Rozdział XV Noc poślubna

Start from the beginning
                                    

‒ Po prostu zróbmy wszystko to, co będzie konieczne ‒ powiedział chłodno, nie patrząc na nią.

Musiał być dupkiem. Cholera jasna, nawet teraz musiał być dupkiem. Ale po wszystkim, co stało się tego wieczora, po wszystkim, co MOGŁO się stać... Chciał zostać sam. Chciał otworzyć butelkę, której poprzysiągł sobie nigdy nie otwierać i zostać z nią sam na sam...

Oblizał wargi, bo nagle bardzo zachciało mu się pić. Podszedł do stolika, nalał wody do szklanki, wychylił, wypił duszkiem.

Chciał nalać sobie drugą, ale nagle zatrzymał się, zawahał.

‒ Granger?

‒ Hmmm?

‒ Chcesz? ‒ zapytał szorstko, nienawykły do takich gestów.

Obejrzała się. Skinęła głową.

Podał jej szklankę; obserwował, jak staranie układa palce na gładkiej powierzchni szkła.

Usiadła z powrotem, upiła kilka łyków. Kątem oka obserwował jej twarz, na której znów pojawiło się ponure, pasywne zamyślenie, kolejne myśli zdawały się przepływać przez jej głowę zupełnie nieuświadamiane.

Nagle coś się zmieniło, zupełnie jakby nad dziewczyną zapaliła się kreskówkowa lampka idei. Ale Granger nadal milczała, przestała tylko pić i przygryzała wargi nad do połowy opróżnioną szklanką.

‒ Granger?

Ocknęła się, drgnęła.

‒ Wiem, że tamtej nocy, gdy Voldemort powrócił, Glizdogon otrzymał nową dłoń.

Uśmiechnął się cierpko.

‒ Więc to ci chodzi po głowie?

Wzruszyła ramionami.

‒ Czasami.

Snape milczał przez chwilę, przełykając zawzięcie ślinę, a wraz z nią kolejne słowa, które ni jak nie nadawały się do wypowiedzenia.

‒ To czarna magia ‒ powiedział wreszcie.

Patrzyła na niego, nie mrugając.

‒ Jeśli chcesz, żeby twoją część ciała zastąpiło coś takiego...

‒ Nie, nie chcę ‒ odwróciła wzrok, zmieszana.

Teraz on wzruszył ramionami. Po co była ta rozmowa? Po co była ta cisza?

‒ Idź spać ‒ powiedział wreszcie szorstko. ‒ To był długi dzień i z radością go wreszcie zakończę.

Gdyby tylko to było takie proste...

‒ Namiar ‒ powiedziała cicho, prawie niedosłyszalnie.

Cholera... całkiem o tym zapomniał. Nie patrząc w jej stronę, skinął głową.

Chwilę oboje trwali w bezruchu.

Potem poczuł, jak materac obok niego rozprężył się, gdy dziewczyna wstała. Cień przysłonił mu światło palącej się świecy.

Podniósł głowę, by spojrzeć w oczy Gryfonki, którą przez jej naiwność i głupotę, przez nieostrożność Hagrida, z własnej pieprzonej winy musiał był dzisiaj poślubić.

Wyciągała do niego dłoń, gest tyleż naturalny dla innych, co dla niego szokujący.

Westchnął, po czym ostrożnie ujął jej szczupłe palce z upiornym uczuciem, że tak niedawno trzymał jej drugą rękę, w zupełnie upiornych okolicznościach.

Wstał, a jego sylwetka z powrotem zagórowała nad jej, chociaż wewnętrznie czuł się teraz jak mały chłopiec. Stali bardzo blisko siebie; nie zbliżał się tak bardzo do żadnego człowieka od niepamiętnych czasów. Może wyszumiała mu to wmuszona wódka, ale przez moment wydawało mu się, że w jej oczach błysnęło coś więcej niż blask świec na kandelabrze.

Bardzo powoli zrobiła krok w tył i ruszyła w stronę łóżka niemal holując go za sobą. Nagle poczuł się bardzo zmęczony, bardzo otumaniony. Bezwładnie opadł obok niej na materac, który teraz zdawał mu się obcy, chociaż spał na nim już od kilku dobrych lat.

Leżała obok niego na plecach, oboje wpatrywali się w zdobiony freskami sufit dyrektorskich kwater. Ciężki, zdawało się wciskający w oczy swoje intensywne barwy.

‒ Tyle im chyba wystarczy ‒ stwierdziła szeptem.

Nic nie odpowiedział. Wiedział tylko tyle, że ma tego wszystkiego cholernie dość. Zacisnął szczęki i palce lewej ręki, z trudem powstrzymując się przez zrobieniem tego samego z prawą, by nie zmiażdżyć dłoni dziewczyny.

Nie wiedzieć czemu, miał ochotę teraz wyć, wrzeszczeć i miotać się w furii.

Ale tylko zamknął oczy, by udawać, że próbuje spać.


***


Wytrzymał tak może kwadrans, może dwa, trudno liczyć czas, gdy każda sekunda wydaje się dążyć do wieczności.

Ostrożnie puścił jej dłoń, wstał i wyszedł z komnaty na ciemny, pusty korytarz. Wreszcie poczuł namiastkę komfortu, namiastkę samotności, namiastkę spokoju.



Nie wiedział nawet kiedy nogi zaniosły go do lochów, do jego starego świata. Ocknął się stojąc naprzeciwko drzwi do swojej pracowni która teraz przypadła łupem Slughornowi. Otworzył Wielki powrót wielkiego palanta, tylko starszego i nie tak już prędkiego do czarowania i omamiania ulubieńców magią Klubu Ślimaka. Jego czasy się skończyły. Tak jak czasy Severusa Snape'a tu w tej sali. Otworzył drzwi i wszedł do środka. W jakimś sensie zostawił tu część własnej duszy, ta sala stała się jego symbolicznym horkruksem, grobowcem przyszłości, którą sobie wymarzył, miejscem, gdzie pozostawił wszystkie swoje nadzieje.

Patrzył po ścianach, które znał na pamięć, po ścianach, które napełniły go wizją własnej przyszłości, gdy był jeszcze chłopcem. To tu zdecydował, kim pragnie być, to tu postanowił stać się kimś większym i potężniejszym od niedoceniającego go mistrza. Tu postanowił go przerosnąć. Po d każdym względem.

I udało mu się.

Był od niego zdolniejszy. Miał większą wiedzę. Posiadł takie potęgi, o jakich istnieniu Slughorn nawet nie miał pojęcia. Był nawet większym dupkiem niż on.

Zaśmiał się drwiąco sam z siebie, przetarł twarz dłonią, oparł się o zimną ścianę, czując, w jak beznadziejnej, czarnej pustce unosi się teraz jego życie; widząc, jak przez lata nieomylnie dążył do tego stanu każdym swoim czynem. A teraz płacił za wszystko z nawiązką, oddawał każdy oddech, żeby odczynić zło.

Zimny kamień, zapach składników alchemicznych. Zamknął oczy. Jaki zapach poczuł? Jaki zapach poczuł wtedy na tym cholernym przyjęciu u Malfoyów? Jaka to była woń?

Było coś obcego, coś poza trunkiem który mu zaserwowano i paleta woni, które spodziewał się wyczuć. Czy był to po prostu aromat, który miał zabić zapach, czy coś więcej?

Severus Snape, ze swoim przeczulonym węchem warzyciela i nadwrażliwością na jakiekolwiek zmiany wywołaną długotrwale wykonywana rolą szpiega, nie potrafił tak tego zostawić.

Z przekleństwami na ustach, podszedł do szafy, w której, co go niezmiernie zaskoczyło, obok ubrań roboczych Slughorna, nadal wisiały jego własne. Dlaczego je zostawił? Przez strach? Szacunek? Niedbałość?

Zaczął się przebierać. Przetransmutował pijamę i szlafrok w swoje zwyczajne szaty, a potem założył na nogi ochronne bury ze smoczej skóry. Zapalił świece. Przywołał kociołek i poszedł do magazynku, by szukać składników do uwarzenia Amortencji.

Głębia otchłani (sevmione) ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now