ROZDZIAŁ IX ANNE MALLENWOOD

62 11 5
                                    

- Nie wiem, od czego zacząć – powiedziałam, opierając się o łóżko i wlepiając wzrok w sufit.
- Od początku – zaproponowała Valerie, podając mi butelkę whisky. 
- Dobra – pociągnęłam jeden łyk i aż zamrugałam. – W takim razie wszystko zaczęło się bardzo niepozornie, na imprezie sylwestrowej. Tam go poznałam.
- Wiedziałam, że chodzi o chłopaka – zaśmiała się Valeire, a ja ze smutkiem pokiwałam głową.
- Niestety. Jestem taka typowa, prawda?
- To się zaraz okaże. – Wzięła ode mnie butelkę i przechyliła ją.
- Stresujesz mnie – zaśmiałam się. – Od tamtego czasu spędzaliśmy naprawdę dużo czasu razem. Ale byliśmy tylko przyjaciółmi. Razem podjęliśmy tę decyzję. Po prostu uznaliśmy, że tak będzie lepiej. Robiliśmy dużo małych razem... Zakupy, rozmowy, spacery po parku, studia, nauka...
- Na tym chyba polega posiadanie chłopaka – zauważyła Valeire, opierając głowę na kolanie.
- Być może – uśmiechnęłam się smutno. – Ale żeby mieć chłopaka, trzeba jeszcze mieć serce.
- Nie masz serca? – spytała, unosząc brew do góry.
- Mam serce jako organ – zaśmiałam się bez wesołości. – Ale chyba nie potrafię kochać.
- A próbowałaś kiedyś?
Uniosłam na nią wzrok. Nie. Nie próbowałam, bo zawsze byłam pewna porażki. Bo się bałam.
Zamilkłam na chwilę, gdy wspomnienia powoli zaczynały do mnie wracać. Jego uśmiech, jego ciepło. Miałam z nim wszystko, ale nigdy tego nie chciałam.
- Bałam się angażować, bo wiedziałam, że zawiodę – kontynuowałam, a mój wzrok błądził między butelką, a zmartwioną twarzą Valeire. - Nie nadaję się do związków. Zawsze ktoś przeze mnie cierpi. Zawsze. Wybrałam życie bez zobowiązań i było mi z tym dobrze. Związki to uzależnienie. Uzależniasz się od drugiego człowieka, od jego słów, jego dotyku. Od tego, że po prostu dla ciebie jest, a ty jesteś dla niego.
- Miłość. Nic więcej – zauważyła. W jej spojrzeniu nie było nic oceniającego. Zwykłe stwierdzenie. Zwykła historia.
- Wszystko zniszczyła jedna impreza.
Głos mi się załamał i nie miałam już siły dłużej udawać silnej.
Łzy popłynęły zupełnie wbrew mojej woli, ale też szczególnie się przed nimi nie wzbraniałam.
Podobało mi się podejście Valerie – bez słowa podała mi butelkę. Nie mówiła żadnych litościwych formułek, żadnych rozżalonych spojrzeń. Wiedziała, czego w tym momencie najbardziej potrzebowałam i bynajmniej nie była to litość.
- Byłam pijana. Nie myślałam o tym, co mówię, przez co wyszło jedno wielkie gówno... – Schowałam twarz w dłonie, oddychając ciężko. – Przespaliśmy się. Po raz pierwszy. I powiedziałam mu to. Powiedziałam mu, że go kocham, choć to nieprawda. A on... On mi uwierzył. Rano myślał, że to była prawda, a kiedy zaprzeczyłam... Zraniłam go. Wybiegłam z jego domu i przez długi czas w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy i już wtedy odczułam, jak się od niego uzależniłam. Nasza przyjaźń była jak narkotyk, a ja bez niego czułam się jak na odwyku, ale nic nie mogłam zrobić.
Przerwałam na chwilę, by pozbierać myśli. Jeszcze nigdy nikomu o tym nie opowiadałam i ciężko było mi złożyć tę historię w całość. Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się w tak krótkim czasie. I że przydarzyło się mnie.
- Zaproponował, byśmy pojechali razem do jego rodziców, ale ja odmówiłam. Wystraszyłam się tego. I teraz strasznie żałuję, bo, po pierwsze, pojechał z inną, a po drugie tak cholernie za nim tęsknię. Ale dowiedziałam się, że jest w Filadelfii. I mam zamiar go odnaleźć. I przeprosić, jeśli będzie trzeba.
Wychyliłam butelkę, pozwalając, by chłodny płyn rozgrzał mnie od środka swoją mocą i wymazał całe cierpienie z mojej duszy.
Ezra też tak na mnie działał.
Chciałam go, czy może tą jego moc?
Wydaję mi się, że oba.
Uśmiechnęłam się pod nosem, opierając głowę o brzeg łóżka i kręcąc lekko głową. To było dla mnie takie typowe – chciałam mieć wszystko, jednocześnie nic od siebie nie dając.
Egoistyczna.
Pusta.
Właśnie taka byłam.
- Wierzę, że ci się uda – powiedziała Valerie, kładąc dłoń na moim kolanie. – Ale mam dla ciebie też zła wiadomość.
Uniosłam brew.
- Przez ciebie wydaje mi się, że mój problem jest cholernie małostkowy – parsknęła nerwowym śmiechem, a ja uśmiechnęłam się.
- To się zaraz okaże – powiedziałam, powtarzając jej wcześniejsze słowa.  
Uśmiechnęła się, dodając sobie pewności łykiem z butelki.
- To jak to było? Od początku, co nie? – westchnęła, najwyraźniej zbierając myśli, po czym wypaliła bez dłuższego zastanawiania się – Mam chłopaka, którego nie kocham, ponieważ jestem lesbijką.
Widziałam, ile kosztowało ją to wyznanie. Mój z lekka zamroczony przez alkohol mózg z początku nie zrozumiał, co ma na myśli, ale potem jak przez mgłę wszystko do mnie dotarło.
Jednak kiedy już wszystko pojęłam, aż zakrztusiłam się M&M'sem.
- W sensie, że lubisz... – zaczęłam, a ona pokiwała powoli głową, a w jej oczach dostrzegłam cień strachu.
- Nienawidzisz mnie teraz? – zapytała, a głos nieco jej zadrżał.
- Nie – zaprzeczyłam szybko. – Szanuję wszystkich ludzi. Nie ma dla mnie zupełnego znaczenia, co mówi twoje serce, dopóki nie każe ci mordować ludzi.
Parsknęła śmiechem, a to, jak bardzo była spięta, zobaczyłam dopiero wtedy, gdy się rozluźniła.
- Nie, zdecydowanie nie. Chyba, że mojego chłopaka – mruknęła, spuszczając wzrok.
- Aż tak źle? – zaniepokoiłam się.
Dobrze wiedziałam, jak to być kochanym przez złą osobę i naprawdę nie chciałam, by ta delikatna dziewczyna była w takiej sytuacji.
- Może. On jest dobry. To wszystko moja wina. To ja go oszukuję. Powinnam mu już dawno wszystko powiedzieć i wyjaśnić, ale boję się go zranić i... zawieść.
Westchnęłam ciężko, nie wiedząc, co powiedzieć. Jak w ogóle mogła sądzić, że jej problem jest małostkowy?! Przecież od jej wyboru mogło zależeć całe jej dalsze życie. To, czy będzie szczęśliwa, czy już zawsze będzie musiała żyć w kłamstwie. Będzie musiała oszukiwać nie tylko siebie, ale także i tego biednego chłopaka.
