gdyby Halt przyłączył się do Morgaratha - 1

157 8 11
                                    

- Co jest, tato? - spytał się Gilan ojca, sir Davida, zobaczywszy zmarszczkę biegnącą przez czoło rodziciela. Zmartwił się tym, gdyż ojciec robił taką minę tylko kiedy były kłopoty.

Chłopak spróbował zajrzeć ojcu przez ramię na list, który ten trzymał w dłoni.

- Ano baron Gorlanu, król Oswald wydziedziczył Duncana. Nie wiem czy to jego decyzja, raczej Morgarath sam przystawił królewską pieczęć pod tym listem. A król umiera, niedługo trzeba będzie zdecydować, buntować się przeciw władzy Morgaratha czy przysięgać mu wierność...

- Ale my nie zdradzimy prawowitego króla? - zapytał się chłopak.

- Teraz Morgarath jest prawnym następcą tronu, ale nie, ja zostaję przy królewiczu Duncanie. - sir David postukał listem w blat i znów się nachmurzył. - Nie podoba mi się co Morgarath robi w naszym kraju, przez zarzuty wysunięte przez niego ze służby zostało wydalonych wielu dobrych zwiadowców, a ludzie którzy ich zastąpili nic nie umieją i są jemu ślepo posłuszni.

Gilan spoglądał zmartwiony na ojca, dostrzegł już wcześniej, że w Caraway jest źle, ale nie wiedział, że tak jest w całym kraju. Taki stan rzeczy zdecydowanie mu nie odpowiadał i nastolatek chciał coś z tym zrobić, ale nie wiedział jak.

Sir David westchnął.

- Nie martw się, jakoś to będzie. - powiedział do syna.

Jakoś to będzie, owszem jakoś na pewno, ale jak? Gilan nie przestawał się martwić. Sytuacja była poważna, chłopak to rozumiał. Baron Gorlanu nie był dobrym władcą. Był zbyt zachłanny i miał zbyt wielkie ambicje, przy czym nie liczył się z życiem innych. Syn mistrza szkoły rycerskiej lenna Caraway widział go raz, na turnieju, i nigdy nie zapomni. Obserwował zmagania czarnego lorda z młodym rycerzem. Stary wyga nie dał przeciwnikowi najmniejszych szans. Młodzik dochodził do siebie, po tym starciu, kilka tygodni.

- Idź do MacNeila na trening, sztuka władania mieczem może ci się wkrótce przydać. - przerwał jego rozmyślania ojciec.

- Dobrze, tato. - Gilan odwrócił się na pięcie i podnósł miecz leżący na podłodze, pod ścianą, gdzie chłopak go ostrzył. Wsunął oręż w pochew i przypasał sobie do boku. Zanim przekroczył próg obejrzał się jeszcze na swojego ojca. "Sztuka władania mieczem może ci się wkrótce przydać" wybrzmiały mu jeszcze raz w głowie słowa sir Davida. Chłopak wzdrygnął się i wyszedł.

Na dworze powitały go miłe głosy uczniów szkoły rycerskiej, zdążających na obiad. Gilan był lubiany tam przez wszystkich, całą szkołę znał na wylot. Często zdarzało się, że z młodszymi rocznikami urządzali bitwy między pokojami, wtedy chłopak wcielał się w rolę poważnego generała i wydawał rozkazy. Raz się wygrywali i brali w jasyr pokonanych, a raz przegrywali i sami musieli się jakoś wykupywać z niewoli. Poza tym Gilan nie stronił od żadnej pracy i chętnie pomagał kadetom.

Syn rycerza uśmiechnął się. Ruszył biegiem na plac, na którym ćwiczył ze starym mentorem wiedząc, że będzie sporo przed czasem, skracając sobie drogę przez kilka płotów, szranki i maneż.

Chłopak postanowił zajrzeć do stajni. Oczywiście jego dzianecik nie raczył nawet wystawić łba na powitanie, niewdzięczne zwierzę. Konik ruszył się dopiero kiedy Gilan chwyciwszy uździenicę i zgrzebło otworzył drzwiczki boksu. Zwierzak zaraz skoczył ku wyjściu, lecz jego pan wepchnął go z powrotem do środka i zamknął za sobą przegrodę.

Po kilku minutach wyprowadził w miarę czystego konia na plac. Gilan nie kłopocząc się kulbaczeniem wierzchowca, wskoczył nań na oklep. Taka jazda to doskonała rozgrzewka przed treningiem.

Siedząc na końskim grzbiecie Gilan mógł na chwilę zapomnieć o wszystkich zmartwieniach dręczących jego młody umysł. Jednak te powróciły, kiedy tylko dotknął stopami ziemi.

- Diabli nadali tego całego barona Morgaratha - mruknął do swojego kasztanka.

Dzianet przekrzywił łeb, "masz marchewkę?" mówiło jego spojrzenie.

- A tobie tylko żarcie w głowie, mógłbyś okazać trochę więcej współczucia!

"No dasz tą marchewkę czy nie?" konik parsknął nagląco.

- Nie brałem ze sobą. - burknął chłopak i poprowadził konika do stajni.

Zamknął dzianeta w boksie i wrócił się biegiem na plac. Niedobrze było się spóźniać.

MacNeil już czekał. Po krótkim przywitaniu zaczęli ćwiczenia. Najpierw parę prostych sekwencji, żeby wybadać przeciwnika a potem improwizacja. Gilan przeważnie musiał pozostać na obronie i rzadko udawało mu się przejść do kontrataku, czasem dostawał płazem po ramieniu czy nodze. Jednak staremu mistrzowi ciężko było dosięgnąć chłopaka. Gilan raz uderzał z lewej, raz z prawej, czasem przeskakiwał szybko jak jeleń za plecy przeciwnika. Zazwyczaj po każdej próbie ataku ze strony chłopca następowała seria szybkich ciosów wyprowadzana ręką mistrza i zmuszała Gilana do cofnięcia się.

MacNeil ciągle uważał na technikę swojego ucznia, ale co do niej nie mógł mieć zastrzeżeń. nagle Gilan przerzucił miecz do drugiej ręki, stary mistrz nie zdążył z zasłoną i płaz miecza poprowadzonego ręką chłopaka uderzył go w żebra. MacNeil musiał się cofać. Dopiero po dłuższym czasie odzyskał kontrolę nad walką i przeszedł do ofensywy. Gilan znów spróbował przerzucić miecz z powrotem do prawej dłoni. Coś śmignęło chłopcu między rękoma i miecz Gilana wylądował dwa metry od walczących.

- Nigdy nie powtarzaj tego manewru w trakcie walki z doświadczonym przeciwnikiem, chyba że będziesz kogoś uczyć, daleko w przyszłości. - usłyszał spokojny głos mentora.

- Mhm...  - mruknął chłopak podnosząc broń z ziemi.

Wznowili ćwiczenia, które trwały jeszcze przez godzinę, po tym czasie Gilan był absolutnie wyczerpany. Na myśl, że miałby wracać do domu normalną drogą zakręciło mu się w głowie. Chłopak wycofał się do stajni i wdrapał po drabinie na strych, gdzie składowano siano i słomę. Tam pozwolił sobie na chwilę odpoczynku.

- Czemu to jest takie męczące? - rzucił pytanie w przestrzeń. Oczywiście nie doczekał się odpowiedzi.

Strych był pusty nie licząc siana i kotów których liczba była zmienna. Akurat żadnego nie było, z dołu dobiegało parskanie koni, czasem głos stajennych. Z dala od całego zamieszania, wszechobecnego w zamku i centrum szkoły. Nie upłynęło dużo czasu, gdy syn mistrza szkoły rycerskiej wychynął ze stajni wypędzony głodem. Cały był w sianie, miał siano we włosach, w butach, za koszulą, jednak Gilan się tym ani trochę nie przejmował. Pobiegł zaraz do kuchni i chwycił kilka jabłek zanim kucharz choćby zdołał otworzyć usta by wygłosić tyradę o wnoszeniu siana i piachu do kuchni, nie mówiąc o obowiązkowym zdzieleniu chochlą przez łeb.

Chwilę później, kiedy szedł do kwatery ojca, obok przegalopował koń z jeźdźcem w barwach Mordy Wołowej (naszego kochanego Morgaratha). Chłopiec ledwo zdążył uskoczyć z drogi gońcowi. Serce zabiło mu szybciej, kiedy zrozumiał kto prawie go przejechał.

- O cholera...

co by było gdyby - zwiadowcyUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum