Rozdział 28 Wyprawa za mury cz. 4 „Błądząc we mgle."

265 27 54
                                    


„Zapomniałam że od kilku lat
wszyscy giną jakby nigdy ich nie miało być
w stu tysiącach jednakowych miast
giną jak psy."

~ Coma "Tysiące jednakowych miast ."


Dystrykt Trost. Główna siedziba Zwiadowców.

Dźwięki dochodzące z korytarza skutecznie tłumione były przez masywne drzwi, które godzinę temu popchnięte nogą, z trzaskiem oddzieliły rzeczywistość od sennej mary. Tuż za nimi w głębi gabinetu za obszernym mahoniowym biurkiem siedziała Sina. Wykładając nonszalancko ubłocone żołnierskie buty na czysty blat, oparła się plecami o wygodne oparcie, trzymając w jednej ręce butelkę rumu, zaś w drugiej niewielkich rozmiarów nóż, który obracała zręcznie wokół palców. Zielona peleryna, przewieszona przez oparcie krzesła, powiewała delikatnie na wietrze. Ciężkie powieki z minuty na minutę przymykały się, zasłaniając tym samym pochmurne szaroniebieskie spojrzenie. Jej blada twarz owinięta opatrunkiem, nie wyrażała żadnych emocji, poza znużeniem i obojętnością. Usta wygięte w wąską kreskę, zwilżone językiem, upiły łyk mocnego alkoholu. Kiedy przełknęła trunek, poczuła jak przyjemne gorąco rozlewa się w jej gardle, drażniąc przy tym przełyk i płuca. Stawiając butelkę z łoskotem na blat, przymknęła jedno oko, zadzierając głowę do góry. Leniwym ruchem przystawiła ostrze klingą do siebie, tuż przy swojej bladej szyi.

Wystarczyło jedno głębsze pociągnięcie, by zakończyć ten ciążący ból, jaki rozrywał jej serce.

Jeden ruch, by uwolnić się od ciągnącego się pasma nieszczęść.

Jeden gest zmieniający wszystko.

Ręka dzierżąca nóż zastygła w miejscu, drążąc przy tym niepewnie. Puste nieobecne spojrzenie ukryła pod powiekami, przełykając ślinę, by w ostateczności wykonać energiczny zamach... Smukłe wątłe palce kurczowo zaciskające rękojeść, zsunęły się po drewnianej fakturze, opadając na blat biurka, tuż przy szklanej butelce wypełnionej do połowy rumem.

Kilka dni wcześniej. Za murami Marii.

Kolejna salwa karmazynowych wstęg wystrzeliła w niebo, w momencie kiedy Sina wraz z Borderem przekraczali granicę lasu gigantycznych drzew. Słońce wysoko schowane za burzowymi chmurami nieśmiało rzucało świetlistą poświatę na rozległe tereny, którymi zwiadowcy zmierzali już dobrą godzinę. Mknący na swym brunatnym wierzchowcu Methew co jakiś czas zerkał w stronę dziewczyny jadącej przodem, zadając sobie w myślach co rusz to nowe pytania. Bowiem Raven od czasu opuszczenia lasu, nie odezwała się do niego ani słowem, zamiast tego czujnie utkwiła wzrok przed siebie, niemal kładąc się na Hadesie, tym samym przyspieszając tempo podróży. Blond włosy miał wrażenie, że jego towarzyszka porzuciła cząstkę siebie tam w lesie, między chłodnymi, sztywnymi ciałami swoich kompanów, na rzecz czegoś, za czym teraz gnała.

- Jedziemy w dobrym kierunku? – zapytał, choć doskonale wiedział, że tak. Musiał jednak utwierdzić się w przekonaniu, że to co czuł obecnie, nie było jego wytworem wyobraźni.

- Z tego co widać na niebie... – spojrzała w kierunku północnego zachodu. – To tak.

- Jedziemy w charakterze wsparcia ? – zadał kolejne pytanie, jakby w obawie, że w momencie kolejnej ciszy, straci z dziewczyną kontakt.

- Ty pojedziesz. – rzuciła w jego stronę chłodnym tonem, nie spojrzawszy na chłopaka. – Ja skieruję się w stronę lewej flanki.

- Mamy się rozdzielić ?! – bardziej stwierdził, niż zapytał, a jego wysoki ton świadczył o tym, że koncepcja jego towarzyszki nie była mu na rękę. Jej zresztą też, ale nic nie mogła poradzić. Myśl, że mogła stracić kolejnych kompanów mroziła jej krew w żyłach.

Ostatnia misjaWhere stories live. Discover now