- Wiem, że mnie kocha i gdy wszystko mu powiem, będzie załamany. Ale równocześnie gdy tego nie zrobię, to ja będę załamana. Z dnia na dzień coraz ciężej jest mi udawać, szczególnie odkąd poznała Leah... – Schowała twarz w dłoniach i załkała cicho, aż jej drobne ramiona zadrgały. Ostrożnie położyłam na nich dłoń, by trochę ją pocieszyć, choć czułam, że i tak to nic nie da. – Nie spotykamy się często, bo nie chcę, by ktokolwiek zaczął coś podejrzewać. Ludzie lubią gadać, szczególnie w takich małych miastach. Pewnie wiesz, co mam na myśli – parsknęła śmiechem, przeczesując ręką włosy, a ja pokiwałam ze zrozumieniem głową.
W Factoryville nie miałam dobrej reputacji, ale tam chyba nikt nie miał. Gdy komuś coś się udawało, wszyscy zaczynali mu zazdrościć i odwracali się od niego plecami. Za to gdy ktoś się staczał, to już na zawsze w oczach ludzi pozostawał czarną owcą.
W małych miasteczkach trudno być dobrym człowiekiem.
- Wiem – powiedziałam z trudem.
Przez chwilę nic nie mówiła i już zaczęłam się obawiać, że nie powie mi nic więcej, jednak po chwili odezwała się znowu:
- Oszukiwanie siebie jest trudniejsze niż oszukiwanie ludzi. Ale do wszystkiego idzie się przyzwyczaić,  nie uważasz?
Pociągnęła z butelki naprawdę spory łyk, po czym uśmiechnęła się pod nosem.
- Zależy. – Jakoś to stwierdzenie bardzo kłóciło się z moim światopoglądem, dlatego postanowiłam zaprotestować. – Ja bym nie potrafiła przed sobą tak długo udawać, że wszystko jest w porządku. Jak mogłabym grać szczęśliwą, gdyby w środku pękało mi serce?
- To moja rzeczywistość – przerwała mi Valeire. – Udawać, grać, nosić maskę. Wszystko tylko po to, by ludzie myśleli, że jestem... no wiesz... normalna – spuściła wzrok, jakby sama wstydziła się tego stwierdzenia.
- Jesteś normalna! – zaoponowałam szybko.
- Tak? To dlaczego ludzie patrzą na nas tak dziwnie? Dlaczego wszyscy się z nas śmieją? Ludzie tylko udają, że akceptują takich jak ja, a tak naprawdę wszyscy mają nas za dziwolągów. – W jej głosie usłyszałam wielki gniew i żałość. Zupełnie jakby jedna część jej duszy już się pogodziła się z tym, a druga wciąż chciała się zbuntować i zrobić coś z tą okropną niesprawiedliwością.
- Ja nie uważam cię za dziwoląga. I znam wielu ludzi, którzy myślą podobnie. To ty powinnaś znaleźć w sobie siłę, by pokazać światu, kim jesteś. Nie zrozum mnie źle, ale to ty się ukrywasz i udajesz. To ty jesteś...
- Tchórzem?
Wcale nie chciałam tego powiedzieć, ale gdy Valerie powiedziała to na głos, nie mogłam się nie zgodzić.
- Ja tego nie powiedziałam – zastrzegłam wszystko, unosząc ręce w obronnym geście.
Przez chwilę przyglądała mi się uważnie, jakby dokładnie analizowała moje słowa, po czym powiedziała z nagłą mocą:
- Masz rację. To tej pory byłam tchórzem. Ale nigdy więcej. – Uniosła butelkę, jakby chciała wznieść toast, po czym naprawdę to zrobiła – Za odwagę w byciu sobą i szczęście w poszukiwaniu zaginionych chłopców!
- Czy ja ci wyglądam na Piotrusia Pana? – warknęłam groźnie, chociaż z trudem powstrzymywałam śmiech. Tej nocy chyba wypiłyśmy stanowczo za dużo.
- Nie – odpowiedziała z rozbrajająca szczerością. – Na Dzwoneczka, bo masz coś, co dodaje mi skrzydeł.
Spodobała mi się ta odpowiedź, więc z ochotą wzniosłam toast.
~~○~~
Obudziłam się rano z okropnym bólem głowy, ale za to z uczuciem spełnienia. W gruncie rzeczy czułam, że wczoraj udało mi się w jakiś sposób pomóc mojej nowej przyjaciółce. Chociaż teraz przyszło mi to odpłacać zwyczajowym skutkiem spożywania tak dużych ilości alkoholu, nie żałowałam ani przez chwilę.
W ustach czułam okropny posmak whisky, więc postanowiłam jak najszybciej udać się do łazienki, by zmyć z siebie zapach wczorajszego wieczoru i na nowo wszystko przemyśleć.
Na przykład co powinnam teraz zrobić? Po prostu wyjechać i zostawić Valerie z jej problemami samą? Przecież właśnie na tym miała polegać to rozmowa – mówimy sobie wszystko, by potem nigdy więcej się nie zobaczyć. Tylko to chyba nie będzie takie proste...
No cóż, w zasadzie i tak nie mogłabym teraz nigdzie jechać. Czułam, że poziom alkoholu w mojej krwi wciąż jest jeszcze niepokojąco wysoki, więc mogłoby to źle skończyć. A przecież miałam w planach jeszcze dotrzeć do Filadelfii!
Z każdą minutą czułam jak mój cel się ode mnie oddala. Wiedziałam, że ciężko będzie mi tam dotrzeć, gdy będę się tak często zatrzymywać, a co dopiero mówić tu o dostaniu się na uniwersytet.
Ponadto był jeszcze Ezra i ta jego laska, o którą robiłam się coraz bardziej zazdrosna. Czułam, że z każdym dniem go tracę. Że o mnie zapomina...
A ja, do cholery, nie mogłam zapomnieć o nim.
U z a l e ż n i ł a m  s i ę.
Kuźwa.
Odrzuciłam od siebie tę myśl. Nie, to nie byłam ja. Ja byłam samodzielna.
Samowystarczalna.
Samowystarczalna.
Samowystarczalna.
Kłamstwo powtarzane wiele razy staje się prawdą.
Potrząsnęłam ze zdenerwowaniem głową. To głupie. Wyszłam spod prysznica, bo doszłam do wniosku, że wszystkie moje problemy są skutkiem nadmiernego myślenia.
Czas zacząć działać. 
Umyłam zęby, ubrałam się w nowe ciuchy pachnące świeżością i wyszłam z łazienki, czując nową energię.
Valerie siedziała dalej na podłodze z głową schowaną między kolanami. Zrobiło mi się jej żal; najwyraźniej nie przywykła do skutków alkoholu.
- Łap – rzuciłam jej aspirynę, która spadła z cichym plaskiem obok niej na różowy dywan.
Valerie jęknęła coś głucho, a ja parsknęłam śmiechem pod nosem.
- Nie wiedziałam, że Norweżki są takie delikatne – powiedziałam, zbierając swoje rzeczy do plecaka.
- Jestem pół-Norweżką – mruknęła zachrypniętym głosem, ukrywając twarz w dłoniach. – Całe życie mieszkam tutaj. Nie liczy się...
- Oczywiście – zaśmiałam się, podając jej wodę. – Łyknij, pół-Norweżko, poczujesz się lepiej.
Z wyraźną niechęcią oderwała dłonie od twarzy i przyjęła ode mnie butelkę.
- Wyjeżdżasz już? – zapytała, przekrwionymi oczami śledząc moje ruchy.
- Nie – odparłam. – Chyba, że masz mnie dosyć.
- Jedyne, czego mam dosyć, to alkohol – burknęła, wzdychając ciężko. – Ale nie, ciebie zdecydowanie nie mam dość, bynajmniej. Tylko, że dzisiaj nie wiem, czy na cokolwiek się nadam...
- Daj spokój, tabletki postawią cię na nogi. Idź się umyj i odśwież, a potem zrobimy coś wielkiego – pogoniłam ją, spoglądając przelotnie na zegarek.
9.03. Mój plan powinien mi zająć mniej więcej całe południe, więc wieczorem będę mogła jechać dalej do Filadelfii. Mam tylko nadzieję, że mój Smok już na mnie czeka.
Zaśmiałam się pod nosem. Podobało mi się to określenie.
Valerie posłusznie zawlekła się do łazienki, jakbym to co najmniej ja tu ustalało zasady. No cóż, gdy nie ma gospodarza, trzeba stać się gospodarzem.
A przynajmniej tak sądziłam.
Przygotowałam plecak i wyjęłam telefon, by zająć się czymś czekając na moją nową koleżankę.
Ezra Phinnings opublikował post.
Wydęłam wargi, podciągając pod siebie nogi.
Dlaczego znowu się wahałam?
Zeszłym razem obejrzałam opublikowane zdjęcie i przyniosło mi ono tylko ból.
Ale też dowiedziałam się, gdzie on jest.
Cholera, to chyba podchodzi już pod stalking.
Odblokowałam telefon i otworzyłam powiadomienie.
Zdjęcie przedstawiało widok zachodzącego słońca na tle miasta pełnego wysokich budynków. Nie byłoby w nim nic specjalnego, gdyby nie podpis pod nim:
_Ezra_Phinnings_: Samotność w Filadelfii.
Moje serce wykonało radosnego fikołka. W więc był sam! Tak! Pozbył się tej blondwłosej piękności i spędzał czas samotnie, co prawdopodobnie niespecjalnie mu się podobało, bo zdjęcie było dosyć melancholijne. Być może nawet za mną tęsknił...
Z rozmyślań wyrwała mnie Valerie, wychodząc gwałtownie z łazienki. Tym razem ubrana była w biały podkoszulek i czarne spodnie do połowy łydki, a rude włosy splotła w wygodny warkocz z boku głowy. Było w niej coś takiego, co sprawiało, że wyglądała bardzo... niewinnie. Jakby składała się wyłącznie z dobra i uśmiechu. Nie dziwiłam się, że nikt nie dostrzegał cierpienia ukrytego w niej tak głęboko.
- Zwarta i gotowa – zakomunikowała, jakby prysznic zmył z niej całe wspomnienie wczorajszej nocy. Miałam tylko nadzieję, że nie zapomniała o swoich postanowieniach. - To jaki masz ten plan?
- Wyjdziesz z szafy – oznajmiłam po prostu, czekając z niepokojem na jej reakcję.
- Co zrobię? – zmarszczyła brwi, spoglądając ze zadziwieniem na swoją garderobę w rogu pokoju.
- Wyjdziesz z szafy – powtórzyłam, przewracając oczami i podnosząc się z łóżka i podchodząc do niej. – Ujawnisz to, kim naprawdę jesteś. Pamiętasz? Koniec bycia tchórzem.
Zaczerwieniła się okropnie, aż jej twarz przybrała podobny kolor do jej włosów.
- Anne, ja... nie jestem pewna, czy to na pewno... – zaczęła, ale jej przerwałam.
- Już wczoraj zadecydowałaś. Powiedziałaś mi przecież to w jakimś celu – powiedziałam, zakładając ręce na piersi.
- Wiem, ja... ja myślałam, że rano pojedziesz sobie do Filadelfii i o mnie zapomnisz... – mruknęła, spuszczając wzrok.
- Przykro mi, ale źle trafiłaś. Pomogę cię – oznajmiłam twardo, kładąc jej dłonie na ramionach, by dodać jej trochę otuchy. – Nie mogę patrzeć, jak cierpisz. Ale pamiętaj, że musi to być twoja decyzja. Jesteś na to gotowa? – zapytałam, patrząc jej głęboko w niebieskie oczy, w których widziałam cień strachu, ale także powoli zaczynała pojawiać się w nich determinacja.
