Pobyt w szpitalu mnie zmęczył. Mimo to starałam się codziennie chodzić do pracy, aby znów nie popaść w ten dziwny letarg. Właśnie, gdy wracałam w czwartkowe popołudnie, na klatce dobiegło mnie żałosne wycie, które sprawiło, że na całym ciele poczułam gęsią skórkę. 

Wycie brzmiało jak wiatr hulający w kominie, ale było po stokroć głośniejsze. Kojarzyło mi się z dźwiękiem, którego używano w filmach na scenach z wypędzania demonów z ciał ludzi. Nie byłam wierząca, ale w takich chwilach jak ta, najwyraźniej mój mózg o tym zapominał. 

Zastanawiało mnie, dlaczego nikt nie reaguje na ten dziwaczny dźwięk, ale kiedy weszłam na swoje piętro, jedne z drzwi były uchylone. 

- Cholera jasna, zamknij się już padalcu! - krzyknęła kobieta, której jeszcze nie miałam okazji poznać. 

Na oko byłyśmy w podobnym wieku, miała sięgające ramion rude włosy i intensywnie błękitne oczy. Od razu skojarzyła mi się z jakimś mistycznym stworzeniem, miała bardzo dzikie spojrzenie, a teraz dodatkowo zirytowany wyraz twarzy. 

- Co się dzieje? - spytałam, rozglądając się po piętrze. Tutaj wycie było zdecydowanie głośniejsze niż na dole. 

- Jakiś bezdomny kocur... wlazł na klatkę - powiedziała kobieta, robiąc w połowie zdania krótką pauzę na kolejny żałosny pisk zwierzęcia. 

- O kurczę - mruknęłam, rozglądając się w poszukiwaniu źródła problemu. 

Kot siedział przy kwadratowym okienku pod sufitem, ledwo mieścił się na małym parapecie. Był grubym rudzielcem, po stanie odżywienia raczej trudno było identyfikować go z bezdomnym. Wyglądał jakby miał co najmniej kilkanaście domów i w każdym regularnie się stołował. 

- Masz jakieś pudło, żeby go złapać? - spytała rudowłosa, która najwyraźniej jako jedyna postanowiła zabrać się za dekotyzację bloku. 

- Powinnam mieć jakiś karton - odparłam, po czym ruszyłam do mieszkania. 

Miałam kilka kartonów z przeprowadzki, dlatego szybko znalazłam na tyle duży i solidny, żeby pomieścił rudzielca. O dziwo kot był przyjaźnie nastawiony, ale dość mocno wystraszony. Gdy tylko podstawiłyśmy pudło, natychmiast do niego wskoczył. Zauważyłam, że kot ma na szyi obrożę wraz ze sporawą zawieszką, więc na pewno nie był bezdomny.

- Czy to nie czasami kot któregoś z sąsiadów? - spytałam, próbując przez mały otwór złapać zawieszkę, aby odczytać, co jest na niej napisane. Kocur nie atakował, ale burczał wyraźnie wkurzony, że miałyśmy czelność zamknąć go w pudle.

- Mieszkam tutaj pół roku, ale za cholerę nie wiem - odpowiedziała kobieta. - Tak przy okazji, jestem Marlena. 

- Lillien - powiedziałam, podając jej rękę. - Skurczybyk ma zawieszkę, spróbuję ją odczytać.

Unieruchomienie kocura na tyle, żeby złapać adresówkę trwało jakieś dziesięć minut. Im bardziej chciałam to zrobić, tym bardziej wykręcał się i zamieniał w ciecz. W końcu chwyciłam palcami plastikową plakietkę. Była to miniaturka dowodu osobistego i już po pierwszej linijce wiedziałam, do kogo należy kot. 

- Manfred Roszkowski - przeczytałam na głos, ciesząc się, że zguba należy do jednych z niewielu sąsiadów, których znałam. - Wiem, czyj to kot. 

Marlena najwyraźniej uznała, że w takiej sytuacji lepiej pozostawić mruczka w moich rękach, bo pod pretekstem "czegoś ważnego", wróciła do mieszkania. Zeszłam na parter żeby oddać kota właścicielom, ale moje stukanie i dzwonienie do drzwi nie przyniosły efektu. Zabrałam karton z powrotem na górę i pozamykałam wszystkie okna, aby kocur nie wymknął się z mojego mieszkania przez żaden lufcik.

NIEWINNYOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz