Rozdział 24

5.1K 486 67
                                    

Stałem pod drzwiami profesorki z trzymaną nad nimi ręką. Przez chwilę myślałem co jej powiem, lecz po chwili zapukałem i od razu wszedłem. Powitałem ją, na co usłyszałem zwykłe "Dobry Wieczór".

- Herbaty? - spytała.

- Nie, dziękuję.

- Chciałbyś może mi coś powiedzieć?

- Nie ma takiej rzeczy, którą chciałbym się z panią podzielić.

- Działo się coś niepokojącego? - Sam nie wiedziałem czy cokolwiek jej mówić. Nie miałem pewności do tego, że wyjdzie to na dobre.

- Nie - odparłem, choć to nie była prawda. Draco ciągle gdzieś znikał i nawet mi nie mówił gdzie idzie.

- Choć czuję, że nie mówisz mi prawdy i tak muszę Cię o czymś poinformować. Zakon jest pewny już jednego. Pan Malfoy będzie próbował sprowadzić do szkoły Śmierciożerców. Teraz mamy do tego pewność. Wiedziałeś to?

- Nie. - Kobieta próbowała wyczytać z mojej twarzy czy nie kłamie. To nie było kłamstwo. Ja nic się od niego nie dowiedziałem.

- Tak czy inaczej, dziękuję ci, że podjąłeś zadania by się do niego zbliżyć. Doceniam to.

- Nie ma za co. To nie było najmniejszą trudnością. - Opuściłem lekko głowę by nie dostrzegła mojego rozbawienia.

- Powodzenia na meczu - dodała.

- Dziękuję.
         
          *********************

- Wszystkie domy w dniu dzisiejszym żyją w sporze. Kto dziś wygra mecz? Tak! To już dziś odegra się przez wszystkich wyczekiwana walka Slytherinu z Gryffindorem! - Z szatni dało już sie usłyszeć głos komentatora widowiska. Dałem graczom ostatnie wskazówki i weszliśmy na boisko. Z drugiej strony nadchodziła już drużyna Ślizgonów. Nie chciałem się do tego przyznać, ale po raz pierwszy na meczu przeszły mnie ciarki.

- Kapitanowie, podajcie sobie dłonie - odezwała się kobieta z krótkimi, srebrno-szarymi włosami. Ten głos wyrwał mnie z zamyślenia i zauważyłem, że stoję koło Draco. Wyciągnęliśmy i podaliśmy sobie ręce.

- Powodzenia Malfoy - odparłem.

- Mnie nie trzeba. Bardziej bym życzył tego tobie, bo masz tak marne szanse jak Longbottom w dostaniu wybitnego z eliksirów - powiedział ze złośliwym uśmieszkiem.

- Drużyny na miotły - rozległ się wydźwięk słów Pani Hooch. - Ma to być porządna i czysta gra - mówiła wyrzucając wszystkie trzy piłki. - Oficjalnie ogłaszam rozpoczęcie meczu! - Jak na zawołanie wszyscy od razu polecieliśmy w górę. Pogoda nie była dziś idealna. Wiał silny wiatr i zapowiadało się na deszcz. Minęła już prawie godzina, a przez mgłę ciężko było dostrzec znicz. Jak zerknąłem na Draco, ten też miał trudności. Wynik był dość wyrównany, Slytherin przeważał tylko dziesięcioma punktami. Pałkarze dzisiaj wyjatkowo precyzyjnie odbijali i o mało co nie spadłem z miotły. Nagle zobaczyłem złoty błysk przelatujący koło siedzisk Hufflepuffu. Bez zastanowienia, poleciałem w tamtą stronę, a drugi szukający zaraz za mną. Świecąca piłeczka była gdzieś dwa metry ode mnie, ale pojawił się przy mnie blondyn.

- Teraz to ja wygram Potter. Nie myśl inaczej - mówił prowokująco.

- Założyłbym się o to, ale już to zrobiłem, więc nie przeszkadzaj, choć i tak wiem, że będziesz to robił.

- Ja przeszkadzać? Jak już to i tak zaraz skończę tę grę - powiedział i mnie minimalnie wyprzedził. Przez naszą wymianę zdań straciliśmy znicz z punktu widzenia. Brawo nam do cholery... Zatrzymaliśmy się oboje i osobno próbowaliśmy dostrzec jako pierwsi znicz. Kiedy z jeszcze większą chęcią wygrania chcieliśmy zobaczyć tak ważną dla nas rzecz nic się nie liczyło. Szczególnie dla Draco. Nagle zauważyłem, że tłuczek leci w jego stronę. Nawet nie zdążyłem jak kolwiek go ostrzec, gdy ten dostał w tył głowy. Zapomniałem na chwilę jak się oddycha kiedy ten zemdlał i zaczął spadać w dół. Czas wtedy się spowolnił, a powietrze stężało. Wtedy dostrzegłem znicz był koło mnie. Miałem setną sekundy by dokonać wyboru. Wygrać mecz i mieć wyrzuty sumienia czy zhańbić dom łapiąc Ślizgona by nie dostał więcej obrażeń. W mojej głowie kotłowało się na raz milion myśli. Co pomyślą inni? Jak zareagują? Co się stanie, gdy opuszczę mecz? Z pewnością już nie wygramy, a pretensje będą do mnie. W jednej, ostatecznej chwili wszystko przestało mnie interesować. Zanurkowałem w powietrzu i grałem na czas. Z pięć metrów nad ziemią, złapałem go i położyłem na ziemii. Moje stopy dotknęły podłoża. Koniec gry. Lekko zdezorientowani moim zachowaniem profesorowie zaczęli się schodzić na boisko. Byli wśród nich Snape,  McGonagall i Flitwick. Nauczycielka transmutacji kazała zabrać go do szpitala. Czułem na sobie wzrok innych ludzi. Zdenerwowaych Gryfonów i zdziwionych Ślizgonów. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię, ale nie mogłem opuścić blondyna.

Because I Love You. | DrarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz