ROZDZIAŁ XIV HENRY CORTEZ w tym samym czasie

42 13 4
                                    

Wyszedłem z hotelu, nie spiesząc się za bardzo. Do końca nie byłem pewien, czy powinienem był na nią zaczekać, czy raczej udać, że nic mnie to nie obchodzi i wrócić do domu, w którym czekałbym spokojnie, aż Colarie wrócić z sesji.
Stanąłem przed hotelem, wciskając ręce do kieszeni. Westchnąłem głęboko, starając się wybić sobie Anne z głowy i pamięci.
Ale z drugiej strony... zostawiłem ją tam samą i nawet nie byłem pewien, czy bezpiecznie dotarła do swojego chłopaka. A co, jeśli to nie on tam mieszkał, tylko jakiś stary, obleśnie bogaty zboczeniec o tym samym nazwisku? To absurdalny tok myślenia, ale... przecież mogłoby się tak stać.
Wykonałem gwałtowny zwrot i ruszyłem z powrotem do hotelu. W środku pomyślałem, że nie będę marnować czasu na czekania na windę i szybko ruszyłem w stronę klatki schodowej.
Nie wiedziałem dlaczego, ale ogarnęło mnie jakieś złe przeczucie. Poczułem je w okolicach klatki piersiowej i z każdym stopniem czułem, jak rozprzestrzenia się po całym moim ciele.
Najpierw zaskoczyła mnie cisza panująca na tym piętrze. Zupełnie jakby nie było tu nikogo.
Potem zobaczyłem uchylone drzwi.
Na miękkich nogach ruszyłem w ich stronę.
I w tym momencie usłyszałem krzyk.
Okropny.
Przenikliwy.
Pełen rozpaczy i bólu.
Krzyk Anne.
Jednym skokiem znalazłem się w progu pokoju.
Wszystko podeszło mi do gardła, gdy tylko zobaczyłem wnętrze pokoju.
Anne klęczała na podłodze w kałuży krwi. Krwi, krwi, najprawdziwszej krwi. Najprawdopodobniej należała do chłopaka leżącego obok niej.
- Ezra... Ezra! – krzyczała, trzymając w drążących dłoniach jego twarz białą jak śnieg.
Wciąż miał otwarte oczy...
Puste... wbite w sufit. Pełne bólu.
W jednej chwili mój wzrok zasnuła czarna mgła, a z mroków pamięci wyłoniło się wspomnienie jednego dnia, który na zawsze zmienił moje życie.
Telefon milczał, dlaczego tak długo milczał?!
Podbiegłem do Anne i spróbowałem odsunąć ją od ciała, które kiedyś należało do jej chłopaka, do osoby która kochała, do kogoś, dla kogo przejechała dwieście kilometrów...
Wybiegłem z domu, bo bezczynność i niewiedza powoli zaczynała mnie dobijać.
- Ezra... Ezra... – Jej krzyk przemienił się w szept, gdy głos zaczął odmawiać jej posłuszeństwa. Drgnęła gwałtownie, gdy tylko jej dotknąłem. Spróbowałem ją odciągnąć, by dłużej nie musiała patrzeć...
- Anne, chodź stąd – jęknąłem, odwracając wzrok od ciała. Nie mogłem znieść tego widoku, nie drugi raz.
Światła, błyskające czerwienią i niebieskim prosto po moich oczach, sprawiły, że kolana się pode mną ugięły, a serce zamarło.
- Nie, nie zostawię go! – krzyknęła, wyrywają mi się. – Ezra! Ez, proszę, obudź się, proszę, proszę...
- Zatrzymaj się, tam nie...!
- Tam jest mój przyjaciel! – ryknąłem, przesuwając policjanta na bok, nawet nie zwracając na niego większej uwagi.
Chwyciłem ją w pół i, dziękując za to, że jest taka lekka, wyciągnąłem ją siłą z pokoju, chociaż robiła wszystko, by mi to utrudnić.
Zobaczyłem go.
Zobaczyłem.
Zobaczyłem.