- Tak, masz rację. Chcę tego – powiedziała z mocą, a ja uśmiechnęłam się.
- To do dzieła – zawołałam, zarzucając plecak na ramię.
- Zabierasz rzeczy? – No tak, raczej powinnam uprzedzić Valerie, że mam zamiar wyjechać zaraz po tym, jak już naprostuję jej życie, by zacząć prostować swoje.
- Wiesz, nie mogę przecież zostać w tej magicznej krainie na wieczność, prawda? Alicja też w końcu musi opuścić Krainę Czarów – zaśmiałam się, prawdopodobnie po raz ostatni omiatając wzrokiem idealnie różowy pokój Valerie.
- Ach, no tak. – Dziewczyna wyglądała na nieco zagubioną, więc pociągnęłam ją za rękę w stronę drzwi.
- Chodźmy. – Nie chciałam pokazywać, jak bardzo mi się spieszy, ale nigdy nie byłam dobra w ukrywaniu uczuć.
Na dole przywitał nas zapach świeżego chleba i ciepłego śniadania i już wiedziałam, że mój wyjazd ponownie został przesunięty o kolejne minuty. O ile mama Valerie samotnie wyglądała na zimną kobietę, to w obecności męża zmieniała się o sto osiemdziesiąt stopni. Grymas niezadowolenia został zastąpiony ciepłym uśmiechem, a w jej oczach zabłysnęły wesołe ogniki.
Ojciec Valerie także jakby miękł przy swojej żonie. Widać było, że już nie jest tylko właścicielem dużej stacji, której trzeba pilnować, ale także ciepłym, otwartym człowiekiem.
Po tym, co dziewczyna opowiadała mi w nocy, spodziewałam się, że jej relacje z rodziną będą cokolwiek napięte, tymczasem sytuacja miała się zupełnie odwrotnie. Wyglądali razem na całkiem zgraną rodzinę i powoli zaczynałam rozumieć, dlaczego Valerie tak bardzo boi się ich zawieść.
Ale czy naprawdę nie pokochaliby jej mimo wszystko?
Patrząc wtedy na nich nie mogłam o tym myśleć w ten sposób i zaczynałam wierzyć, że wszystko może pójść dobrze.
- Jak tam, Anne, wiesz już, co z twoim samochodem? – zapytał się pan Larson, spoglądając pytająco w moim kierunku.
- Tak – potwierdziłam. – Dzisiaj mają już mieć koło do mojego samochodu, więc nie powinno być problemów.
- Świetnie – wykrzyknął ze śmiechem i naprawdę wyglądał na zadowolonego. Był takim optymistycznym człowiekiem, że ta energia aż od niego biła, przenosząc się na ludzi w jego towarzystwie.
Uśmiech sam wkradł się na moje usta. Jednak nie pozostał na nich długo, bo uświadomiłam sobie, że przyczynię się do zmącenia tego rodzinnego spokoju. Wiedziałam, że muszę pomóc Valerie, ale czy chciałam krzywdzić jej rodziców?
Ale czy patrząc na nich w tamtym momencie, mogłam przypuszczać, że nie zaakceptują jej decyzji?
- Dziękuję państwu za wszystko, naprawdę – mówiłam, gdy już szłam w kierunku wyjścia.
- Och, to wszystko zasługa naszej uczynnej córki – zaśmiał się jej ojciec, opierając ręce na jej barkach, aż się lekko ugięła pod ich ciężarem.
- Tak, macie państwo naprawdę niesamowitą córkę – powiedziałam, posyłając jej uśmiech.
- Nie przesadzaj, Anne. Zawiozę cię na stację – powiedziała, wymykając się z uścisku ojca. Zgarnęła klucze z szafki i szybko pomknęła na zewnątrz, więc musiałam iść za nią.
Nie odzywałam się aż do momentu, gdy wsiadłyśmy obie do jej malutkiego samochodziku, chociaż cała aż trzęsłam się ze złości. Gdy usiadła wreszcie za kierownicą, położyła na niej ręce i zapatrzyła się przed siebie nieobecnym wzrokiem.
W jednej chwili zrozumiałam, że nie mogę jej obwiniać. Mogę jej tylko wskazać drogę i właśnie to miałam zamiar zrobić.
- Może się zdziwisz, ale cię rozumiem. Nie sposób w jednej chwili zmienić tego, kim byliśmy przez całe życie. Rozumiem, dlaczego odpowiedziałaś wczoraj o tym akurat mnie. Ale powiem ci jedno – wzięłam głęboki oddech – wprowadzenie wielkiej zmiany zawsze kosztuje. Stawiasz wszystko na jedną kartę, ale to, co możesz zyskać, jest...
- Powinnaś zostać psychologiem – przerwała mi niespodziewanie dziewczyna, przez co aż straciłam wątek.
- Co...? – wydukałam, otwierając usta ze zdziwieniem.
- Psychologiem. Psychiatrą, nie mam pojęcia, ale jesteś w tym cholernie dobra. Przemyśl to – powiedziała, odpalając samochód.
Wyjechałyśmy na prostą drogę wiodącą do stacji, na której czekać powinien mój samochód. Obserwowałam przez okno jak mijamy kolejne małe domki, pełne sąsiadów Valerie, których tak bardzo nienawidziła. Analizowałam jej słowa, chociaż wcale nie widziałam w nich sensu. Ja psychologiem?  Nie mogłam się do tego nadawać, przecież nie lubiłam ludzi.
Ale czy na pewno?
Ile razy było tak, że byłam gotowa poświęcić siebie, by tylko komuś pomóc?
Przejmowałam się innymi, nawet gdy nie dostawałam nic w zamian.
Chciałam pomagać.
Chciałam leczyć.
Ale może zamiast ciała, powinnam zająć się leczeniem duszy?
- Zrobię to – oznajmiła Valerie, gdy zajechałyśmy na stację. - Dzisiaj wieczorem, przy kolacji. Powiem im o wszystkim. Masz rację, we wszystkim. Ale muszę to zrobić sama. Dam radę, obiecuję. A ty jedź i odszukaj swoją miłość. Wszyscy na nią zasługujemy, pamiętasz?
Podniosłam na nią wzrok, uświadamiając sobie, że to moje własne słowa. Nigdy jednak nie odnosiłam ich do siebie.
I chyba to przez całe moje życie było błędem.
- Masz rację, Val. Obie mamy – uśmiechnęłam się do niej, a ona odwzajemniła gest.
Chwilę później przyjechała pomoc drogowa z kołem do mojego auta, która odpowiednio zamontowali. Cały czas uważnie im się przyglądałam, bo jakoś nie chciałam wierzyć tym „specjalistom” po tym, jak przywieźli mi złe koło.
Uwinęli się w miarę szybko i w końcu mój samochód było gotowe do dalszej drogi.
No proszę, spodziewałam się, że przekonanie Valerie do powiedzenia rodzicom prawdy zajmie mi pół dnia, tymczasem było wręcz przeciwnie.
Gdy przyszło mi jechać dalej, zrozumiałam, jak ciężko będzie mi opuścić Valerie. Ale nie miałam przecież żadnego wyboru.
- Więc... to wszystko – westchnęła dziewczyna, uśmiechając się smutno.
- Tak... Ale obiecaj, że gdy już to zrobisz, to do mnie zadzwonisz – poprosiłam, a raczej zażądałam tonem  nieznoszącym sprzeciwu.
- Jasne, będziesz pierwszą osobą zaraz po Leah... – obiecała, a w jej głosie usłyszałam cień smutku; najwyraźniej nie tylko ja zdawałam sobie sprawę z tego, że być może jest to nasza ostatnia rozmowa twarzą w twarz.
