Lloyd Nosi Kalosze I Ma Raka

565 31 25
                                    

Okej, trzeba zaznaczyć parę rzeczy na wstępie, by nikt nie odebrał głównego bohatera w zły sposób.

Lloyd UWIELBIAŁ swoją babcię. Uwielbiał jej obiady, sposób w jaki się do niego zwracała, zapach, który wypełniał jej niewielki domek kiedy piekła ciasteczka.

ALE! Było kilka rzeczy, których wprost nienawidził. Takich jak jej narzekanie na niepościelone łóżku (ale bądźmy szczerzy, tutaj miała akurat trochę racji), codzienne wstawanie o ósmej, by wybrać najlepsze bułki ze sklepu.

A to, czego nie znosił najbardziej, to pielenie ogródka. Tego, jak to nazywał, „zasranego ogródka, w którym rosną chyba wszystkie rodzaje tych jebanych chwastów".

Oczywiście, ja uważam za niesłychanie niepoprawne, by szesnastolatek posługiwał się takim słownictwem. Popatrzcie tylko, o ile lepiej brzmi to zdanie kiedy wytnie się z niego wszelakie wulgaryzmy i zastąpi pozytywnymi słowami: „uroczy ogródek, w którym rosną chyba wszystkie rodzaje tych zbytecznych, ale przepięknych chwastów". I od razu milsza atmosfera, racja?

No, ale trzymajmy się fabuły.

Tak więc, pewnego słonecznego dnia... żarcik, lało jak ze cebra, babcia poprosiła swojego ulubionego (bo jedynego) wnuczka o zajęcie się jej ogrodem. Nic nie dały protesty: „Ale babci, „Trudne Sprawy lecą", ani nawet „Ale przecież pada". Decyzja zapadła.

Tak więc młody Garmadon, uzbrojony w grabki, parasolkę i parę kaloszy w Kubusia Puchatka (bo umysłowo nadal ma pięć lat), wyruszył w magiczną podróż, pełną chwastów, pnączy i przekleństw.

Kiedy tak kucał, po kostki w błocie, usłyszał znienacka czyjś głos.

- Elo.

Mimo iż tajemniczy jegomość nie pojawił się na pewno znikąd, ani nie wypowiedział tego słowa głośno, wystraszył Lloyda na śmierć.

Znaczy nie dosłownie. W tym opowiadaniu nikt nie umiera. Nie tym razem.

Zachwiał się, tracąc równowagę idealnego Słowiańskiego Przykucu i z głośnym plaśnięciem upadając w błoto. Mokra ziemia rozprysła na boki, ochlapując również Tajemniczego Jegomościa.

- O matko. Sorry za to.

Blondyn wytarł twarz w rękaw by upewnić się, że żaden piasek nie wpadnie mu do oczu, po czym rozchylił lekko powieki.

Po drugiej stronie płotu stał chłopak, na oko kilka lat starszy. Opierał się stopami o siatkę, tak by móc swobodnie się przez nią wychylić. Ciemne włosy, starannie uformowane w bliżej nieokreślony kształt, i brązowe oczy jeszcze mocniej podkreślały opaloną cerę. Zgięty w pół przyglądał się Lloydowi z uśmiechem. 

- Nie wygląda na to, że faktycznie jest ci przykro.

Młody Garmadon wstał, czując nieprzyjemne zimno poniżej pleców i mrowienie na dłoniach.

- No wybacz, no. Po prostu mam dzisiaj zajebisty dzień i nie chcę się smucić. Opowiem ci...

- My się skądś znamy, czy po prostu masz w zwyczaju zaczepiać obcych ludzi przez płot?

Chłopak zamilkł, ściągając usta w wąską linię, co na chwile nadało jego twarzy głupiego wyrazu.

- Tak w sumie, to to drugie. Kai jestem. - Znów uśmiechnął się szeroko.

- Ja Lloyd. - Spojrzał w dół, na swoje przemoczone ubrania. - Obecnie: Mokry Lloyd.

Osobiście uważam, że moje żarty są zabawniejsze, ale trudno. Nie każdy może być taki zabawny, charyzmatyczny, przystojny i skromny jak ja.

Ninjago// One shotsWhere stories live. Discover now