LYCORIS RADIATA

By milkychimy

119K 16.4K 6.4K

[🧟] zakończone Genesis, Amaryllis, rok 2026 ❝Nie trudno jest odciąć od róży kolce, trudniej pozbawić ją ślad... More

PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
EPILOG

Rozdział 17

1.6K 240 147
By milkychimy


DZIEŃ 6 W CATALEY

5:31

                Od dobrych pięciu godzin nikt nie odezwał się nawet słowem. Nikt nie ruszył się z miejsca, nikt nawet nie próbował rozruszać ciętej, wcale nie milutkiej atmosfery. Nikt nie patrzył na siebie ale również nikt nie ściągał swojego spojrzenia na ciało, które zajmowało sam środek ogromnej sali. Wydawało się, jakby sam widok leżącego, martwego przyjaciela wśród nich był jak ogień, który palił wrażliwe ślepia, nie pozwalał zbyt długo patrzeć w swoją stronę, ponieważ źrenice zaczynały cholernie piec. Prawda była jednak taka, że to wszystko powstrzymywała jedynie psychika. Umysł, emocje, uczucia do człowieka, który przeżył z nimi tyle długich lat. To on stawiał potężną, ogromną barykadę przed doszczętnym ogłupieniem, wylaniem kolejnych łez, których nie szczędziła teraz skulona Charlotte.

Świt powoli wschodził, a nieśmiałe słoneczko otulało twarze styranych żołnierzy. Dopiero po upływie tych dobrych pięciu godzin ktokolwiek z nich gotowy był podnieść się na nogi, zacząć zbierać bagaże, planować drogę do auta, które pozwoli w końcu wyjechać im z tego przeklętego miasta, które znosiło na nich tylko problemy. Mieli już tylko nadzieję, że w tym składzie, w którym aktualnie byli.

Victor do tej pory wpatrzony w widok za oknem, nawet nie zwrócił uwagi, kiedy czarnowłosa kobieta klęknęła obok niego, nawilżoną chusteczką ścierając krew przyjaciela z jego policzka, szyi czy ubrań. Czule przejechała dłonią po zimnej skórze swojego ukochanego, licząc, że chociaż swoim nieśmiałym dotykiem, niepewnym uśmiechem, który sama wymuszała, chociaż spróbuje odciągnąć jego myśli od najgorszego.

On jednak nie wydawał się ku temu chętny. Zimny niczym lód nie zwracał uwagi na ciche konwersacje reszty korpusu, który powoli zbierał się do wyjścia ani na swoją ukochaną, która w normalnych czasach zawsze umilała mu każdy zły dzień. Jego spojrzenie jednak rozmroziło się dopiero z chwilą, kiedy szelest wydobył się ze strony księcia, do tej pory ograniczający swoje ruchy do ocierania rękawem łez Theo. Cała żyjąca reszta korpusu również zwróciła na niego uwagę, szczególnie kiedy pewnie podniósł się on z podłogi, zgarniając z łóżka szpitalnego białą, w niektórych miejscach lekko zaplamioną krwią pościel.

Każdy analizował kroki Scarletta, jego spojrzenie wbite w Simona, każdy oddech czy odrzucenie natrętnych, długich włosów sprzed twarzy. Mało kto jednak spodziewał się, że monarchista jednym sprawnym ruchem okryje zwłoki niedawnego towarzysza broni, klękając przy nim na jedno kolano.

— Niech spoczywa w spokoju i honorze ku temu, jak dobrze się spisał — niski, cichy głos rozniósł się między czterema ścianami, sprawiając, że kolejne, słone łzy spłynęły po polikach ledwo trzymającej się na nogach Charlotte. — Nie powinniśmy zatrzymywać się w miejscu i rozdrabniać nad śmiercią każdego bliskiego. To nie jest już świat, w którym żyliśmy do tej pory, powinniśmy nauczyć się żyć ze śmiercią tych, którzy umarli, abyśmy my mogli żyć dalej.

Głos Scarletta paraliżował wszystkich zebranych. Powodował gęsią skórkę, cholerne dreszcze, które przesiewały każdy fragment ciała. Mimo upływu całej nocy, długich, ciągnących się pięciu godzin nikt nie był w stanie pogodzić się z losem. Każdy zadawał sobie pytanie, dlaczego Bóg chciał, aby właśnie tak się stało? Czym zasłużył sobie Simon, że dobre dwa dni temu to jego ramie ozdobiło przeklęte ugryzienie?

