LYCORIS RADIATA

By milkychimy

119K 16.4K 6.4K

[🧟] zakończone Genesis, Amaryllis, rok 2026 ❝Nie trudno jest odciąć od róży kolce, trudniej pozbawić ją ślad... More

PROLOG
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Rozdział 37
Rozdział 38
Rozdział 39
Rozdział 40
Rozdział 41
Rozdział 42
Rozdział 43
Rozdział 44
Rozdział 45
Rozdział 46
Rozdział 47
Rozdział 48
Rozdział 49
Rozdział 50
Rozdział 51
Rozdział 52
Rozdział 53
Rozdział 54
Rozdział 55
Rozdział 56
Rozdział 57
Rozdział 58
Rozdział 59
Rozdział 60
Rozdział 61
Rozdział 62
Rozdział 63
Rozdział 65
Rozdział 66
Rozdział 67
Rozdział 68
Rozdział 69
Rozdział 70
Rozdział 71
Rozdział 72
Rozdział 73
EPILOG

Rozdział 64

1.1K 181 67
By milkychimy


DZIEŃ 64 APOKALIPSY

00:41

                  Scarlett czuł się w tym momencie oszukany przez wszechświat, który złączył jego drogę z tą Victora, tylko po to, aby brutalnie mu go odebrać.

— Theo, przedrzyjcie się pod główną bramę jak najszybciej i zestrzelcie strażników, mamy nagłą sytuację — rzucił prędko Clyde do krótkofalówki. Głos mężczyzny był zdyszany, przyśpieszony, ewidentnie podkreślając się jego szaleńczą ucieczkę. Clyde objął prowadzenie, co chwilę wychylając się, aby wystrzelić kierujących się za nimi republikanów. Jego palce zaciskały się żarliwie na broni, zęby zgrzytały z nerwów, a przy uchu trzymał malutkie urządzonko, z którego już po niespełna sekundzie rozbrzmiał cichy, zdziwiony, mechaniczny głos posłańca zamkowego.

— Co się stało? Jesteście cali? — zapytał przerażony chłopak, a Clyde nadusił pośpiesznie odpowiedni guziczek, aby zaraz mruknąć z przejęciem:

— Postrzelili Victora.

Pułkownik ledwo kontaktował z rzeczywistością. Tkwił na ramieniu Scarletta, który pierwszy raz w swoim życiu malował się takim przejęciem. Jego twarz nie była już spokojna, jak przeważnie w takich sytuacjach. Nie wyglądał, jakby odbywał popołudniowy spacerek po ogrodach zamkowych, kierując się już powoli na kolację ze swoją rodziną. Był przerażony. Pierwszy raz w życiu tak kurewsko się bał. Nigdy strach nie był uczuciem, które często budowało napięcie w jego sercu i sprawiało, że niemalże mdlał, będąc gotowym popłakać się na miejscu. Ostatnim razem bał się czy płakał w pałacu, mając czternaście lat i przeżywając swoje pierwsze, wymierzone przez rodzinę tortury. To był ostatni raz, gdy jego oczy zaniosły się łzami przerażenia.

Do teraz, kiedy na miękkich nogach niczym z waty, cudem prowadził opartego o niego Victora. Dłoń księcia przyciskała ranę szatyna na brzuchu. Blada skóra zanosiła się szkarłatną krwią, która zostawiała za nimi ślady ich ucieczki, tracącej na tempie wraz z pociskiem, który zmierzwił ciało Victora. Scarlett mógł przysiąc, że czuł, jak słabnie mu w ramionach, wyraźnie czuł, jak ciało oparte o niego staje się cięższe, coraz bardziej napierało na niego i traciło siły. Błagał w myślach, aby było to tylko jego złudzenie, jego wrażenie i panika, która naprowadzała mu na myśli najgorsze zakończenia.

Ich kroki gubiły się powietrzu, pojedyncze strzały prędko powalały na podłogę żołnierzy, którzy rzucali się za nimi w pogoń. Mimo to wolność mieli na wyciągnięciu ręki. Udało im się uciec z głównego budynku, a paniczne, nerwowe kroki zataczały się już w stronę wyjścia. Można wręcz rzec, że udało im się uciec, mimo że postrzelony Victor załatwił im chwilę opóźnienia i ryzyko możliwego rozstrzelania tuż przed głównym wyjściem, gdyby nie refleks Clydea, odstrzeliwującego każdego republikanina, który wyłonił się zza zakrętu. Udało im się uciec, opuścili pałac swojego wroga, jednak w tym momencie głównym źródłem ich pośpiechu i paniki nie był już strach, że goniąca ich zbita armia wybiegnie za nimi do głównej bramy i dosięgnie ich ręka sprawiedliwości za sponiewieranie całej bazy wojskowej. W tym momencie wszystko rozgrywało się na szali życia Victora, który nie tyle, ile tracił na siłach, a siarczysta krew coraz mocniej swoim ciepłem parzyła skórę księcia.

