ROZDZIAŁ XVII ANNE MALLENWOOD

40 11 7
                                    

Zacisnęłam kurczowo palce na niewielkiej, czerwonej paczuszce. Był to prezent dla Henry'ego z okazji świąt. Nie byłam pewna, dlaczego go kupiłam. Po prostu czułam potrzebę, by jakoś mu się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie robił. Nie było to nic wyjątkowego, w zasadzie było to zupełnie nic nie znaczące. Proste.
Ot, zwykła śnieżna kula, nakręcana u podstawy. Jak zdążyłam się zorientować, grała melodię jakiejś kolędy, w zasadzie nie byłam nawet pewna jakiej. Gdy tylko ją zobaczyłam, od razu pomyślałam o nim. W kuli znajdowała się otwarta książka. Śnieżne płatki otulały jej otwarte strony jak miękka kołderka z puchu. Zwróciłam na nią uwagę w sklepie i od razu postanowiłam ją dla niego kupić.
Siedziałam w taksówce, chociaż miałam przecież prawo jazdy. Jednak wcale nie miałam zamiaru siadać za kółkiem. Samochód to potężna maszyna, która w rękach nieodpowiedniego człowieka mogła być śmiertelna.
A ja byłam nieodpowiednia pod każdym względem.
Opowiadałam o tym mojej pani psycholog. Chodziłam do niej w każdą środę po zajęciach i muszę przyznać, że bardzo tego nie lubiłam, bo przez to nie mogłam spotykać się z Henrym. Z drugiej jednak strony jej mogłam powiedzieć wszystko. Nie to, żebym Henry'emu nie ufała, ale widomo, że najłatwiej zwierzyć się nieznajomemu. Poza tym nie chciałam mu przerywać, zawsze tak przejmująco o wszystkim opowiadał. Nie wiem czy chodziło o to, co mówił, czy bardziej o sam jego głos.
Wiedziałam, że gdyby był radiowcem, słuchałabym tylko jego stacji.
Gdyby śpiewał, byłby moim ulubionym piosenkarzem.
A ze względu na to, że był tylko nauczycielem, musiałam zadowolić się tylko tymi kilkudziesięcio-minutowymi spotkaniami.
Przerwa świąteczna wciąż jeszcze trwała, ale ja nie chciałam zostawać dłużej w Factoryville. Dusiłam się tam, bo miałam wrażenie, że powietrze jest wręcz przesycone obecnością Ezry. Gdzie tylko się obracałam, widziałam coś, co mi o nim przypominało. Tak naprawdę najchętniej wyjechałabym gdzieś na drugi koniec świata, by już zupełnie nie mieć z nim nic wspólnego, ale wiedziałam, że to niemożliwe.
Filadelfia była dobrym rozwiązaniem. Tutaj w spokoju mogłam być samotna, no i przynajmniej byłam na dobrym uniwersytecie.
Lubiłam się uczyć. Sprawiało mi to pewnego rodzaju satysfakcję. Jak nic innego. Zajmując umysł budową kostną człowieka czy unerwieniem serca dziecka nie myślałam o nim.
Nie wiedziałam czy dobrze robię, idąc do przodu ze swoim życiem. Czego on by ode mnie oczekiwał? Na początku byłam tylko smutna. Rozpacz zaczynała się w momencie otwarcia rano oczu i kończyła się, gdy wyczerpana kładłam się spać. Gdy przyjechałam tutaj, smutek zastąpił gniew. Dlaczego mi to zrobił? Wiedział przecież, że nie skrzywdzi tylko siebie, ale też wszystkich tych, którzy go znali.
Jakiś czas temu doznałam nowego uczucia. Pojawiło się wtedy, gdy Henry opowiadał mi o tym, ile dokładnie był w żałobie po swoim przyjacielu. Nie umiałam tego nazwać, ale po prostu zamiast gniewu czy żalu czułam po prostu pustkę.
Czy to był jakiś przełomowy krok? Wątpię. Moje życie zatrzymało się w tym hotelu. Nie byłam sobą. Nie potrafiłam.
Mama na początku nie chciała, bym wyjeżdżała. Wiedziałam też, że Lorie wolałaby, bym nie była sama, ale ja tego właśnie potrzebowałam.
Gdy byłam sama, nikogo nie mogłam skrzywdzić.
Samotność w Filadelfii.
