociaż lepszą pogodę wybrać – zmarszczyła nos, gdy pierwsza kropla deszcze spadła jej prosto na czubek głowy.
Byłem tak zdenerwowany, że zupełnie nie zwróciłem uwagi na gromadzące się nad nami chmury.
Cholera.
To mogło popsuć moje plany!
Niech to, niech to, niech to!
- Wybacz – mruknąłem, siląc się na nerwowy uśmiech. – Ale to jest szczególny dzień, kochanie.
- Ach tak, kochanie? – Jej brwi podjechały do góry.
- Tak, skarbie. Dokładnie osiem lat temu zabrałem cię tu na pokaz fajerwerków? – spojrzałem na nią wymownie, a jej oczy rozszerzyły się, gdy to sobie przypomniała.
- Pamiętam! Było to zaraz po egzaminach i mogliśmy odetchnąć po raz pierwszy od... – pokręciła głową ze śmiechem. – Nawet nie wiem od jak dawna. Tak okropnie dużo się wtedy uczyliśmy... – jęknęła, a ja potwierdziłem, przypominając sobie te wszystkie noce kucia do rana.
- Ale byliśmy za to później najlepsi – powiedziałem, oddychając ciężko.
- Coś nie tak, Enri? – zapytała, marszcząc brwi i przyglądając mi się uważniej.
O cholera, chyba zaczęła się czegoś domyślać. Nie mogłem ciągnąć dłużej tego spotkania. Tym bardziej, że deszcze nabierał na swojej intensywności.
- Wiesz co, Colarie? Wszystko jest wspaniale. Lepiej by nie mogło być.
W tym momencie posłałem umówiony sygnał Chrisowi, ukrytemu nad jeziorem z moją specjalną niespodzianką.
Nagle niebo rozświetliła kolorowa fontanna ognia. Fajerwerki ułożył się kształt serca. Widząc wzruszenie na twarzy Colarie, ucieszyłem się, że zdecydowałem się zaufać Chris'owi w tej kwestii.
- Enri... – westchnęła z zachwytem, rozglądając się dookoła z niesamowitym uśmiechem.
Szybko opadłem na jedno kolano.
Nie było już odwrotu.
Uśmiechnąłem się do niej niepewnie, czując dosłownie wszystko – od strachu, przez niewiedzę, aż po szczęście. Przede wszystkim szczęście. Niczego w życiu jeszcze nie byłem tak pewien.
- Colarie Marie Yvesé, wyciągnęłaś mnie z piekła, jakim było moje życie zanim cię poznałem. Przewróciłaś mnie do życia i uzdrowiłaś swoim pięknym uśmiechem i dobrą duszą. Sprawiłaś, że znalazłem w życiu sens. To ty nim jesteś, Colarie. Czy uczynisz mi ten zaszczyt i pozwolisz mi kochać siebie tak, jak na to zasługujesz, chica?
Przez trzy sekundy, n a j d ł u ż s z e  w  m o i m  ż y c i u, nic nie mówiła, a potem rzuciła mi się na szyję z głośnym krzykiem:
- Tak! Tak, Enri, tak!
Góra, bo kamień to mało, spadła mi z serca.
- Och, Colarie... Moja...
- Tak, Enri... – spojrzała mi w oczy pełne łez. – Twoja, na zawsze...
Nie sądziłem jak krótkie może być zawsze...

LET MEWhere stories live. Discover now