Clyde zerknął pośpiesznie na główne szczyty muru, wypatrując jedynie kaligrafów z krwi i wybitego szkła w stanowiskach bojowych, w których żołnierze wiernie pełnili wartę w środku nocy. To dało mu zielone światło do obecności Theo i Blair tuż pod bramą, dlatego nie zwlekając ani chwili, rzucił się w mroku ciemnej nocy w stronę ciężkich drzwi, za których klamkę pośpiesznie pociągnął, ówcześnie przykładając do czytnika wcześniej ukradzioną kartę zabitych przez Scarletta żołnierzy. Skrzyp drzwi ubiegł ku księżycowi, a wraz z nim i pośpiesznym przepuszczeniem przodem księcia wraz z Victorem, przez główne wejście do siedziby wypadli za nimi republikanie. Nie zdążyli jednak ująć żadnego z ich trójki, ponieważ wrota zatrzasnęły się z hukiem, a trzej uciekinierzy w akompaniamencie przerażonego Theo i Blair, podążyli w stronę samochodu zaparkowanego tuż pod wejściem.

— Raz, raz, kurwa, spieprzamy stąd, nim doszczętnie przerobią nas tu na szynkę! — wrzasnął Clyde, zamieniając Blair za kierownicą.

— Weźcie Victora na tylne siedzenie, mamy opatrunki — rzucił pośpiesznie Theo, wysiadając z miejsca pasażera, aby prędko uchylić tylne drzwi dla Scarletta i Victora.

Wszyscy pośpiesznie wpadli do samochodu, a pisk opon dopiero w chwili, gdy przez bramę przedostało się kilka jednostek wojskowych. Kilka pojedynczych kuli odbiło się od czarnej maski samochodu, jednak to były ostatnie krzywdy, jakie w tym momencie mogli wyrządzić im republikanie. Księżyc oświetlał zroszoną mrokiem stolice, a przez pęd, strach i pośpiech nie mieli nawet okazji zerknąć za szlakiem siedziby wojskowej, gdzie niefortunnie na żołnierzy, którzy wybiegli za nimi, wymierzyła chmara pobliskich, zebranych królobójców. Nie zauważyli tego, jednak karma wróciła, a poczucie wygranej i dumy zapewne zapełniłoby ich serca, gdyby nie jeden, pozornie drobny, a jednak rozbijający cała euforyczną atmosferę w samochodzie, fakt.

Wykrwawiający się Victor.

Ciężkie oddechy i pośpiech składały się na paniczną orkiestrę muzyczną w środku samochodu, gdzie emocje związane z ucieczką zdążyły opaść. Victor leżał na tylnym siedzeniu, które swoją beżową barwę zmieniało już na czerwoną, jednak nikt nie zwracał na to większej uwagi. Zamiast tego Scarlett i Theo w panicznym tempie rozpięli jego koszulę, doglądając rany, która zalewała się ogromem szkarłatnej cieczy, która już dawno zaplamiła całą, jasną cerę roztrzęsionego księcia. Blondyn nie potrafił patrzeć na ranę, z każdej strony doglądanej przez Theo. Posłaniec sięgnął do zebranej z pałacu apteczki, wyciągając z niej, chociażby marny bandaż, będący chociaż chwilową, tymczasową zaporą dla tracącego z każdą chwilą coraz więcej krwi Victora. Scarlett zamiast tego patrzył prosto w jego oczy. Jego ciemniejące, zanoszące się mgłą i rozmyciem oczy. Traciły powoli swój blask, a Scarlett mógł przysiąc, że w tej chwili widział w nich tylko wspomnienia, kiedy iskrzyły jaśniej niż gwiazdy dzisiejszej nocy, jak śmiały się wesoło i pocieszająco, kiedy przed snem całowali się niezdarnie i nieśmiało, jakby był to ich pierwszy i ostatni pocałunek.