Tego dokładnie potrzebowałam.
Wysiadłam z taksówki, dając kierowcy należną mu kwotę. Stanęłam przed drzwiami domu Henry'ego, ściskając paczkę w dłoniach. Nie byłam tutaj ani razu od tamtego czasu. Wiedziałam, że byłoby to bardzo nieodpowiednie. Nie chciałam wtrącać się w jego życie, wystarczyło już, że zajmowałam mu czas popołudniami.
Stanęłam na stopniach schodów, patrząc na poręcz z związanymi wstążkami i spostrzegłam, że jest ich o jedną więcej. W ich życiu musiało zatem wydarzyć się coś znaczącego. Co to mogło być? Zastanawiałam się czy mogłabym się go o to zapytać, ale szybko zrezygnowałam z tego.
Nie powinnam tego wiedzieć. Nie powinnam się wtrącać.
Uniosłam nieco drżącą dłoń do dzwonka. Czy na pewno powinnam tam wchodzić? Czy powinnam im przeszkadzać?
Odpowiedź na wszystkie te pytania brzmiała nie.
Ale mimo to nacisnęłam dzwonek.
Serce waliło mi mocno w piersi, gdy wpatrywałam się w drzwi, wciąż jeszcze zamknięte. Mogłam jeszcze uciec. 
Wciąż mogłam jeszcze...
Drzwi otworzyły się gwałtownie i sekundę później zobaczyłam za nimi twarz Henry'ego.
- Anne, hej! Naprawdę miło cię wiedzieć – powiedział szybko, jednak jego twarz wyrażała zupełnie co innego. Ponadto zasłaniał ciałem wejście, jakby wcale nie chciał, bym wchodziła do środka. W momencie pożałowałam tego, że tu przyszłam, było to zupełnym idiotyzmem, byłam głupia...
- Hej – udało mi się wydukać mimo wszystko.
- Coś się stało? – zapytał z niepokojem, marszcząc brwi.
- Nie, ja tylko...
Rozejrzał się rozbieganym wzrokiem po ulicy za mną i nerwowo zabębnił palcami o framugę drzwi. Tym razem to ja poczułam niepokój i zapytałam:
- Coś nie tak?
- Co? Tak. To znaczy, nie... dlaczego... To znaczy... – jąkał się, aż w końcu wypalił – Colarie znikła. Wejdź, proszę.
Wreszcie się odsunął, wypuszczając mnie do środka. Nogi nieco mi się trzęsły, ale starałam się to jakoś zamaskować.
- Jak to znikła? – zapytałam, rozglądając się dookoła, jakbym co najmniej oczekiwała, że za chwilę gdzieś ją zobaczę.
- Nie wiem. Pojechała do rodziców na święta. Od dwóch dni powinna być już w domu. Gdy przed wczoraj rozmawialiśmy, mówiła, że jest już w domu. – Henry krążył niespokojnie po domu.
- A nie wyszła gdzieś po prostu? – zapytałam, chociaż sama w to nie wierzyłam. Jeśli mówił, że zniknęła, to musiało tak być.
- Nie. Dzwoniłem na lotnisko. Ona nie wsiadła w ogóle do samolotu.
Prezent wyleciał mi z rąk, lądując z hukiem na podłodze. Kula śnieżna raczej tego nie przetrwała, ale nie obchodziło mnie to dłużej.
Boże.
To moja wina.
Nie powinnam była tu przychodzić.
Jak w amoku odwróciłam się na pięcie i pognałam w stronę drzwi.
Uciec. Byle dalej.
- Anne! Co się...? – usłyszałam krzyk Henry'ego, co spowodowało tylko, że łzy napłynęły mi do oczu. – Zaczekaj!
Nie.
To moja wina.
Sprowadzam nieszczęście na wszystkich, na których mi zależy.
Krzywdzę wszystkich, których kocham.
Przebiegłam przez ulicę, nie wiedząc zupełnie dokąd zmierzam.
Łzy przysłaniały mi widok, nic nie widziałam.
W uszach szumiała mi krew, słyszałam wyraźnie bicie swojego serca.
Coś mnie zatrzymało. Wpadłam na coś, szeroko otwierając oczy.
Byłam na moście. Ręce miałam zaciśnięte na zimnej barierce, a przede mną roztaczał się widok na panoramę Filadelfii. Henry miał taki widok za domem i nigdy się tym nie chwalił?
No tak. Przecież nigdy nie rozmawialiśmy na takie błahe tematy.
- Anne, zatrzymaj się!
Zatrzymaj? Moje życie od sześciu miesięcy trwało w miejscu.
A może przyszła właśnie pora, by zrobić krok naprzód?
Powoli uniosłam nogę, stawiając stopę na niskim murku.
- Boże, Anne, co ty...? – Jego głos docierał do mnie z bliższej odległości, co znaczyło, że już mnie dogonił. Że był już całkiem blisko.
Kolejny krok.
Z tej pozycji Filadelfia wyglądała naprawdę pięknie.
Spojrzałam w dół. Woda o zielonkawym odcieniu powoli sunęła z nurtem rzeki.
Nawet ona nie stała w miejscu.
Kolejny krok.
- Anne, to nie jest rozwiązanie. Wiem, że teraz ci ciężko – jego głos przeszedł prawie do szeptu. - On odszedł, a ty tu zostałaś, jesteś sama. Każdy dzień to pustka, cierpienie. Twoje serce, kiedyś tak pełne tego cholernego żaru, teraz jest pozbawione jakichkolwiek emocji. Ale to się zmieni. A wiesz kiedy?
Ciemna toń. Można się w niej zanurzyć, schować, ukryć.
Uniosłam na niego wzrok.
- Kiedy? – Z moich ust nie wydobył się żaden dźwięk.
- Kiedy ty... – Spojrzenie ciemnych oczu. – Sobie wybaczysz.
Wybaczyć?
Ja mogłabym sobie wybaczyć?
A ty, Ezro? Wybaczyłbyś mi?
Ciemna toń.
Widok Filadelfii.
Samotność w Filadelfii.
- Jeśli skoczysz...
Jego głos.
- Nie będziesz mieć na to szansy.
Jego głos. Ciemna toń.
- Nie pozbawiaj się szansy, by sobie wybaczyć.
Krok w tył to przecież też ruch.
- Anne... proszę...
Zrobiłam to. Cofnęłam się.
- Boże, Anne... – Jego ramiona, ciepłe ciało. Właśnie tego potrzebowałam.
Zaniosłam się szlochem. Wdychałam jego zapach, zapach życia.
Samotność w Filadelfii. Nienawidziłam jej.
Henry. To właśnie jego teraz potrzebowałam.
~~○~~
- Nie musisz nic mówić. – Henry postawił przede mną parujący kubek z gorącą czekoladą. Poznałam po słodkim zapachu.
Wróciliśmy do jego domu. Przez całą drogę powrotną nie odzywaliśmy się ani słowem, ale Henry trzymał mnie mocno przy sobie. Ciepło jego ciała było takie... kojące.
Nie muszę nic mówić? Nie mówiłam nic od sześciu miesięcy i właśnie teraz miałam ochotę powiedzieć cokolwiek.
- Nie, Henry. Ja chcę wreszcie zacząć mówić – szepnęłam cicho, a jego czarne oczy zwróciły się w moją stronę.
- Anne... Mów, co tylko chcesz – uśmiechnął się do mnie zachęcająco.
- Henry, ja... ja tak dłużej nie dam rad. Jestem tak strasznie samotna. Przez cały ten czas nikogo do siebie nie dopuszczałam, trzymałam wszystkich na dystans, ale ja tak dłużej nie potrafię. Nie chcę skrzywdzić już nikogo więcej, ale nie umiem tak żyć... – Łzy pociekły mi po policzkach, ale nawet nie próbowałam ich powstrzymywać. Wreszcie przyszedł czas na szczerość, na wyjście z mroku.
- Anne... – Bardzo ostrożnie, niemal niepewnie, ujął moje dłonie w swoje ręce. - ...musisz zrozumieć, że to nie była twoja wina. Nie skrzywdzisz nikogo przez swoją obecność. Ani przez przyjaźń. Ani miłość – dodał niemal bezgłośnie. – Krzywdzenie się nawzajem jest nieodłącznym elementem ludzkiego życia. A odcinając się od wszystkich... – zawahał się na chwilę jakby nie był pewny czy powinien kończyć swoją myśl, jednak zachęciłam go, unosząc wyczekujące spojrzenie. – Też ich w pewien sposób krzywdzisz.
Zamarłam.
Henry miał rację.
Lorie. Mama. Moja rodzina. Wszyscy znajomi z Factoryville, z którymi zupełnie ucięłam kontakt po tym wszystkim. Nie wszyscy przecież obwiniali mnie za to, co się stało. Niektórzy chcieli pomóc, ale ja nie miałam zamiaru przyjmować pomocy od nikogo.
Samowystarczalna. Taka właśnie byłam, prawda?
- Co ja mam zrobić, Henry? – wpatrywałam się w niego jakby był jakąś wyrocznią, czarą mądrości albo chociaż kulą zgadulą. Czymkolwiek. 
- Wybaczyć sobie.
Czy to wystarczy?
No cóż, nadzieja umiera ostatnia.
~~○~~
- To chyba jedyne dobre wyjście – zakończył stanowczo Henry.
Od naszego poprzedniego spotkania minęły dwa dni. Niemożliwe jak wiele w moim życiu zmieniło się w tak krótkim czasie dzięki rozmowy z nim. No tak, może jeszcze kolejna próba samobójstwa jakoś na nie wpłynęła. Swoją drogą to bardzo dziwne – próbujesz się zabić, by zmienić swoje życie. Paradoks. Absurd. Życie.
Pierwszą zmianą było to, że zadzwoniłam do Lorie. Nie odzywałam się do niej od trzech miesięcy, bo bałam się, że mój depresyjny nastrój zatruje jej nowe, piękne życie. Wiedziałam dobrze, że nie było takie idealne jak mogłoby się zdawać. Jej mama trafiła do wariatkowa gdzieś na północy stanu, a Jeremy okazał się totalnym chujem, przestępcą i kłamcą. A potem podobno go zamordowano. To było straszne, ale... nie wiedziałam o tym wiele.
Wczoraj podczas naszej rozmowy powiedziała mi jeszcze, że próbował ją zgwałcić. To zupełnie zmieniło mi jej obraz. Zrozumiałam jak dużo przeszła, ale nie mogłam pojąć, dlaczego mi o tym nic nie powiedziała.
- Miałaś za dużo swoich zmartwień, Anne. Nie chciałam cię dodatkowo martwić – powiedziała, a w jej głosie słyszałam taką szczerość, na jaką tylko ją było stać.
- Dziękuję, Lorie – odpowiedziałam nieco zachrypniętym głosem. Nie byłam pewna czy było to spowodowane emocjami, czy tym, że mówiłam tak wiele od tak długiego milczenia.
- Anne, ja... Ja cieszę się, że do mnie zadzwoniłaś. I przepraszam, że nie odzywałam się tak długo, ale... – urwała, a ja dobrze wiedziałam, co miała na myśli. Prawda była taka, że to ja zerwałam z nią kontakt. Nie odbierałam telefonów, nie odpisywałam na wiadomości więcej niż jednym słowem.
- To moja wina. Wybaczysz mi to kiedyś? – zapytałam jeszcze, czując ogarniającą mnie senność. Nie byłam pewna, ile dokładnie rozmawiałyśmy, ale kiedy  niepewnie wybrałam jej numer, na dworze było jeszcze jasno. Wtedy wszystkie latarnie przy ulicy były zapalone, a w niektórych oknach paliły się światła.
- Tak, Anne. Wybaczam ci wszystko, tylko nie rób tego więcej, proszę. Nie znikaj.
Płakała. Byłam tego pewna. Skrzywdziłam ją swoim milczeniem, skrzywdziłam ją próbując ją chronić. I chociaż nie mogłam cofnąć czasu, wciąż jeszcze mogłam naprawić swoje błędy.
- Nigdy – obiecałam. - Pozwól mi być z powrotem twoją przyjaciółką, Lorie. Nie zasługuję na to, ale tak cholernie mi ciebie brakowało...
- Nigdy nie przestałaś nią być, głuptasie. – W jej głosie słyszałam śmiech, więc sama też się uśmiechnęłam.
- To dobrze – odparłam po prostu i naprawdę w to wierzyłam.
Decyzję o kolejnej zmianie podjęłam rano następnego dnia.
Jak codziennie siedziałam przy biurku w moim pokoju w akademiku, pijąc kawę, jedząc śniadanie i przeglądając media społecznościowe. Po tym wszystkim usunęłam wszystkie zdjęcia, informacje i wszystko, co znajdowało się na moich kontach. Przez te miesiące pozostawałam anonimowa, oglądając wszystko, ale w ogóle nie reagując. To było trudne, szczególnie ze względu na to, że zawsze istniałam w Internecie. Publikowałam różne głupoty, pisałam liczne komentarze pod zdjęciami przyjaciół. Odcięcie się od tego wszystkiego było jak zrezygnowanie z ważnej dla mnie części życia.
Teraz wreszcie przyszedł czas na powrót. Nie zrobiłam w zasadzie nic szczególnego, po prostu zaczęłam znowu jak każdy normalny użytkownik Facebooka lajkować posty znajomych.
Zabawne jak wielką satysfakcję mi to sprawiło po tylu miesiącach milczenia. Zupełnie jakbym nagle odzyskała głos i znowu mogła mówić. Jakbym cały czas była pod wodą, a teraz nagle wypłynęła i zaczerpnęła świeżego powietrza.
Schowałam telefon, umyłam kubek i talerz w niewielkim zlewie, wciąż myśląc intensywnie nad swoim życiem. Stosunkowo udało mi się naprawić relacje ze starymi przyjaciółmi, a przynajmniej byłam na dobrej drodze do tego. Problem polegał jednak na tym, że tutaj, w Filadelfii, nie miałam nikogo poza Henry'm.
Samotność w Filadelfii.
I wtedy wpadłam na kolejny genialny pomysł. A przynajmniej bardzo, naprawdę bardzo chciałam wierzyć w to, że taki jest, by wyprzeć z głowy myśli o Ezrie.
Nie myśleć o nim. Nie myśleć.
Rozejrzałam się po swoim pokoju. Teraz wydawał się dosyć duży, bo chociaż przeznaczony był na dwie osoby, ja mieszkałam w nim sama. Przed wyjazdem błagałam mamę, by mi to zapewniła. Nie była przekonana do tego pomysłu, twierdziła, że przydałby mi się ktoś, kto by mnie tutaj pilnował. Ja jednak byłam nie ugięta w tej kwestii, a na każde wspomnienie o współlokatorze reagowałam prawie panicznie.
W tej chwili jednak poczułam palącą potrzebę posiadania współlokatora.
Było to dziwne uczucie, nieco szalone, ale wiedziałam, że właśnie tego potrzebowałam. Dlatego jeszcze po południu udałam się dyrekcji akademika i wpisałam się na listę oczekujących na współlokatora. Nie była ona jakoś szczególnie długa, więc prawdopodobieństwo, że w nowym semestrze nie będę sama, było bardzo wysokie. Poczułam iskierkę podniecenia w okolicach brzucha.
Zdziwiło mnie to trochę, bo nie czułam czegoś takiego od bardzo dawna.
Wieczorem, podczas drogi do pobliskiego sklepu, jak zawsze z słuchawkami wciśniętymi głęboko w uszy, poczułam coś dziwnego. Dzięki muzyce byłam zupełnie odcięta od świata zewnętrznego, słyszałam wyraźnie swój oddech i nieco przyspieszone bicie serca.
Symfonia życia. Mojego życia.
Naprawdę chciałam to wszystko zniszczyć?
Naprawdę chciałam przestać istnieć?
Nie.
Odpowiedź brzmiała nie.
Teraz siedziałam u Henry'ego w salonie. Od momentu gdy pojawiłam się w jego domu dzwonił do mnie już trzy razy. Wiedziałam więc, że Colarie nie wróciła, ale napisała do niego lakonicznego SMS-a, co dla mnie w było w zasadzie jeszcze gorsze, bo zawierał tylko dwa zdania: Zostaję we Francji. Nie dzwoń.
Powiedzieć o Henry'm, że był nerwowy, to jakby nic nie powiedzieć. Za mało. Był istnym kłębkiem nerwów w dosłownym tego słowa znaczeniu.
- Może ja jestem beznadziejną osobą do udzielania rad, ale... to chyba nie jest dobry pomysł – powiedziałam cicho. Czułam się źle, byłam ostatnią osobą, która powinna radzić cokolwiek, a mimo to chciałam mu jakoś pomóc.
- Nie mam innego wyjścia – stwierdził, kręcąc głową i zrozumiałam, że on już podjął decyzję.
- Ale chcesz lecieć do... Francji?! – wydusiłam z siebie z niedowierzaniem.
Nie wiem, dlaczego aż tak bardzo nie mogłam w to uwierzyć. Przecież ja dla Ezry zrobiłam to samo – po prostu wsiadłam w samochód i przyjechałam do Filadelfii. Fakt, odległość między Factoryville a Filadelfią była może nawet pięćdziesięciokrotnie mniejsza niż między Ameryką a Francją, ale w gruncie rzeczy było to to samo.
Nigdy nie byłam za granicą. W zasadzie rzadko opuszczałam też Factoryville. Wyjazd do innego stanu wydawał mi się naprawdę wielką wyprawą, a co dopiero do innego kraju.
A co dopiero na inny kontynent.
- Muszę ją odzyskać. Wiedziałem, że nie powinienem pozwolić jej tam jechać... – Skrył twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. Odetchnął głęboko i kontynuował dalej – Wiedziałem, że oni są przeciwni naszemu ślubowi. Że są przeciwni mnie.
- Jak to? – zdziwiłam się. Henry nigdy mi o tym nie opowiadał. Poczułam się głupio, że pomimo tego, iż znamy się już tak długo, nie wiem o nim takich rzeczy.
- To nic takiego... – Skrzywił się, zdradzając, że to jednak jest coś takiego.
- Możesz mi powiedzieć. – Czy dziwiła go moja zmiana? To, że byłam inna? Nie tylko milczałam skulona na krześle, kryjąc wzrok w kubku czekolady, ale zaczęłam się odzywać? Jego twarz pokazywała wiele emocji, ale odpowiedzi na moje pytanie nie umiałam się doszukać.
- Masz rację. – Zagryzł dolną wargę, zbierając myśli. – Jej rodzice byli nam przeciwni. Przez te wszystkie lata byliśmy razem w tajemnicy. 
Mimowolnie do moich myśli napłynął obraz Ezry. Jego rodzice też nic o mnie nie wiedzieli. Ale to było normalne, bo mieszkali w innym mieście. Tymczasem u Henry’ego sytuacja wyglądała zupełnie inaczej  - Colarie przecież mieszkała ze swoimi rodzicami, gdy się poznali.
- Jak udawało wam się ukrywać tak długo? – zapytałam z niedowierzaniem.
- Nie było to proste. W którymś momencie domyślili się, że ich córka się z kimś spotyka, ale póki nie wiedzieli z kim, nie było problemu. Spotkaliśmy się pierwszy raz tak na prawdę na obiedzie i wtedy Colarie oznajmiła, że się zaręczyliśmy. To było najgorsze pół godziny w moim życiu – westchnął ciężko. Wyglądał na równocześnie smutnego i zdenerwowanego.
- Pół godziny? – uniosłam brwi. Wydawało mi się to bardzo krótko jak na pierwszy obiad z rodzicami narzeczonej.
- Tak – potwierdził i na jego ustach pojawił się kpiący uśmieszek. - Wyszedłem, gdy jej ojciec zasugerował, że pracuję jako kelner.
- Auć – skrzywiłam się. To musiało zaboleć. Nie mogłam pojąć jak można kogoś w ten sposób obrazić, oceniając tylko po kolorze skóry. To było głupie, płytkie i takie... ludzkie. W zasadzie ludzie robili to niezwykle często. Ocenianie po pozorach. Najłatwiej jak się dało.
- Auć. Dokładnie – posłał mi szybkie spojrzenie, ale zorientowałam się, o co mu chodziło, bo szybko odwrócił wzrok. – Powiedział jej wtedy, że planują wrócić do Francji. Ona odmówiła i nie wydawało mi się, by jeszcze kiedykolwiek do tego wracali. Ma tu pracę. Nie możliwe, by postanowiła to wszystko rzucić tylko po to, by zamieszkać z nimi we Francji.
- No dobrze, ale jak chcesz to zrobić? Po prostu wsiądziesz w samolot i polecisz? – Tak bardzo spontaniczny plan zupełnie mi do niego nie pasował.
- Tak – odpowiedział, a wahanie w jego głosie zdradzało, że on też nie jest do końca przekonany do swojego planu. – Jest tak daleko ode mnie, inaczej z nią nie porozmawiam.
Wtedy poczułam dziwne uczucie.
Jedno tchnienie.
Jedno pragnienie.
Życie.
- Mogę lecieć z tobą?

LET MEWhere stories live. Discover now