LYCORIS RADIATA

By milkychimy

119K 16.4K 6.4K

[🧟] zakończone Genesis, Amaryllis, rok 2026 ❝Nie trudno jest odciąć od róży kolce, trudniej pozbawić ją ślad... More

Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 64
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
EPILOG

PROLOG

6.5K 372 200
By milkychimy

Dla wszystkich, którzy walczą mimo szkarłatnej przeszłości

Państwo Genesis, stolica Amaryllis, rok 2026

              Historia opowiadała od lat najdawniejszych i najokropniejszym sporze w księgach Oceanii. Nie były to jednak już, tylko opowieści tłumaczone dzieciom w szkole, aby wbić suche fakty do ich głowy. Była to rzeczywistość. Najstarsze państwo Genesis ciągnęło swoje ziemię między Nową Zelandią a Australią, jako drobna, urokliwa wyspa. Genesis było państwem wyglądającym, jakby księgi jego losu zatrzymały się w dziewiętnastym wieku. Szarawe kamieniczki zanosiły główne ulice z nierównego kamienia, drewniane okiennice trzeszczały z wiatrem, a głównym źródłem hałasu w ciągu dnia były bijące w każdym mieście o równej godzinie dzwony. Kraj zamieszkiwany przez niewielką grupę ludzi liczył sobie majestatyczne lasy, wysokie szczyty zalane zielenią, polany kuszące do pozostawienia miejskiego tłoku i wyprowadzenia się na lśniące swobodą wybrzeża. Niewielka, ale jednak uniesiona ogromną historią wyspa o urokliwych rejonach od najdawniejszych lat łączyła w sobie władzę parlamentu oraz pradawnej rodziny królewskiej. Krajem zarządzała partia wyborcza republikanów, zrzeszająca swoim wyborców. Ludzi pragnących dążenia za rozwijającym się światem. We władzę republiki jednak brudnymi butami wchodzili przedstawiciele poglądu monarchistycznego. Walczący o pełną władzę zakorzenionego tradycją króla, jego żony i trzech, młodych synów. Spór między wyznawcami republiki a monarchii w tym kraju ciągnął się już od połowy dziewiętnastego wieku, kiedy to ludziom przestała wystarczać władza nieudolnej w pewnych kwestiach rodziny królewskiej. Spór dzielił ludzi na tych, którzy marzyli o powrocie do starodawnych tradycji i książęcego życia oraz tych, którzy pragnęli ciągnąć swoje życie w nowoczesnym, pędzącym za czasem kraju, zarządzanym przez nowoczesny ustrój. Jak ostry miecz przebijano skłócone rodziny, przyjaźnie, małżeństwa. Poglądy niszczyły wszystko niczym najokrutniejsze tornado czy tajfun. Prowadziły do zamieszek, demonstracji, strajków, w konsekwencji ich do podzielenia samej stolicy — Amaryllis, na dwie, wyznaniowe strony dzielone jedynie przez wrzącą rzekę. To jednak nie przeszkadzało samym przedstawicielom tych kierunków w ciągnięciu walki o władze.

Scarlett nienawidził podziałów.

Młody, ponieważ jedynie siedemnastoletni księcia, który właśnie w dzisiaj miał zdobyć tytuł króla.

A wraz z tym wypowiedzieć wojnę republice i obrzydliwym zasadom ich świata.

Potężne, drewniane wrota z licznymi wyrzeźbionymi zdobieniami uchyliły się. W geście gustownej, delikatnej muzyki w przejściu stanął wysoki, chudy mężczyzna, ustępując wrota przed tym jednym, szczególnym młodzieńcem. Sala tronowa obita była bogactwem. Złote zasłony gubiły promienie słoneczne, jedynie delikatne, buntownicze przesmyki oświetlały dywan, prowadzący prostą drogą do tronu. Stojącego na podwyższeniu, idealnie rzeźbionego w złocie na wzór narodowego kwiatu — Amaryllisu. Obita ze złotem czerwień ubrania mężczyzny siedzącego na tronie wzbudziła w samym młodzieńcu dreszcze. Jego ojciec. Król.

Będący nim swoje ostatnie, szlachetne minuty.

Scarlett momentalnie poczuł na sobie spojrzenie zgromadzonych, ważnych osobistości Genesis. Długie, bijące złotem i sięgające do pasa włosy pozostawały spięte u góry głowy w kucyk. Książęcy diadem tkwił na czubku jego głowy, wpasowując się w złote spiny, łańcuszki, przywieszki brzęczące w jasnych kosmykach, które opływały zadziornie na idealnie ściętym garniturze. Złota szarfa o szkarłatnych, szlachetnych zdobienia przedzierała chudą, młodzieńczą klatkę, a broda chłopaka uniesiona była dumnie ku górze.

Czekał latami, aby przejąć władzę w kraju i zakończyć farsę rządów kłamliwych polityków, którzy tak wiele obiecywali, a niewiele z tego wszystkiego wypełniali. Czekał tyle lat, aby przerwać podział, pojednać piękny, patriotyczny naród Genesis. Wprowadzić rozwiązanie, które zadowoli obie strony oraz samych obywateli. Przez rządy jego ojca monarchia straciła na poparciu w ich kraju. Mało kto brał już pod uwagę rodzinę królewską, ich decyzje i wkład w państwo, a jedynie po upomnieniu o swoim istnieniu dostawali jakiekolwiek prawo do głosu.

Scarlett pragnął z pełną determinacją to zmienić. Zdobyć uznanie, szacunek, jednak równoczesną sprawiedliwość.

Jego kroki były powolne, tak jak nakazywały mu zasady. Lekki, pełen satysfakcji uśmieszek pojawił się na jego twarzy, kiedy dyskretnie klęknął przed starzejącym się, dotychczasowym królem.

— Narodzie Genezejski! Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby uczcić wejście w nową epokę władzy. Latami żyliśmy we władzy wyniosłego króla Antoniego Augustyna VI, aby dzisiaj z poczciwością serc klęknąć przed najstarszym synem naszego władcy. Tego dnia, dokładnie połowie roku przed siedemnastoma latami urodzonego zimą księcia Scarletta Winter Birthwhistle'a, mamy zaszczyt podarować mu w dłonie los całego kraju — odpowiedział dumnie starszyna, stojący zaraz przy boku ówczesnego króla. Cały tekst czytał z odpowiednio przyozdobionego papieru, który przez jego trzęsące się dłonie już trzy razy o mało nie wylądował na podłodze.

Cichy szmer uciekł za uchem długowłosego. Słyszał przejęty głos kobiet, lekkie poruszenie. Nie przejmowało go to jednak. Spodziewał się, że wszyscy będą zaciekawieni wyglądu nowego króla. Tyle lat jego rodzina ukrywała go przed światem mediów i reszty szlachty, tylko na tę chwilę. Wiedział, że od chwili wejścia stanie na językach wszystkich zgromadzonych.

— Czy ty, Scarlettcie Winter Birthwhistle, ślubujesz oddanie dla narodu Genezyjskiego? Ślubujesz wierne oddanie dla władzy, swoich poddanych, choćby twa krew miałaby zabłysnąć na pasmach historii Genesis?— przemowy poprzedzającej to pytanie książę nie usłyszał. Nie interesowała go, znał ją na pamięć. Przy ostatnich słowach staruszka, po których miała nastąpić odpowiedź klękającego o krok dalej księcia, Scarlett uśmiechnął się pod nosem jeszcze szerzej.

Był szczęśliwszy niż małe dziecko, dostające pod choinkę wymarzony samochodzik. To był najwspanialszy prezent, jaki mógł dostać. Sam fakt, że w całej historii kraju był najmłodszym władcą, jeszcze bardziej go cieszył. Dzięki temu już wiedział, że zapisze się na kartach historii nie tylko zasługami, które planował, ale również samym faktem bycia pierwszym, siedemnastoletnim księciem kraju.

— Ślu... — tylko tyle dane mu było odpowiedzieć.

Nagły przerażający, kobiecy krzyk rozniósł się za jego plecami, przebijając przyjemną, bezpieczną bańkę myśli długowłosego blondyna. Przerwanie ceremonii koronacji było karalne, dlatego zdziwiony wzrok wszystkich, włącznie z rodziną królewską czy nawet ochroną wokół, pośpiesznie uciekł na tył całej, ogromnej sali. Wysoka, gustownie ubrana czarnowłosa arystokratka wypadła z ostatniego rzędu ławek, wraz z nią cały tłum wokół. Straż szybkim krokiem ruszyła w interwencji, jednak nikt nie mógł dojrzeć powodu tego nagłego zamieszania.

— O co chodzi? — szepnął cicho książę, wstając z pozycji klęczącej. — Szczur wpadł na salę? — zapytał do staruszka, który do tej pory koślawo czytał ze starego zwoju.