Puściłem Anne dopiero,  gdy znaleźliśmy się poza pokojem. Osunęła się po ścianie na ziemię, zanosząc się okropnym szlochem. Akurat w tym momencie z pokoju obok wyszła sprzątaczka, najwyraźniej zaniepokojona hałasem. Spojrzała na mnie ze strachem, cofając się o krok, ale ja nie zważałem na to, tylko powiedziałem głośno:
- Dzwoń po kartkę!
Drgnęła wystraszona, po czym sięgnęła do kieszeni białego fartuszka i szybko wyciągnęła telefon.
Wiedziałem, że karetka nie będzie potrzebna Ezrie, tylko Anne.
- Dlaczego mi to zrobiłeś?! Dlaczego mi to zrobiłeś... Dlaczego... – szeptała histeryczne, zwijając się na podłodze.
- Lou! Lou! – krzyczałem, aż w końcu jeden z policjantów  zatrzymał mnie potężnym ramieniem uniemożliwiając mi przejście.
- Nie może pan iść dalej. Doszło do morderstwa – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu.
W mojej głowie huczało to jedno, okropne słowo.
Słowo, które zatrzymało moje życie na 234 dni.
Upadłem na kolana obok niej, nie wiedząc, co mogę zrobić, co powiedzieć. W głowie miałem zupełną pustkę, a patrząc na nią, czułem okropny, przeszywający ból.
Chwyciłem jej drżącą rękę. Była przeraźliwie zimna. Przez chwilę jeszcze łkała. Potem chyba zabrakło jej sił. Miała pusty wzrok, a jej wargi drżały. Siedzieliśmy tak, aż w końcu przyjechała karetka.
- Co się stało? Mieliśmy zgłoszenie... – zaczął sanitariusz, wchodząc na korytarz, ale przerwał, gdy tylko zobaczył Anne leżąca na podłodze.
- Idźcie do niego! Pomóżcie mu! – krzyknęła, gwałtownie się podnosząc i rzucając w kierunku lekarza. – Ratujcie go! Ratujcie mojego Ezrę! Ratujcie... proszę!
- Proszę pani, proszę się uspokoić – polecił mężczyzna stanowczym głosem, chwytając ją za obie ręce. – Co się stało?!
- Idźcie do tego pokoju! Idźcie! – wrzasnęła mu prosto w twarz, co go nieco otrzeźwiło i ruszył we wskazanym kierunku.
Anne chciała pobiec za nim, ale drugi mężczyzna złapał ją za ramię, unieruchamiając w miejscu. 
Gdy pierwszy sanitariusz stamtąd wrócił, odpowiedź na pytanie, które wszyscy bali się zadać, była wypisana na  jego twarzy.
Na twarzy Anne za to nie było żadnych emocji.
Zupełnie żadnych.
~~○~~
- Mon Dieu, Enri! – zawołała ze szlochem Colarie, rzucając mi się na szyję.
Wtuliłem się w nią, jakby była moją jedną, jedyną nadzieją.
- Tak mi przykro... – wyszeptała mi do ucha, a ja pokręciłam głową.
- Nie mogłem nic zrobić, rozumiesz? Znowu byłem... bezradny... – Łzy napłynęły mi do oczu i powoli popłynęły po policzkach.
- Wiem, ale... to nie twoja wina, pamiętaj – poprosiła z troską w zaszklonych oczach, ujmując moją twarz w dłonie. Gdy patrzyłem w jej oczy, cały świat tracił znaczenie.
Wieczorem siedzieliśmy razem na kanapie, nic do siebie nie mówiąc, ale po prostu będąc dla siebie.
Anne została zatrzymana w szpitalu, bo wpadła w okropną panikę i lekarze musieli podać jej dużo leków uspokajanych. Przez cały czas byłem przy niej, nie mogąc puścić jej ręki. W zasadzie nie byłem pewien czy to ona tego potrzebowała, czy ja.
Bałem się o nią. Nie wiedziałem, czy poradzi sobie z tym wszystkim. Przed nią teraz był tak ciężki czas. Wiedziałem o tym doskonale i wiedziałem, co sam wtedy przeżywałem. Miałem nadzieję, że będzie miała kogoś, kto pomoże jej przetrwać to wszystko.
