LYCORIS RADIATA

By milkychimy

120K 16.4K 6.4K

[🧟] zakończone Genesis, Amaryllis, rok 2026 ❝Nie trudno jest odciąć od róży kolce, trudniej pozbawić ją ślad... More

PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
EPILOG

Rozdział 6

1.8K 264 118
By milkychimy

                Scarlett znał perfidne zagrania republikanów i blizny ich egoistycznego toku myślenia z własnej autopsji. Wiedział również jednak, że rodzina królewska nie była święta. Nie tylko republikanie wszczynali bójki, byli w stanie zabić drugiego człowieka, wyłącznie z powodu innych poglądów. Wiedział, że monarchiści mają coś za uszami. Tak samo jak politycy, król, szeregowy, pułkownik Victor, martwy, rozjechany na ulicy kot i każdy człowiek kroczący jakimś cudem jeszcze żywy po tym świecie.

A także on sam.

Co nie zmieniało jednak faktu, że stosunek republikanów do niego, jego zmarłej rodziny, zabytków królewskich po prostu niesamowicie go bawił. Ich agresja, złość na sam widok kogoś, kto nie zgadzał się z nimi. Ta furia w oczach podobna do tej, malującej się w szaleńczo rozszerzonych ślepiach pana Daniela przeraziłaby normalnego człowieka. Każdy płakałby, wylewał mocz pod siebie, czując na plecach przesmyk nadchodzącej śmierci, kiedy cholernie ostra siekiera unosiła się ku górze, błyszcząc w świetle słońca.

Scarletta jednak dziwnym trafem ekscytowała myśl, że ktoś pragnął jego krwi na swoich dłoniach. Mógłby nawet stwierdzić, że niebywale go to podniecało.

Ślina zmieniająca się w pianę uciekała z ust szaleńca, który nie wydawał się być tym samym, miłym dziaduszkiem co na początku. Był zdziczały, niesamowicie i ekscytująco szalony do tego stopnia, że stawało się to niebezpieczne. Każdy człowiek uciekałby, wołał o pomoc, jednak nie był tak odważnym, aby siedzieć spokojnie na wygodnym łóżku, kiedy ostrze śmierci unosiło się nad jego głowę.

Książę analizował każdy ruch wściekłego Daniela. Przerabiał w głowie po trzy razy jego słowa, niczym materiał na kartkówkę z historii przed lekcją.

Spojrzeniem umywającym się z zabitych błękitem oczu uciekał po całej jego sylwetce, szukając elementu, który wcześniej mógł pominąć.

I dostrzegł. Nieoczywisty, najzwyklejszy bandaż owinięty wokół przedramienia mężczyzny.

Już nieznacznie przesiąknięty przez zielonkawe, rozbijające miano zarazy.

Ostrze siekiery musnęło delikatnie odstający kosmyk włosów przy jego uchu, kiedy odsunął się dosłownie o milimetr w chwili zamachnięcia się Daniela. Narzędzie całej tej zbrodni wbiło się w mebel, na którym siedział blondyn, niszcząc idealnie czystą, nieskalaną nawet jednym zginięciem pościel, a także topiąc się w ramie łóżka.

— Och, papciu, nie dość, że jak mnie zabijesz, będziesz musiał prać pościel ze krwi, to jeszcze ją podziurawiłeś. Na co ci to było? — wywrócił oczami, podnosząc się powoli z siedziska, kiedy to ostrze zaklinowało się w drewnie mebla, potęgując jedynie furię staruszka.

— Zamknij się, perfidna, monarchistyczna szujo. Zapierdolę cię! — ryknął, szarpiąc ze złością drewniany uchwyt od siekiery. Przy każdym słowie tsunami śmierdzącej, plamiastej na zielono piany uciekało z ust wąsatego staruszka. Roztrzaskiwało się o całą okolicę, zakażając masą bakterii i dziwną, niepokojącą chorobą wszystkie płaszczyzny w pomieszczeniu.