Odpowiedź jednak nastąpiła równie szybko, co pytanie. Jednak w chwili, kiedy drzwi zostały staranowane przez pędzący, obrzydliwy tłum, każdy wolałby, aby powodem zamieszania była malutka myszka w kącie sali.

Ale nikt nawet nie myślał krwiożerczej armii istot z pieniącą się pianą z ust i wygryzionymi, pogniłymi kawałkami skóry. Ich kończyny ledwo trzymały się razem, na ciele tkwiły rany wygryzane tak głęboko, że można było z łatwością dopatrzeć w nich kawałki kości. Nie dało się tych istot jednak nazwać zombie. Były szybkie, ich ruchy były energiczne, jednak niesamowicie chaotyczne. Były oblane tikami nerwowymi, jednak co najważniejsze — myślały. Wiedziały, co robią i jaki mają cel.

A była nią rodzina królewska.

💊

                  W ciągu jednego dnia cały świat odwrócił się do góry nogami. Gdzie tydzień temu życie tętniło na ulicach, tak dzisiaj, w środku dnia jedynie jeden samochód wojskowy stanowił jakikolwiek ruch na ulicach. Krajobraz iście apokaliptyczny mroził krew w żyłach. Poprzewracane latarnie na środku ulicy, wybite szyby w witrynach sklepowych czy ślady krwi na chodniku zaraz obok.

Mimo to drogi były puste. Żaden koślawy potwór, nazwany już pierwszego dnia przez świat — królobójcą nawet nie próbował wystawić nosa na światło dzienne. Ulicami biegała pustka i cisza, której to miasto już dawno nie słyszało. To jednak nie znaczyło, że potwory nazwane od tego, że odebrały życie niemalże całej rodzinie królewskiej, tak po prostu zniknęły.

Nic nie było aż tak łatwe.

— Pss... nawołujemy o zostanie w domach... wirus jest niebezpie... bójcy... tylko w dzień... drogą... krope...kową — mówiła kobieta w radiu, niesamowicie przy tym przerywająca się. Co chwilę ciche szeleszczenie obiegało uszy zdenerwowanego już pułkownika, którego wzrok wbity był w obraz końca świata za szybą.

Victor westchnął podirytowany pod nosem, zarzucając nogę odzianą w grube, morowe spodnie na drugą. Dopiero słysząc kolejny szelest z radia koło kierowcy, oderwał się od krajobrazu miasta, zwracając się do swojego podwładnego.

— Simon, wyłącz to pierdolenie. Już nie mogę tego słuchać — warknął pod nosem szatyn, wypychając policzek językiem. Od dobrego tygodnia, odkąd tylko wybuchła ta irytująca go już epidemia, nie mógł wytrzymać ciągłej paniki. To oczywiste, że powód do strachu był, większość mieszkańców zginęła w pierwszej fali, a druga ukrywała się teraz w swoich domach. Ludzie nie mieli nawet jak wylecieć z objętego epidemią kraju, ponieważ infrastruktura była martwa.

Victor nie był tym pewnym siebie pułkownikiem wojskowym, który gdy usłyszał o ataku nieznanego wirusa, który przejmuje komórki mózgowe, wywołując przy tym choroby podobne do wścieklizny, ucieszył się i poszedł walczyć z istotami, które zarażają zwykłym splunięciem na ofiarę. Wystraszył się, jednak on będąc w wojsku, nie miał do tego prawa. Panika jest najgorszą z zaraźliwych chorób.

On, jako pułkownik Victor Sallow, mający pod sobą swój własny korpus nie miał prawa popaść w panikę, mimo że cholernie by chciał.

Młodszy chłopak siedzący za kierownicą prędko ściszył głośno grające, praktycznie cały czas przerywane radio. Od razu cisza nastała w samochodzie. W pojeździe tkwiło sześciu żołnierzy. Wszyscy odziani w odpowiedni strój, a pomiędzy ich nogami tkwiła ogromna, niesamowicie niebezpieczna broń.

Ciszę, zapoczątkowaną przez pułkownika przerwała dopiero jedna z dwóch kobiet — Charlotte.

— Jak się czujesz pułkowniku z tym, że będziesz rycerzykiem dla laleczkowatego księcia? — zaśmiała się pod nosem blondynka. Akurat w korpusie Victora, w przeciwieństwie do innych tkwiła bardzo swobodna, wręcz przyjazna atmosfera, więc nie dziwne, że kobieta nie bała się lekko uszczypnąć w bok swojego szefa, aby choć trochę rozluźnić ciężką atmosferę.