Ja nie miałem.
A może raczej miałem, ale nikogo do siebie nie potrafiłem dopuścić. Dopiero Colarie otworzyła mi oczy, przebiła się przez gruby mur, który wokół siebie zbudowałem, swoim ciepłem, dobrocią. Miłością.
Czy gdybym pozwolił wtedy sobie pomóc, nie błądziłbym w mroku przez 274 dni?
Może nie. Ale na pewno nie czułbym się wtedy tak bardzo, bardzo samotny. Pusty.
Chciałem zrobić wszystko, by Anne nie popełniła mojego błędu.
W nocy nie mogłem zasnąć. Moją głowę zasnuwało okropnie dużo myśli, kłębiących się w ponurych obrazach. Nie mogłem przegonić widoku ciała Ezry, a także rozpaczy na twarzy Anne.
Musiałem w końcu zwrócić na siebie uwagę Colarie, bo bez słowa objęła mnie mocno. Zetknęła swoją głowę z moją, jakby chciała przegonić wszystkie czarne myśli z mojej głowy.
Byłem jej za to wdzięczny. Kolejny raz.
~~○~~
- Co z nią? – zapytałem pielęgniarki.
Przyjechałem do szpitala, kiedy tylko się obudziłem. Colarie wcześniej pytała się, czy chcę, by jechała ze mną, ale odmówiłem. Po pierwsze, wiedziałem, że jest potrzebna na sesji swojego ojca, a po drugie chciałem porozmawiać z Anne sam na sam. Podejrzewałem, że czułbym się nieco skrępowany, gdyby Colarie stała obok.
- Bardzo źle. W nocy, gdy tylko środki przestały działać, próbowała targnąć się na swoje życie.
Przez te słowa poczułem się tak, jakby ktoś uderzył mnie prosto w brzuch. Mocno. Na moment straciłem dech, a potem zamknąłem oczy, czekając aż uda mi się uspokoić oddech.
Pielęgniarka milczała taktownie, układając stos papierów na szerokim biurku. Znajdowaliśmy się w nie dużym pokoiku oddzielonym od szpitalnej sali szklanym oknem. Mieliśmy stąd widok na łóżko, na którym spała Anne. Była pogrążona w głębokim śnie wywołanym dużą dawką leków. Patrząc na to, jak spokojnie spała, nie mogłem uwierzyć, że kilka godzin temu mogłaby usiłować się zabić.
- Jej rodzina jeszcze nie przyjechała? – zapytałem, odwracając wzrok, bo nie mogłem dłużej znieść tego widoku.
- Są w drodze. Nasz psycholog także już tylko czeka, aż się obudzi. Być może po wizycie okaże się, że bardziej potrzebny będzie jej psychiatra, ale o to także zadbamy – zapewniła mnie kobieta, najwyraźniej dostrzegając troskę na mojej twarzy.
- Dobrze – zdołałem z siebie wykrztusić, po czym odchrząknąłem i zapytałem – Będę mógł z nią porozmawiać?
Grymas na jej twarzy był wystarczającą odpowiedzią.
Skinąłem głową i bez słowa wyszedłem z pokoju.
Przez chwilę rozważałem czy powinienem zostać i poczekać na jej rodzinę i przyjaciół, czy lepiej wrócić do domu. Być może mógłbym udzielić im odpowiedzi na pytania, których musieli mieć pewnie całe mnóstwo. W końcu jednak rozmyśliłem się. Nie wiedziałem, jak zareagują na to wszystko i na pewno nie miałem zamiaru być świadkiem tego wszystkiego.
Wiedziałem, że w tym momencie nic nie będę znaczył dla Anne. Być może nawet będzie miała do mnie pretensje.
Przecież to ja ją tam zawiodłem.

A/n
Zapraszam do zostawiania gwiazdek i komentarzy, a jeśli Was się podoba, to możecie także polecić znajomym ❤🌟


LET MEWhere stories live. Discover now