Victor oddychał, poruszał się niezgrabnie i wpatrywał się prosto w niego, dusząc w ustach ciche skowyty żarliwego bólu, gdy Theo zaczął nagle oraz mocno zawijań bandaż wokół jego ciała, próbując jak najlepiej i prowizoryczniej zatamować żarliwe krwawienie. Dłoń szatyna jednak mimo wszystko uniosła się niezgrabnie ku górze, stykając zakrwawione własną krwią palce o policzek roztrzęsionego Scarletta. Książę złapał pośpiesznie dłoń pułkownika, jednak ledwo potrafił utrzymać ją między palcami. Jego oddech był płytki i przyśpieszony, a pierwsze od kilku lat łzy zasiedliły się w kącikach jego oczu, mocząc długie, ciemne rzęsy.

— Książę, mów do niego, musimy utrzymać go przytomnego, dopóki nie dotrzemy do pałacu — wyrzucił nagle Theo, jednak nie zyskał nawet fragmentu uwagi Scarletta.

Blondyn usłyszał polecenie, a fakt, że nawet nie zerknął w stronę swojego przyjaciela, nie znaczył, że nie przyjął go do wiadomości. Wręcz przeciwnie, momentalnie pochylił się nad drgającym żarliwie ciałem szatyna, łapiąc jego twarz między swoje skrwawione, brudne dłonie.

Szkarłat ozdobił policzki Victora, jednak nie miało to większego znaczenia. Scarlett nie przejmował się tym, zamiast tego wpatrywał się w słaby wyraz twarzy, która traciła powoli na wyrazie. Był blady, jego oczy były do połowy przymknięte, a nawet z tej odległości Scarlett był w stanie usłyszeć jak jego serce bije szybko i ciężko. Miał ochotę wyć, płakać, wyklinać wszystkie istniejące bóstwa tego świata, oraz wolę wszechświata przez to, jak kierował losami tej żałosnej, spowitej jedynie w bólu i żarze łez planecie.

— Victor, proszę, patrz na mnie, nie zamykaj oczu, błagam — wyrzucił drżącym tonem głosu Scarlett, nie poznając nawet samego siebie.

Nigdy nie płakał, nigdy nie drżał ze strachu i nigdy nie był tak przejęty czyjąś nadchodzącą śmiercią. Do tej pory nie obchodził go nawet jego własny los. Nie obchodziło go to, czy rozjedzie go przypadkowo ciężarówka na ulicy, czy też zostanie zamordowany w imię konfliktu republikańsko-monarchistycznego. Miał to gdzieś, miał gdzieś to, że matka, która niegdyś go kochała, zginęła. Jego bracia, którymi dzielił dzieciństwo, dopóki nie został wykluczony, byli chowani do grobów na jego oczach. Miał to gdzieś, miał w dupie ten cały niesprawiedliwy świat, który rządził się własnymi, najgorszymi zasadami.

Nie potrafił jednak zaakceptować woli, która chciała mu odebrać Victora. Nie potrafił oddać w ramionach najszczerszych, pilnujących go aniołów jedynego człowieka od dawna, któremu zdołał zaufać na tyle, aby wyjawić wszystkie swoje żale i bóle przeszłości. Nie potrafił oddać śmierci człowieka, którego najwidoczniej, najszczerzej i najniesprawiedliwiej na świecie, kochał.

Victor jednak najwidoczniej jeszcze pojmował jego słowa, ponieważ kąciki jego zaschniętych ust uniosły się nieznacznie ku górze, a oczy przebiło kilka, słabych w potędze iskierek ponad śmiertelną mgłę, która przyćmiewała parę ciemnych węgielków w oczach Victora.

— Jak mógłbym na ciebie nie pat...trzeć, kiedy jesteś tak... tak piękny? — zachrypiał sucho szatyn, sprawiając, że serce Scarlett zalało się żalem.

Już zupełnie nie zwracał uwagi na wszystkich wokoło. Nie patrzył na Clydea, który miażdżył przycisk gazu, Blair odwracającego się ze łzami w oczach w ich stronę czy nawet Theoa, który uparcie próbował zrobić wszystko, aby utrzymać pułkownika przy życiu. Gnali ulicami Amaryllis, który rozmazywał się w mroku zza zbitymi w odciskach palców szybami. Mieli prostą drogę do pałacu, gdzie Victor dostałby pełną, profesjonalną opiekę, jednak wciąż ta prosta droga była wystarczająco długa, aby wybić dostateczne piętno śmierci na mężczyźnie, który utracił już stanowczo zbyt dużo krwi. Natomiast optymizmu nie zanosił fakt, że każda warstwa nowo zaciskanego bandażu przez Theo, w ciągu minuty zanosiła się prześladującą czerwienią.

Scarlett jednak w tym wszystkim czuł, jak zimne ścieżki wypływając z jego oczu i kroczą po brudnych od krwi policzkach. Wpatrywał się w Victora, zauważając swoje łzy dopiero z chwilą, gdy mokre kropelki opadły prosto na bladą skórę pułkownika. Drżąca, porzucona gdzieś dłoń mężczyzny powoli i niezgrabnie, jakby ostatkiem sił uniosła się ku górze, dosięgając polika blondyna. Jasne kosmyki zostały niezgrabnie zasunięte za ucho, a Victor umiejscowił swoje palce na pograniczu szyi oraz policzka arystokraty. Można by przysiąc, że właśnie ten ruch wywołał doszczętny szloch księcia, który potrafił jedynie wtulić się w zimną skórę, pokrytą przeczącą, gorącą krwią.

— Błagam, nie odchodź... po...pozwól mi słuchać takich słów już zawsze, do końca mojego życia — zakwilił, opierając swoje czoło o to Victora. Czuł jak zimny był, jak temperatura jego ciała spadała, a ucisk na jego policzku stawał się coraz słabszy. Szatyn jednak mimo wszystko uśmiechał się wciąż dyskretnie, wpatrując się w zapłakane, czerwone od łez oczy arystokraty. Wyglądał, jakby był szczęśliwy. Jakby był zadowolony, że może odejść przynajmniej z wiedzą, że Scarlett jest bezpieczny. Nie tkwi w ramionach wroga, które skrzywdzą go w każdej chwili, kiedy tylko przestanie być przydatny. Jest wśród przyjaciół i bliskich, którzy ochronią go, zajmą się nim. On odejdzie w spokoju z uśmiechem, jako jeden z nielicznych, któremu udało się dojrzeć łzy niewrażliwego księcia.

— Jesteśmy ulicę od pałacu. Victor, jeżeli teraz padniesz, to jesteś totalnym cieniasem — rzucił agresywnie zza kierownicy Clyde, co sprawiło, że szatyn na skraju rzeczywistości i nieprzytomności zdusił w sobie śmiech.

To był jednak błąd, ponieważ wraz z cichym prychnięciem uciekającym z jego ust, stróżka krwi popłynęła po kąciku spuchniętych warg, rozlewając się po nich doszczętnie. Oczy Scarletta momentalnie rozchyliły się szeroko w panice, a palce umiejscowione na policzkach Victora próbowały zmyć panicznie spływającą z jego ust krew. Widział jednak, jako bledną jego oczy. Pomysły jak utrzymać go przy przytomności, kiedy ciężkie ciało mężczyzny zaczynało już zsuwać się niezgrabnie po siedzisku skończyły się, a doszczętny żal zamalował serce nastolatka. Scarlett nie wiedział, co robić, dlatego jedynym, co przyszło mu do głowy, było zetknięcie swoich oblanych łzami ust do tych zasianych smakiem krwi Victora.

Pocałował go.

Pocałował rozchylone, zakrwawione usta, nie przejmując się metalicznym smakiem, który dotarł na jego język. Nie przejmował się Blair, który o mało nie zemdlał na ten widok ani Theo, który zmył swoje zdziwienie na rzecz opieki nad Victorem.

Scarlett pocałował go tak, jakby jutra miało już nie być. Jakby świat miał się załamać, a oni całowali się na szali życia i śmierci. Całował go z tęsknotą, zupełnie jakby już tęsknił za szatynem. Całował go spokojnie, jak i żarliwie, czując jeszcze przez moment, jak szatyn odwzajemnia jego pieszczotę. Jego niezgrane, słabe ruchy warg dawały mu jasny dowód jego przytomności. Tego, że żyje i nie ma prawa go stracić. Nie mógł odejść, nie miał prawa wycofać się z jego życia, kiedy wszedł do niego tak nagle i żarliwie. Nie mógł wydostać się z jego serca, w którym zasadził kiełkujący już od dawna, urokliwy kwiatuszek. Miał ochotę na niego nakrzyczeć, nawrzeszczeć, że dał się postrzelić, nie był bardziej ostrożny, jednak w tym momencie całą swoją desperację, żal jak i pieruńską miłość przelewał jedynie w nagłych i panicznych ruchach warg.