Szatyn spojrzał pobłażliwie na koleżankę, podobnie jak na uśmiechniętą od ucha do ucha Evelyn, zaraz obok. Początkowo zbył je śmiechem, nie chcąc nawet odpowiadać, skoro dobrze znały jego stosunek do monarchii w ich kraju. Widząc jednak zarys zamku zaraz przed nim, czuł jak odruch wymiotny, zwraca się w jego stronę.

Od początku myślał, że generał Duke go lubi. Liczył na to, że podczas tego cholernego wirusowego cyrku uda mu się zdobyć dla jego korpusu jakieś łatwiejsze i mniej ryzykowne zadanie, jak niektórzy, patrolujący nocom miasto, aby potwory cierpiące na światłowstręt nie dobierały się do mieszkań cywilów.

Dostał łatwe zdanie, ale niesamowicie wkurwiające.

Victor był zażyłym republikaninem. Już od lat nie mógł patrzeć na przedstawiane w telewizji występy rodziny królewskiej i króla, który ledwo stał na nogach, a chciał rządzić samemu całym krajem. Może i był w tym okrutny, ale cieszył się w duchu, że ten wstrętny starzec wraz z małżonką padli jako pierwsze ofiary, nie musząc zabierać głosu w decyzjach co do epidemii i całego obrazu apokalipsy.

Przeklinał jednak anioła stróża, który ochronił wstrętnego księcia Scarletta.

Wychodząc z pojazdu już na posesji otoczonego ciszą zamku, przybrał kamienną minę. Było ciemno, więc nie miał możliwości dojrzeć dokładnych szczegółów pokazywanego za każdym razem w monarchistycznej telewizji pałacu. Słyszał jednak szum fontann wokoło oraz szelestu drzew. Odział swoje ramiona w kurtkę moro, w dłoń przyjął broń, a brudnymi od błota glanami zanieczyszczał idealnie wylizaną podłogę pałacu. Wewnątrz było cicho. Jedynie straż porozstawiana po kątach obserwowała oddział wojskowy. Było tu spokojnie, tak nie podobnie do miejsca, gdzie tydzień temu zginął sam władca, a przyszły król nie zdążył skończyć ceremonii, pozostając dalej nędznym, niemogącym nic zrobić księciem.

— Przerażająco tu — szepnął cicho Harry, kiedy już w obecności jednego ze strażników ruszyli w stronę komnaty obiektu, który mieli bronić.

— Co się dziwić, monarchiści przeżywają teraz żałobę — dodał cicho Charles. Cicha rozmowa wywiązała się wokół korpusu, jedynie Victor twardym krokiem mierzył dystans po długim, wystawnym korytarzu. Przebijał się tu luksus, złoto, obrazy malujące historię królewską i dywany droższe niż ich wszystkie nerki razem wzięte. A oni i tak bez kultury zostawiali na nich parszywe ślady błota.

Zamek był piękny, tego nie umiał ukryć. Smutkiem lekko owiewała myśl, że jeszcze tydzień temu tętnił życiem. Dzisiaj mieścił jedynie księcia i stado straży pilnującej, aby nikt nie pragnął już połasić się na życie porcelanowego księcia o imieniu księżniczki. W pewnej chwili strażnik zatrzymał się przy drzwiach na samym końcu długiego korytarza. Tam, przy ogromnych, wygrawerowanych drzwiach stał niziutki uśmiechnięty chłopiec. Jego blond włosy opadały swobodnie na bladą skórę, a gustowny ubiór świadczył, że ewidentnie był mieszkańcem zamku.

— Jestem Theodor Clark, główny służący waszej wysokiej mości księcia Scarletta. W czym mogę służyć? — zapytał z uśmiechem, delikatnie kłaniając się. Brzmiał jak robot, który wklepany miał już od lat taką regułkę w głowę.

Victor jednak nie zatrzymywał się nawet o krok. Prędko przyłożył dwa salutujące palce przy skroni, co pośpiesznie za nim dokonała też i reszta oddziału.

— Pułkownik Victor Sallow oraz mój oddział. Przybyliśmy z wezwania generała wojska Nelsona Duke'a z rozkazem przejęcia opieki nad nieletnim księciem i eksportowaniem go, podobnie jak reszty ważnych działaczy politycznych do Cataley — odpowiedział pośpiesznie, lekko kłaniając się w pasie.

Nie musiał długo czekać na reakcję. Momentalnie wspomniany wcześniej Theo usunął się z przejścia, pozwalając wojsku spokojnym krokiem wkroczyć do komnaty. Tam również panowała cisza, można powiedzieć, że jeszcze większa niż na korytarzu. Pomieszczenie nie było duże jak na książęcą komnatę, jednak nie pozostawiało za sobą znikomych śladów apokalipsy. W środku okazało się jednak, że nie był to prywatny pokój. Był biedny w wyposażeniu, wręcz reprezentacyjny. Obrazy odznaczały się na bocznych ścianach, natomiast z rozbijające się smugi światła zza złotych zasłoń oślepiły oddział wojskowy. Victor rozglądał się z zaciekawieniem na boki, nie chcąc się nawet przyznać, że przez całą tę walkę między republiką a monarchią, nigdy w życiu nie miał okazji odwiedzić żadnego pałacu królewskiego.

Cała komnata była utrzymana w odcieniach złota i czerwieni, biblioteczki z księgami roznosiły się w kątach. Pod nimi stały niewielkie, gustowne komódki, a na samym środku pomieszczenia skrojony na pseudo tron, fotel, obity czerwoną poduszeczką i złotymi rzeźbieniami. Jednak na nim już siedziała dosyć drobna sylwetka.

Chudą, delikatnie unoszącą się z każdym wdechem klatkę piersiową obejmowała bielista, cieniuteńka koszula z aksamitnego materiału, wpasowująca się do jasnych, garniturowych spodni. Wąską talie księcia odznaczono złocistym pasem. Wzrok całego oddziału skupił się na delikatnej twarzy spokojnego mężczyzny. Wydawało się, jakby nie obchodziło go to, co dzieje się wokół. Nie interesowała go możliwa zagłada ludzkości, a może nawet nie wiedział o niej. Długie blond kosmyki opadały na ramiona arystokraty, zapewne pod ciężarem licznej ilości ozdób wplecionych w nie. Można było łatwo dostrzec drogą biżuterię w uszach, na szyi czy palcach księcia, który dopiero kiedy cały oddział stanął zaraz przed nim, delikatnie uniósł głowę.

To właśnie cały ten wygląd księcia najbardziej przykuł uwagę Victora. Scarlett był blady, a jednocześnie ozdobiony w takim stopniu biżuterią, że można było go porównać do japońskiej laleczki.

Przez to skupienia nawet nie zwrócił uwagi, jak cały jego korpus ze względu na grzeczność zwyczajnie klęknął na jedno kolano przed arystokratą. Uczynił to samo, dopiero w chwili, kiedy Charlotte delikatnie pociągnęła za kant jego bluzy wojskowej.

— Moje najwyższe wyrazy szacunku, wasza wysokość. Pułkownik Victor Sallow z czwartym oddziałem republikańskich sił zbrojnych. Na wezwanie władz od dzisiaj my będziemy dbać o pańskie bezpieczeństwo — odpowiedział pośpiesznie, tak jak kazał mu przed wyjazdem sam generał. Opuścił lekko głowę, czekając, na jakąkolwiek odpowiedź ze strony długowłosego.

Nie otrzymał jej. Dopiero po chwili, gdy lekko zdezorientowany oddział uniósł głowy ku górze, mogli dojrzeć kamienną minę Scarletta. Ciemne, błękitne oczy, które skanowały dokładnie każdego z wojskowych po kolei. Kiedy doszedł wreszcie do Charlesa na samym końcu, wrócił do pułkownika na samym przodzie.

Jednak nikt nie spodziewał się, że zamiast odpowiedzieć czy nawet bez słowa podnieść się z miejsca i przygotować do wyjazdu, książę zwyczajnie wyciągnie dłoń udekorowaną drogim pierścieniem pod nos szatyna.

— Pocałuj, drogi pułkowniku.

Continue Reading

You'll Also Like

108K 2.6K 26
Książka opowiada o 14 letniej Julii Miller, która właśnie rozpoczyna swój pierwszy rok w liceum razem ze swoim bratem bliźniakiem Johnatan'em, w któr...
65.3K 5.4K 49
Chanyeol aktor i model w jednym, a Baekhyun zwykły licealista słynący ze swojej urody... Co połączy tę dwójkę? Paring główny: Chanbaek Paring pobocz...
8.4K 1.2K 9
Autorstwa jak zawsze Avangeee & KakaSzczur. Historia inspirowana jednym z odcinków serialu ,,Black Mirror". Wyobraź sobie, że każdy aspekt twojego ży...
5.8K 265 25
Changkyun nigdy nie spodziewał się, że pomoc przystojnemu mężczyźnie, zmusi go do pozostania partnerem białowłosego alfy. Miłość nie wybiera, czasem...