Co miało ich spotkać jako kolejny punkt tej szalonej, boskiej gry?

Wydawało się, jakby nikt nie miał zamiaru odpowiedzieć w żaden sposób na słowa księcia. Scarlett zdążył już podnieść się na proste nogi. Mimo braku wiary w człowieka, który rzekomo trzymał nad nimi opiekę, wykonał szybki znak krzyża, aby odwrócić się pośpiesznie na pięcie, aby ruszyć w stronę swojego roztrzęsionego przyjaciela. Przeszkodził mu jednak w tym wszystkim głos, który niejedną osobę by już dawno wyprowadził z równowagi.

— Był naszym przyjacielem — odparła głośno Evelyn, odsuwając się od swojego ukochanego. Podniosła się na równe nogi, kierując powolne kroki w stronę blondyna. — Mamy tak po prostu zignorować śmierć bliskiego przyjaciela i udawać, że nic się nie stało?

Scarlett dopiero po chwili odwrócił się w stronę kobiety, zarzucając jasnymi włosami. Obdarzył ją najbardziej lekceważącym spojrzeniem, na jakie tylko było go stać.

— Dokładnie tak. Chyba że chcesz skończyć jak on.

Napięcie między tą dwójką czuć było w całym pomieszczeniu. Wszyscy dobrze wiedzieli, że połączenie tych dwóch charakterów, wybuchowej Evelyn i aż zbyt spokojnego, opryskliwego Scarletta nie było bezpieczne. Mimo to nikt nie posilił się nawet o myśl, aby spróbować ich rozdzielić, za nim doszczętnie się wygryzą. Każdy obserwował z bezpiecznej odległości, jak czarnowłosa jeszcze bardziej się irytuje.

— Jesteś bezduszny. Jesteś chorym zwyrolem, który myśli tylko o sobie. Postaw się na naszym miejsce, chociaż raz zachowaj się jak człowiek. — warknęła, zbliżając się stanowczo aż zbyt w stronę Scarletta. — Straciliśmy kolejną osobę, która nie dostanie nawet godnego pochówku. Zgnije tutaj.

Scarlett wywrócił oczami, wzdychając ciężko.

— Podobnie jak połowa kraju, a może nawet świata. Nie mieliśmy na to wpływu, nie było dla niego ratunku — odparł w miarę spokojnie, nie przejmując się zbytnio oszczerstwami, które leciały w jego stronę.

Od zawsze był człowiekiem, który radził sobie z obelgami w swoją stronę. Był następcą tronu monarchistów, którzy ciągle dostawali po dupie od republikanów. Nie zliczy już, ile gróźb śmierci, gwałtu, okrutnych tortur w całym swoim życiu dostał. Takie słowa, jakie otrzymywał ze strony Evelyn były dla niego tak poruszające, jakby dziesięciolatek powiedział mu, że jest głupi.

Widział jednak z każdą chwilą coraz bardziej narastającą złość w oczach kobiety. Nie ukrywał już nawet, że śmieszyło go to niemiłosiernie.

— To twoja wina — odparła z żalem, a w ciemnych oczach można było nawet dojrzeć delikatne cierpliwe łzy.

— To ja go ugryzłem? — prychnął śmiechem książę.

— Nie, gdybyś zginął z rodziną królewską, nie musielibyśmy tutaj być. Nie musielibyśmy jechać do zasranego Cataley, auto nie musiałoby się zepsuć, Harry nie próbowałby nas zdradzić, a Simon wciąż by żył — odpowiedziała płaczliwie, zaciskając pięść, przy tym wbijając przydługie paznokcie we wrażliwą skórę. — To wszystko przez to, że przeżyłeś. Chciałabym, żeby czas się cofnął, a ja mogłabym własnoręcznie cię zabić, za nim domino katastrofy przygniotło nas z chwilą przekroczenia twojego pałacu.

