25

1.8K 265 209
                                    

25.

— Chryste... — schrypnięty głos Marceliny obudził Brunona. — Ile ty ważysz?

— Tyle, co ty — odpowiedział sennie i dopiero teraz zorientował się, o co mogło chodzić jego Kluseczce. Przygniatał ją ciałem, ciasno obejmując ramieniem w talii. Już nie pamiętał nawet, kiedy budził się w ten sposób przy jakiejś kobiecie. Tylko przy niej mu się to zdarzało.

— No złaź ze mnie! — Sapiąc głośno usiłowała zepchnąć go z siebie. — Brunon!

Mężczyzna leniwie przekręcił się i ułożył na plecach. Przeciągnął się, ryknął przy tym jak lew i poprawił poranny wzwód.

— Która godzina? — spytał.

— Siódma.

— No to wstawaj! Raz! Raz! Spóźnisz się do pracy. Chyba nie chcesz, żeby cię szef zwolnił? — rzucił zaczepnie.

— Podlec! — Marcelina wstała i otuliła się cienkim, różowym szlafrokiem, który leżał tuż obok materaca. Cholera! Dziś musi ogarnąć jakieś meble. Zerknęła przez ramię na Bruna, nie wyglądał jakby żartował. — A ty, dlaczego nie wstajesz?

— Chyba prześpię się jeszcze z godzinkę.

— Oszalałeś! Jak ty to sobie wyobrażasz? — Oburzona odwróciła się w jego stronę, a dłonie same powędrowały na biodra. — Spadaj do siebie!

— Zostawisz klucze, a jak się wyśpię i ogarnę, przyjadę do firmy. Oddam ci je w pracy.

— Nie! — powiedziała stanowczo i poszła do łazienki.

Co za drań! Jak on śmie!? Przecież jej mieszkanie to nie hotel, żeby mógł tu wpadać, kiedy tylko najdzie go ochota! Rozgościł się w jej życiu bez pytania i wcale nie wyglądał, jakby miał odpuścić.

W łazience nabrała kilka głębokich oddechów i spojrzała w lustro. Samej sobie posłała niezbyt szczery uśmiech, może nawet wymuszony, i szepnęła, że spróbuje się do niego w swoim życiu nie przyzwyczaić. Weszła pod prysznic i umyła ciało chłodną wodą. Włosy miała zamiar związać w koczek, więc darowała sobie pranie tych nieznośnie długich kudłów. Gdy wyszła, starannie osuszyła ciało i owinęła je różowym ręcznikiem. Dokładnie tym samym, którego używał Brunon, gdy byli w Edenie. Mimowolnie na jej twarzy pojawił się uśmiech na wspomnienie tamtych upojnych nocy. Pokręciła głową, żeby odgonić te myśli, bo jeszcze chwila, a opuściłaby łazienkę i wskoczyła na rumaka, który wylegiwał się w jej łóżku.

Sięgnęła na półeczkę po krem. Za każdym razem, gdy trzymała go w dłoniach obchodziła się z nim jak z jajkiem. Drogi był jak diabli i skuteczny. Podobno skuteczny, bo ona używała go zaledwie od dwóch dni. Liczyła, że za miesiąc ubędzie jej ze trzy lata. Tak przynajmniej obiecała pani w drogerii.

Z namaszczeniem nałożyła odrobinkę i wklepała. Nie za mocno, nie za lekko. To też pokazała jej pani w drogerii. Marcyś uwierzyła jej, bo ładna dziewczyna była... i zmarszczek nie miała.

Drzwi do łazienki otworzyły się, niemal odbijając się od ściany. Do środka wparował Brunon. Nagi. Nagusieńki. Uśmiechnął się półgębkiem i uniósł kalpę sedesu. Marcelina wytrzeszczyła oczy. Chyba nie zamierzał przy niej sikać!? Bo sikał, prawda? Boże! A jak nie? Siadałby do sikania? Bo właśnie siadał...

— Co ty? — wydusiła w końcu, zaciskając palce na eleganckim słoiczku z kremem.

— Nie widać? Lać mi się chciało. — Odetchnęła. Sikanie była w stanie znieść. Ale bez bąków! Jeśli teraz puściłby pierda, to byłby koniec ich romansu! Nie ma zmiłuj!

Po zachodzie słońcaWhere stories live. Discover now