Scarlett zasłonił rękawem swój nos i usta. To nie była zwykła wścieklizna, furia szaleńca, psychopatyczna nienawiść do rodziny królewskiej czy nawet zwykłe problemy z agresją. Mężczyzna wykonywał niepokojące, nagłe, szybkie ruchy. Jak na siedemdziesięciolatka nie miał prawa bez problemów biegać, rzucać się gwałtownie czy nawet zamachnąć się z taką siłą, bez przestawionego w mgnieniu oka kręgosłupa i wypadniętego dysku.

Był po prostu zarażony nieznajomym, niszczącym cały świat wirusem, a dowód tej tezy znajdował się pod bandażem na jego prawej ręce.

— Ślinisz się, twoi wnuczkowie nie myśleli o kupieniu ci śliniaczka? — parsknął śmiechem blondyn, odsuwając się na bezpieczną odległość. Wirus roznosił się poprzez drogę kropelkową oraz ugryzienie, a stanowczo nie chciałby zginąć, tracąc kontrolę nad swoimi zmysłami, zmieniając się przy tym w jakąś obrzydliwą, szkarłatną postać, której na domiar tego wszystkiego musiało niebywale śmierdzieć z ust.

— U...ukurwię cię... — sapnął jego przeciwnik, najwidoczniej odpuszczając sobie dalszą walkę ze swoją siekierą. — Powinieneś był zginąć z resztą rodziny królewskiej.

Przetarł on ręką swoje usta, zrzucając szczątki piany z jego ust na dywan. Nie przejął się tym jednak, ponieważ zaraz ruszył zrywczą szarżą w stronę delikatnego, chudego i o wiele niższego od niego księcia. Wyciągnął ręce przed siebie, marząc tylko o momencie, kiedy będzie mu dane ściskać między palcami wątłą, bladą szyję ostatniego żyjącego przewodnika monarchistów. Pragnął widoku, błagającego księcia o oddech, płaczącego, modlącego się o życie.

Chciał wymordować wszystkich żyjących monarchistów. Każdego żyjącego członka tego cholernego cyrku, który powinien był skończyć się już wieki temu.

Nie spodziewał się jednak, że nie uda mu się nawet dotknąć finezyjnego ciała blondyna, ponieważ ten, stojąc ze spokojem zaledwie metr przed zarażonym, najzwyczajniej w świecie sięgnie po stojącą nieopodal, małą lampkę, metalową jej częścią zbijając boleśnie z głową Daniela.

— Nie musisz mi mówić o tym, że powinienem był zginąć, przecież ja o tym wiem. Najwidoczniej ten skurwiel na górze chciał, abym jeszcze trochę się pomęczył — zaśmiał się, odrzucając pełnym gracji ruchem swoje włosy z ramienia.

Głos Scarletta był lekceważący, szczególnie w chwili, kiedy patrzył z góry na mężczyznę, który tracąc równowagę, prawie runął na podłogę. Śmieszyli go ludzie, mówiący mu, umoralniający i przypominający, że powinien już dawno leżeć pod ziemią. On wiedział, on o tym cholernie wiedział, a tylko idiota nie domyśliłby się, że gromada potworów wpadająca do sali koronacyjnej nie była przypadkiem, a to on był tym wyczekiwanym celem.

Wiedział również, że pewnie niejedna osoba marzy, aby wykorzystać pretekst tej chorej zarazy i z pełną premedytacją rozszarpać jego ciało. Złamać wszystkie kości, wygryźć każdy mięsień, wydłubać oczy, aby na końcu zlizywać jego krew ze swoich rąk, szczycąc się tym, że to on był najwspanialszym księciobójcą.

Nie przerażało go to jednak w nawet najmniejszym stopniu. Uważał ten fakt za niesamowicie ekscytujący, dodający w końcu znikomego smaku jego nudnemu żywotowi.

Daniel potrzebował dłuższej chwili, aby podnieść się z podłogi. Ten czas Scarlett wykorzystał na próbę wymknięcia się. Nieważne, jak dobrze umiał się bronić i jak bardzo nie pragnąłby pokazać, że nie potrzebuje w każdej sytuacji życiowej u swojego boku tego dupka Victora. Wiedział, że nie uda mu się zabić tego faceta i musi kogoś zawołać o pomoc. Dodatkowo szanse na to, że ktoś słyszał ich potyczki była dość mała, zważając na to, że duża część oddziału zajmowała się pewnie patrolem wokół domu.

Nie udało mu się dotrzeć nawet do drzwi, ponieważ mocny ucisk złapać jego kostkę, nie tyle co przewracając samego księcia, ale przy tym popychając go z niemałą siłą na pobliską, dość dużą szafę. Tego ataku nie udało mu się już zablokować, przez co siłą rzeczy, Scarlett uderzył w białe drewno stojące przed nim. Lekki guz pewnie pozostanie na jego głowie, a on sam wylądował na podłodze, przy okazji, siłą uderzenia otwierając z charakterystycznym skrzypnięciem drzwiczki.

Spodziewał się tam widoku ubrań, jakichś kartonów, może dokumentów jak na normalnego człowieka przystało. Uśmiechnął się jednak pod nosem, kiedy ujrzał tam zgniecione, gnijące i śmierdzące już cielska dwóch osób.

Nie umiał powstrzymać swojego śmiechu.

— To ta twoja zarażona rodzinka? Trochę drętwa, aż tak bardzo wystraszyli się twojego paskudnego pyska i odoru z mordy, aż polegli? — prychnął dość niezrozumiale przez zasłonięte rękawem usta, spoglądając przy okazji ku górze. Nad nim stał już i sam Daniel, jeszcze bardziej kipiąc z chorobliwej złości.

Jego dłoń przyozdobiła już siekiera, z którą chwilę wcześniej walczył. To właśnie ona miała za chwilę zatopić się w czaszce swobodnie leżącego na podłodze księcia, którego jasne włosy zatopiły się już w głębinie białego dywanu pod nim. Sam leżał z rozłożonymi rękami. Już nie walczył, bo i tak nie miał szans na wygraną. Ostatnim co mógł zrobić przed swoją śmiercią to uśmiechnąć się słodko w stronę swojego własnego oprawcy.

Posyłając mu przy okazji pełen tajemniczości błysk w oku.

— Zabiłem ich, zabiłem wszystkich jebanych monarchistów!

Połyskujące ostrze siekiery uniosło się ku górze.

To była kwestia sekund, kiedy ostrze przebiłoby jednym ruchem czaszkę delikatnego księcia. Krew rozlała się po całym białym dywanie, a kolejne ciało zniknęłoby w niepamięci, dołączając do zabawy całej rodziny drogiego Daniela w szafie. Dreszczyk emocji z nadchodzącą śmiercią był taki elektryzujący. Roznosił po ciele delikatne skurcze, podszczypywał skórę, a diabeł już szeptał do ucha młodego księcia jego grzechy, wszystkie złe myśli, złamane zaprzysiężenia królewskie, wyciągając rękę po wspólną zabawę w piekle.

Podniecające było patrzeć prosto w oczy swojego mordercy, który już za trzy sekundy zamknie powieki już na wieki święte. Budziło to ekscytację, przyjemne dreszcze w podbrzuszu, kiedy ktoś z pełną premedytacją oddawał tyle uwagi, aby posunąć się do takiego radykalnego czynu.

Aż ślinka sunęła się na samą myśl po kąciku ust.

Scarlett jednak tego dnia nie ujrzał ciemności, która budziła u niego tyle przyjemnych, chorych wręcz emocji. Zamiast tego pomiędzy ścianami dość sporego, przytulnego nawet domku wydobył się głośny, jednorazowy huk, który przepędził nawet ptaki z pobliskiego drzewa, a wszyscy żyjący ludzie w centrum Cataley mogli usłyszeć symfonie kolejnej śmierci.

Ściana krwi polecała na twarz, ciało, a także bijący krystaliczną bielą strój Scarletta, który momentalnie przybrał wygląd, jak to nędzne, niskobudżetowe przebranie na Halloween. Za nim ten jednak się obejrzał, mrugnął, chociażby raz, ciało Daniela zsunęło się na kolana, upadając gdzieś obok sylwetki księcia. Natomiast jego widok nasuwającej się jeszcze przed momentem śmierci zaraz przed oczami zamienił się prędko na lekko zszokowaną twarz samego pułkownika Victora.

— Pułkowniku, musisz mi skombinować jakiś karabinek, bo jak mam liczyć na twoją pomoc i pobliskich lamp, to za dwa dni już nie będziesz miał czego pilnować. Chujowy z ciebie ochroniarz.


💊

                   Uczucie oszukania samego mrocznego żniwiarza nie powinno życzyć się nikomu. Było to poczucie prześcignięcia losu, szybkie zboczenie na inną autostradę życia, kiedy na czołowo jechał już wielki tir, zwiastujący ten jeden, konkretny koniec. Ludzie zazwyczaj po oszukaniu przeznaczenia popadali w panikę. Ich serce rozpoczynało maraton życia, całe ciało drżało, a słowa zawiązały się w pęk w gardle. Tacy ludzie bali się przez następne lata wyjść z domu, nie czuli się bezpiecznie we własnym łóżku.

Na Scarlettcie nie zrobiło to jednak wrażenia.

Zaledwie dziesięć minut temu, gdyby nie Victor, zapewne jego czaszka wyglądałaby jak dwie góry i przepływająca między nimi rzeka. Po tym wszystkim jedynie siedział na parapecie od otwartego okna, dokładnie w tym samym pomieszczeniu, w którym o mało nie zginął. Nie był jednak już sam. Cały korpus zajmował się próbą usunięcia ciała z pokoju, włącznie z tymi dwoma, które zaczynały już okropnie śmierdzieć. Zaraz obok niego, oparty o ścianę stał szatyn. Między nogami blondyna ze szmatką w ręce szorował jego ubranie Theo, przeżywający okropną plamę krwi, która zmieniła gustowny, biały strój w idealne miejsce zbrodni.

— Był aż zbyt myślący, jak na zarażonego. Pozostali królobójcy jasno pokazują swój stan, a ten papcio jakby zmienił się w prawdziwego umarlaka, dopiero jak dowiedział się, że jesteś księciem. Śmierdzi mi to — mruknął pułkownik, krzyżując swoje ręce na piersi.

Scarlett do tej pory wpatrujący się w rozżalonego Theo, powtarzającego ciągle pod nosem "nie odwracaj się, Theo, nie chcesz tego widzieć", dopiero teraz postanowił zerknąć w stronę starszego mężczyzny. Wypchnął językiem policzek, zarzucając przy tym nogę na nogę.

Jemu też nie brzmiało to normalnie, jednak razem z całym oddziałem zdążyli już odwinąć jego bandaż. Było tam jasne, wyraziste ugryzienie aż do samej kości, gdzie po bokach odkrytego mięsa porobiły się zielone, obrzydliwe pęcherzyki. To nie mogło być nic innego niż sam nieznany im wirus.

Co tylko świadczyło o tym, że najwidoczniej były jego odmiany.

Książę postanowił przemilczeć słowa Victora, zamiast tego zatopił spojrzenie w uciekającym z pomieszczeniu Theo, który był zbyt wrażliwy na widoki apokalipsy. Dlatego właśnie między innymi Scarlett postanowił wziąć go ze sobą. Gdyby jego najbliższy przyjaciel został w pałacu, pewnie nie przeżyłby pierwszego dnia nieobecności księcia. Pomijając już fakt, że pewnie umierałby również z tęsknoty.

— Nie boisz się śmierci? — zapytał nagle Victor, kiedy wszyscy zgromadzeniu opuścili miejsce zbrodni. Scarlett nie zerknął nawet na pułkownika, ale wiedział, że ten wpatruje się w niego. Czuł ten świętujący, wiecznie głęboki, ciemny wzrok na sobie.

