11: Magiczna edukacja wyższa

933 38 70
                                    


Finished with my woman 'cause she couldn't help me with my mind
People think I am insane because I'm frowning all the time
All day long I think of things but nothing seems to satisfy
Think I'll lose my mind if I don't find something to pacify
Can you help me, occupy my brain?
(Black Sabbath: Paranoid)

Luna Lovegood nie zawiodła mistrza eliksirów. Na rozmowie kwalifikacyjnej pojawiła się w kreacji najwyraźniej stworzonej z waty cukrowej i włókna PCV. Na głowie miała wianek z polnych kwiatów, a w uszach – zamiast rzodkiewek, które zapamiętał ze szkoły – plastikowe hamburgery. Widocznie nawet ona starała się na swój sposób podążać za nową modą. Gdy Severus ją zobaczył, początkowo miał wielką ochotę zatrzasnąć jej przed nosem drzwi gabinetu i zapomnieć o całej sprawie. Po chwili uświadomił sobie jednak, że wtedy musiałby ponownie przegrzebać się przez sterty aplikacji i zmienił zdanie. Ostatecznie lepsze zło znane niż nieznane, przekonywał sam siebie.

– Ach, Lovegood – powitał ją na tyle uprzejmie, na ile zdołał. – Siadaj. – Wskazał jej krzesło.

Sam zajął miejsce za biurkiem i nie bez złośliwej satysfakcji patrzył, jak próbuje przecisnąć ekscentryczną kreację z pianki przez wąskie drzwi.

– A zatem – zaczął, splatając przed sobą dłonie. – Dlaczego, na wszystkich miłosiernych bogów, wybrałaś akurat eliksiry, Lovegood?

Nie był dłużej nauczycielem w Hogwarcie, więc nie zamierzał się bawić w te wszystkie „panienki" i inne uprzejmostki. To praca, do ciężkiej cholery, nie ma czasu na bzdety.

Luna uśmiechnęła się do niego w ten nieprzytomny sposób, który dobrze znał. Płowe włosy posypały się jej na twarz i Severus zauważył, że powtykała w nie kolorowe piórka. Uroczo. Potem wreszcie odezwała się swoim rozmarzonym, odległym o całe lata świetlne głosem:

– Sam pan powiedział, że mam do tego talent.

– Cóż, rzeczywiście mogłem kiedyś wspomnieć o twoim zadziwiającym talencie, Lovegood. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, iż czasami zapominam, że nie wszyscy posiedli tajemną moc swobodnego rozszyfrowywania sarkazmu.

Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze sympatyczniej, jakby usłyszała od niego coś niezmiernie miłego. Kompletna dziwaczka.

– Jest pan zabawny. Pewnie dlatego tak bardzo lubiłam pana lekcje, profesorze.

– Lekcje nie mają być zabawne. Mają uczyć.

– No... To akurat jakoś panu nie wychodziło. Za bardzo skupiał się pan na sianiu grozy.

Snape omal nie zabił jej wzrokiem. Nadal niezbyt dobrze znosił krytykę swoich metod nauczania, chociaż nigdy tego nie lubił i rzucił posadę belfra, gdy tylko nadarzyła się okazja.

– Mimo wszystko potraktuję to jako komplement. A teraz przejdźmy do rzeczy. Gdzie studiowałaś?

– W Irlandii.

– Dobry wybór. Nie najlepszy wprawdzie, ale może być. Referencje?

– Mogłabym je panu zaśpiewać. Po gaelicku.

– Nie ma takiej potrzeby, pisemne w zupełności wystarczą.

– Niech pan się nie martwi, przecież bym je panu przetłumaczyła.

Kąciki ust mistrza eliksirów lekko drgnęły, zanim wypalił bez ostrzeżenia:

Go raibh maith agat a fhios agam Gaeilge go han-mhaith*.

Żona dla Śmierciojada IIWhere stories live. Discover now