- To jak daleko jest stąd do Filadelfii? – zapytałam, by jakoś oddalić czas pożegnania.
- Ach, no tak. Musisz jechać teraz cały czas tą autostradą... – zaczęła mi szybko tłumaczyć, choć jej głos załamywał się nieco na ostatnich słowach. W końcu nie pozostało już nic więcej, jak tylko mocno się uściskać. – Nigdy nie pomyślałabym, że polubię kogoś w jeden wieczór!
- Ale w jaki wieczór – zaśmiałam się, odsuwając się. – Życzę powiedzenia, Valerie Larson.
- Dziękuję, Anne Mallenwood i nawzajem – odpowiedziała, a jej oczy zaszły łzami.
Nie mogłam znieść tego widoku, więc wsiadłam za kierownicę mojego samochodu. Odetchnęłam głęboko i po prostu ruszyłam, nie oglądając się za siebie.
~~○~~
Budynki Filadelfii nie różniły się niczym od zabudowy Factoryville poza tym, że były około pięć razy większe.
Wyjeżdżałam do tego wielkiego miasta, czując rosnące zdenerwowanie. Nie byłam pewna, czy najpierw powinnam jechać pod wskazany przez Lorie adres, czy na poszukiwanie Ezry.
Dochodziła szósta, więc zdecydowałam się na pierwszą opcję. W zasadzie nie byłam pewna, czy syn tej sprzątaczki na pewno będzie chciał mnie ugościć w swoim domu. Kim on w ogóle był? Mogłam mu ufać?
W zasadzie o Valerie też przecież nic nie wiedziałam, a mimo to jej zaufałam i wszystko było dobrze. Dlaczego tym razem miałoby być inaczej?
Uśmiechnęłam się do siebie, śmiejąc się pod nosem. Byłam szalona, ale uwielbiałam to.
Ustawiłam adres w nawigacji i po kilkudziesięciu minutach (to dobry wynik w nowym mieście, okay?) dotarłam do domu syna pani Marion. W końcu udało mi się przypomnieć sobie jej nazwisko. W gruncie rzeczy idąc do czyjegoś domu warto było wiedzieć, kto cię do niego zaprosił.
Muszę przyznać, że jak jamę smoka była zadziwiająco ładna. Do czerwonych drzwi prowadziły trzy schodki z metalową poręczą, na której zaplecione były dwie wstążki – jedna czarna, a druga niebieska. Wzięłam je delikatnie w palce, zastanawiając się, co takiego mogą oznaczać. Zazwyczaj takie rzeczy miały jakiś ukryty sens. Nie wiem czemu, ale poczułam, że chciałabym wiedzieć, co one symbolizują.
Nacisnęłam dzwonek, o dziwo nie czując zdenerwowania. Nie wiedziałam, co czeka mnie za tymi drzwiami, ale chyba nie mogło być bardziej pogmatwane niż do tej pory?
Drzwi otworzyły się i zobaczyłam Smoka.
Mógł być może cztery, pięć lat ode mnie starszy. Prawdopodobnie pochodził gdzieś z Ameryki Południowej, bo miał jego skóra miała lekko brązowy, ciepły odcień. Ciemne włosy zaczesane do tyłu uwydatniały wyraziste kości policzkowe, dodające mu surowego wyrazu.
W zasadzie wyglądał jak jakaś dziwna mieszanka dwóch osobowości – groźnego gangstera i grzecznego chłopca.
Tak, do tej pory też myślałam, że to nie możliwe.
Ubrany był w beżowy sweter z rękawami do połowy zasłaniającymi tatuaże na przedramionach. Na nosie miał czarne okulary, które tylko połowicznie zasłaniały bliznę przecinającą kącik jego prawego oka.
Okay, robiło się gorąco i wcale nie miałam na myśli temperatury powietrza.
- Dobry wieczór. Spodziewał się mnie pan, prawda?
Jego mina wyrażała wszystko i wtedy zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.

LET MEWhere stories live. Discover now