Cisza objęła całe pomieszczenie. Wydawało się, jakby nikt nie był na tyle odważny, aby chociażby spróbować ją przerwać. Theo jedynie przystanął przy tkwiącym w milczeniu księciu, próbując odciągnąć go od niepokojącej dziewczyny. Blondyn jednak jedynie wpatrywał się w żenującą, smutną łzę, która spłynęła po policzku Evelyn, aby na końcu swojej podróży roztrzaskać się o brudne kafelki podłogowe. Czy było mu jej żal? No, niezbyt. Bardziej dziwił go fakt, że dziewczyna wzięła się na tak emocjonalny gest, jak płacz. Do tej pory był pewien, że ta jedynie potrafiła krzyczeć i irytować wszystkich wokoło.

Już w międzyczasie zdążył parę razy usłyszeć, że powinien był zginąć, więc można rzec, że przyzwyczaił się do tego stwierdzenia, a Evelyn nie wykazała się kreatywnością, rzucając w niego takimi słowami. Mogła się bardziej postarać. Chciałby usłyszeć cokolwiek innego, co rzeczywiście mogłoby dla odmiany choć trochę go ruszyć.

Nie zdążył on jednak nawet zaśmiać się parszywie, kiedy lekki uśmieszek wsunął się na jego usta, ponieważ pomiędzy nimi stanął sam pułkownik.

— Uspokój się, Evelyn. Scarlett ma rację — mruknął ewidentnie niechętny do jakiejkolwiek rozmowy, wciskając między dłonie kobiety jej broń. Jego głos brzmiał, jakby co najmniej podniósł się przed chwilą z łóżka. Zachrypnięty, wymęczony, załamany. — Nie żyjemy już w normalnym świecie, a jeżeli chcemy przeżyć, powinniśmy być gotowi na to, że będą otaczać nas trupy. Na tym etapie nie istnieje już miłość i przyjaźń. Liczy się — ja przeżyję, albo inni przeżyją.

Szatyn zarzucił na swoje ramię ciężki plecak, dając znać innym, aby powoli również zbierali się do wyjścia. Najlepiej by było, gdyby dostali się do samochodu do zmroku, aby uniknąć kolejnego noclegu w niepewnym miejscu. Nie mogli pozwolić sobie na kolejne straty w oddziale. Nie chodziło już nawet o kolejne ubytki na psychice, która siadała coraz bardziej z każdą kolejną śmiercią. Sam fakt, że z potężnej grupy został tylko on, Charles, dwie kobiety i dwójka monarchistów, których mieli chronić. Szanse na perfekcyjne odbicie dużego ataku królobójców zmniejszało się coraz bardziej, zważając też na to, że byli niesamowicie zmęczeni po szóstym dniu na nogach.

Evelyn na słowa Victora jedynie otworzyła usta ze zdziwienia, zapewne nie wierząc, że jej własny partner śmiał poprzeć słowa monarchisty. Tu już nawet nie chodziło o to, że Scarlett mógł rzeczywiście mieć odrobinę racji. Tu chodziło o fakt, że popierał kogoś odrębnego poglądu. To nie mogło się łączyć.

Już gotowa była odezwać się ponownie, zapewne z krzykiem, który powaliłby na ziemię nawet samych zarażonych, kiedy przeszkodził jej głos Charlesa, tuż przy ogromnym, otwartym oknie.

— Victor, chyba mamy problem — burknął ewidentnie niezadowolony Charles, sprawiając, że jak na zawołanie cały korpus włącznie z Scarlettem i Theo, ruszył w stronę brudnego okna z zerwaną w połowie roletą. Ich oczy od razu zaatakowały mocne promienie dopiero co wschodzącego słońca, dzięki któremu niebo przybrało odcień ślicznej brzoskwini mieszającej się z fioletem. Jednak nie to spowodowało zdziwienie i poruszenie wokół wszystkich żołnierzy i dwójki monarchistów.

A fakt, że mimo świecącego słońca, po ulicach wciąż dziarskim krokiem kroczyły przerażające poczwary. Jęki i niezidentyfikowane słowa roznosiły się w powietrzu, rozsiewały cholerne dreszcze po ciele, a one same nie wydawały się przejmować tym, że słoneczko przyjemnie ogrzewało ich pogniłe ciała.

— Przecież było potwierdzone, że cierpią na światłowstręt. Powinny właśnie kryć się w ciemnych kątach, a ulice być całkowicie pust. — odparła zszokowana Charlotte, przykładając splecione dłonie do swojej klatki piersiowej.

— A co jeżeli wirus zmutował? Żyje już na świecie drugi tydzień, nie można wykluczyć, że szybko mutuje. W końcu nic o nim nie wiadomo — dodał od siebie Theo, po raz pierwszy od dobrych kilku godzin. Mimo to nieśmiało wtulił się on w bok Scarletta tuż obok, ściskając jego ramię. Odkąd jego książę został postrzelony, to mimo że nie pokazywał po sobie oznak bólu, tak chęć dbania przez Theo o niego zwiększyła się jeszcze bardziej.

Natomiast Victor nie umiał ukryć, że miał ochotę w tym momencie walnąć pięścią w ścianę albo samemu wyskoczyć przez okno i złamać sobie przy dobrym wypadku kark, za nim coś innego go dopadnie. Byli już tak cholernie blisko, udało im się przetrwać te kilka dni, pokonać zarażonego, agresywnego dziadka, uciec z domu, przeżyć zamach Harrego, dotrzeć do samego szpitala, nawet zdobyć ten pieprzony akumulator. Stracili dwóch ludzi, a została im już prosta droga do porzuconego auta, a następnie do Amaryllis. Byli tak blisko bezpieczeństwa, tak blisko drogi do domu.

Coś musiało się spierdolić.

Nic nigdy nie mogło iść po ich myśli.

— Chyba kierują się na razie tylko ulicami, jeżeli nie otoczyli szpitala, to może uda nam się wyjść tylnym wyjściem. Musimy wyjść niesamowicie ostrożnie, cicho i nie wdawać się w walkę, bo strzałami zniesiemy na siebie jeszcze większą gromadę — zaproponował Charles, odwracając się w stronę reszty.

— A co jeżeli napotkamy jakichś na drodze? — mruknęła niepewnie blondynka.

Cisza ujęła przez słowa Charlotte umysły wszystkich. Przebicie się przez grupkę królobójców to jak skoczenie na bungee bez bungee. Czyste samobójstwo. Po dachach przejścia możliwości nie mieli, ponieważ szpital był niesamowicie oddalony od reszty mniejszych budynków wokół. A zostanie w tym miejscu i nikłe czekanie było jeszcze gorsze. W drodze tutaj ledwo zamknęli bramę przed gromadą potworów. Ona nie wytrzyma kolejnych dni, a nawet jeżeli nie ona, to każde okno na parterze mogło zostać wybite albo inne wejścia wyważone.

A w tym natłoku ciężkiej atmosfery, frustracji i braku wyjścia z sytuacji, gdzieś w kącie rozniósł się cichutki, słodziutki śmiech, który od razu zwrócił spojrzenie wszystkich w stronę zadowolonego, uśmiechniętego księcia.

— Możemy rzucić przynętę. Przydałby się ktoś głośny, z donośnym głosem, robiący bardzo dużo szumu wokół siebie — zaproponował zadowolony blondyn, zawijając kosmyk swoich długich, jasnych włosów figlarnie na palec.

I jak po jego myśli, spojrzenia całego korpusu przeniosły się na wciąż rozzłoszczoną czarnowłosą Evelyn, do której wydawało się, jakby plan jeszcze niezbyt docierał.


Continue Reading

You'll Also Like

55.1K 7.1K 31
««Gdzie Chanyeol lubi Baekhyuna, a Baekhyun nie wie, że istnieje ktoś taki jak Park Chanyeol.»» ChanBaek; epic, angst, slash, fluff | 2017 #201 w fan...
250K 1.6K 5
Ofelia Williams nigdy nie miała swojego miejsca na ziemi. Przez stale pracującą matkę, dziewczyna ciągle musiała się przeprowadzać. Brak znajomych, z...
263K 26.7K 94
Pierwsza liceum, pierwszy pocałunek, pierwszy alkohol, pierwsza miłość, pierwszy związek, pierwszy papieros, pierwszy raz... Czyli z życia nastoletni...
38.9K 3.9K 25
━ Gdzie San wyjechał na studia, a pewna osoba wprowadza go w załamanie nerwowe. ━ KONTYNUACJA "SUICIDE NOTE" -- pairing: woosan side: yungi...