— Niekoniecznie. A ty? — odbił piłeczkę, dopiero teraz postanawiając zerknąć w stronę szatyna, przy okazji zrzucając finezyjnie rozpuszczonymi, długimi włosami.

Widział zdziwienie Victora, który mimo wszystko starał się trzymać poważną, męską pozycję.

— Jasne, że się boję. Chciałbym żyć jak najdłużej, chociażby dla moich bliskich. Myślę, że nieważne, ile w życiu zobaczyłem, ile dusz mam na sumieniu czy jak często otarłem się plecami o kosę śmierci, tak ważny jest każdy przeżyty dzień. Świat jest potworny, zniszczony, a aktualnie nie jest nawet pewne, czy dożyjemy następnych dwunastu minut, ale to kiedyś minie. Ty też masz bliskich, powinieneś przykładać się do przeżycia nawet dla nich — mruknął cicho, a jego głos był nadzwyczajnie spokojny. Do tej pory Victor nawet tonem wypowiedzi dawał znać, że kpił z księcia, nie szanował go i nie miał zamiaru być dla niego miłym.

Teraz jednak ta konwersacja nie odpychała Scarletta, który najchętniej zakończyłby ją ciętą odzywką. Była dla niego interesująca, podobnie jak sam Victor i jego światopogląd.

— Nie mam bliskich.

— Masz Theo, lata za twoją dupą, jakby był twoją matką, a niedługo mam wrażenie, że będzie cię karmić z ręki. Nie wmówisz mi, że nie zależy ci na nim. — Scarlett wzruszył ramionami, nie chcąc przyznawać się, że rzeczywiście Theo był jedyną bliską jego sercu osobą. To nie był jeszcze moment, aby otwierać się w dogłębszy sposób przed pułkownikiem. Na jego szczęście drugi mężczyzna szybko odezwał się ponownie. — Myślałem, że jesteś większą pizdą.

Blondyn prychnął śmiechem pod nosem, na co sam szatyn delikatnie uniósł kącik ust ku górze

— Nie ocenia się książki po okładce ani księcia po tym jak śliczny jest — odparł pewnie, zeskakując z parapetu.

Victor zaśmiał się cicho, uciekając wzrokiem w drugą stronę, jakby chciał unikać dłuższego kontaktu wzrokowego z blondwłosym siedemnastolatkiem.

— Powiem ci, że szanowałbym władców monarchistycznych, gdyby byli tacy, jak wieki temu. Nie umiem wyobrazić sobie, aby umalowany królewicz z włosami dłuższymi i bardziej wylizanymi niż moja laska rządził krajem. Ty jesteś za delikatny i zbyt pizdowaty, aby chociażby utrzymać broń w dłoniach, a co dopiero rządzić krajem. Dla mnie król powinien być umięśniony, jakby miał utrzymać całe państwo na swoich barach, być męski, mieć jaja. Ja bym się nadawał na króla, a nie ty, laleczko — zakpił, pozwalając sobie dopiero po tym długim wywodzie, odwrócić się w stronę księcia. — A tak w ogóle...

Nie spodziewał się jednak, że od początku swojego długiego monologu był w pomieszczeniu już całkowicie sam.

Continue Reading

You'll Also Like

314K 23.5K 72
Jungkook z nudów wchodzi na chat, gdzie poznaje dziwnego chłopaka. Co wyniknie z ich internetowej znajomości? Krótkie (zazwyczaj) rozmowy między Jung...
Engineer By 🐳

Fanfiction

8.7K 569 30
Gdzie Yoongi jest inżynierem, a Jimin zapisał się do grupy testerów ekstremalnych kolejek, mając lęk wysokości. [koniec: 15.03.2021]
60K 3.8K 10
Gdyby ktoś zapytał Jimi, co chciałaby zmienić w swoim życiu, odpowiedziałaby niemal od razu: swoje imię, nadane po ulubionym gitarzyście taty i... ni...
2.3K 199 31
Harry i Louis są świetną parą. Mieszkają w Doncaster, gdzie mają cudownych przyjaciół. Harry jednak się boi się przyznać do tego, że jego przyjaciel...