Czując jednak, jak dłoń Victora zsuwa się z jego policzka, a pocałunki przestają być odwzajemniane, szloch doszczętnie sponiewierał całym ciałem nastolatka.

A to wszystko dlatego, że miał wrażenie, jakby cały jego świat właśnie przesypał mu się między palcami.

💊

                Victor obudził się dopiero trzy dni później.

Cudem nie był fakt, że odzyskał przytomność dopiero po tak długim czasie. Zaraz po przyjeździe do pałacu, który nastąpił minutę po tym, jak szatyn stracił kontakt ze światem zewnętrznym, trzymając jednak swój oddech i resztę funkcji życiowych, podręczna, pałacowa, pierwsza pomoc zajęła się nim i jego zdrowiem, szacując już po godzinie męk i strachu rozsadzającego ściany zamku, że jego życiu nie zagraża nic wybitnego. Stracił ogrom sił i energii, a światłość jego możliwości powróci dopiero po długim wypoczynku, dlatego wszyscy jednogłośnie doszli do wniosku, że czekała ich przerwa w dążeniu do obalenia republikanów. Nie mogli w końcu działać bez Victora. Sam fakt, że udało mu się przeżyć, był z nimi i wciąż mieli w nim wsparcie był cudem, który powinni doceniać i dziękować wszechświatowi za danie mu drugiej szansy. Wszyscy uznali czas rehabilitacji Victora jako chwilę na odpoczynek i zebranie myśli w sprawie planu, co zrobić z nagraniem, które udało im się zdobyć i nawet w międzyczasie odsłuchać.

Ten czas, który reszta spożytkowała na odsapnięciu po ciężkiej nocy w siedzibie republikańskiej oraz leczeniu swoich nikłych ran i zatarć dla Scarletta był najgorszymi trzema dobami w życiu. Wyglądał gorzej, niż jak po bezpośredniej ucieczce z bazy wojskowej. Co prawda, nie tkwił już spódniczce i wysokich szpilkach, a zwykłym, ciepłym, zupełnie nieksiążęcym dresie, jednak jego stan psychiczny i fizyczny wisiał na cienkiej nitce, która chybotała między załamaniem nerwowym i zagłodzeniem się na śmierć. Nie jadł nic przez trzy doby, a nawet jak jadł, to były to marne kromki chleba, wpychane mu przez Theo prosto do gardła, które i tak dawały wrażenie, jakby nie czuły się zbyt dobrze w całkowicie pustym żołądku. Nie miał apetytu, nie czuł potrzeby snu. Każdą noc leżał w swojej komnacie, w swoim łóżku, gdzie na jego żądanie po doszczętnym zabandażowaniu rany przetransportowano Victora. Każdą noc, mimo że owijała go ciepła kołdra, mroczki od niewyspania dręczyły jego umysł, tak on leżał jedynie wtulony w ciało szatyna, upewniając się, że jego klatka piersiowa unosi się i opada. Bał się, że gdy tylko przymknie oczy, uśpi swoją czujność, serce Victora tak nagle przestanie bić, oddech zamarznie, a on nie będzie nawet w stanie wezwać żadnej pomocy.

Ułaskawienie dla jego wykończonego organizmu dotarło dopiero w chwili, gdy po trzech dobach Victor się zbudził. Był to dla niego cud do potęgi trzeciej, ponieważ kolejnych kilku dni bacznego obserwowania pułkownika zapewne sam by nie przeżył.

Mimo to, odkąd oczy szatyna rozchyliły się po raz pierwszy, komnata Scarletta wypełniona była po krańce ścian głosami i rozmowami. Wszyscy zebrali się, aby dojrzeć, jak słabo uśmiechnięty Victor przyznaje, że życie mignęło mu przed oczami i cieszyć się razem z nim z tego powrotu do zdrowia wraz z faktem, że nic nie zagrażało już jego życiu.

— Okej, ile palców widzisz? — zapytała Gwen, wysuwając przed nos rozłożonego w pościeli szatyna swoje trzy palce. Mama Theo siedziała na rogu łóżka książęcego, po ówczesnym postawieniu na stoliczku tuż obok metalowej tacki z dwoma talerzykami z ciepłym posiłkiem, kubkami z naparami ziołowymi oraz zestawem odpowiednich leków dla Victora.

Szatyn jednak na same słowa starszej kobiety uśmiechnął się słabo, przesiewając swoimi palcami czekoladowe, tłuste kosmyki wpadające mu do oczu.

— Pani Clark, naprawdę jest w porządku. Nie oślepłem od postrzału, to raczej niemożliwe — zachichotał słabo mężczyzna, odciągając dłoń Gwen od swojej twarzy.

Obudził się zaledwie godzinę temu, a już zdążył usłyszeć o tym, że przegapił szaloną grę Theoa i Clydea w Monopoly ze średniowiecza, znalezione gdzieś w piwnicach zamkowych, dorysowywanie wąsów w starszej gazecie na twarzy zamieszonego na zdjęciu generała Duke'a i prezydenta kraju oraz przedstawiony został mu prześmiewczo fakt, że Scarlett od tamtej pory nie odstępował go nawet na minutę. Ostatnia informacja najbardziej zagnieździła się w jego sercu, zważając na to, że wśród całej, otaczającej go gromadki przyjaciół, sam książę stał na uboczu, wpatrywał się w niego z daleka, a mimo odległości, Victor spokojnie mógł zauważyć jego czerwone od łez oczy.

Gwardia zabijania czasu wokół niego jednak nie była ewidentnie chętna do dostąpienia do niego Scarletta, ponieważ rządząca nią mama Theo, momentalnie zaśmiała się cierpko, poklepując go niezdarnie po schowanym pod kołdrą udzie, na co Victor mimo wszystko zakwilił nieznacznie pod nosem.

— Wszystko jest możliwie, kochaniutki, muszę być pewna, że będziesz w pełni gotowy skopać ponownie zadki tych frajerów — rzuciła żywo blondynka, a jej pogodny, szczęśliwy uśmiech zarażał, mimo ciężkiego nastroju Victora i jego chęci na odrobinę spokoju i odpoczynku. Kobieta pośpiesznie jednak podniosła się z brzegu materaca, wskazując na tackę pozostawioną przy łóżku. — Żeby być silnym musisz jeść. Zostawiłam tutaj leki, herbatę oraz kolację dla ciebie i księcia Scarletta. Dopilnuj go, proszę, aby zjadł chociaż trochę. Ostatnio strasznie mało je — rzuciła beztrosko pani Clark, gestykulując przy tym szalenie rękami, jakby temat niejedzenia przez Scarletta posiłków był wymysłem jakiegoś zbuntowanego dojrzewania, a nie poważnego problemu.

Tym problemem jednak o wiele bardziej przejął się sam Victor, ponieważ jego oczy rozchyliły się nieznacznie, a para węgielków w ślepiach momentalnie wyglądała jak dwa spodki kosmiczne. Sam szatyn chciał dopytać, jednak blondynka wraz ze swoimi słowami zbiegła z marmurowych stopni, ulatniając się z komnaty samego księcia. Dlatego też spojrzenie pułkownika ułaskawiło pośpiesznie zebranych wokoło niego przyjaciół, żądając pośpiesznych tłumaczeń.

— Scarlett nic nie je? — szepnął cicho, licząc, że oddalony, zajęty sobą książę nie usłyszy jego słów, co i tak było mało prawdopodobne zważając na to jak przebiegła i nie do przewidzenia istotą był młody arystokrata. Mimo to na jego słowa wszyscy jak na zawołanie zmizernieli, zerkając po sobie, jakby szukając winnego, który wyspowiada się pułkownikowi. Najwidoczniej padło na Charlotte, która w samej akcji nie uczestniczyła, jednak wraz z Theo od ostatnich kilku dni stanowiła pomoc w wykarmianiu buntującego się chłopaka.

Blondynka nerwowo skuliła się, zaczesując swoje jasne, krótko ścięte kosmyki sprzed twarzy.

— Bardzo się o ciebie martwił. Praktycznie do nikogo się nie odzywał, nic nie jadł i nie spał — wytłumaczyła, a cała reszta żwawo pokiwała głowami. Victor przebiegł po ich postaciach spojrzeniem, dostrzegając nieliczne rany, których w pierwszej chwili nie dojrzał. Najbardziej obfity był w nich Clyde, którego polik rozcięty był dość sporą, głęboką raną, która zapewne pozostawi po sobie okrutną bliznę do końca życia. Poza tym miał kilka bandaży, podobnie pewnie jak Scarlett, któremu nie miał okazji się przyjrzeć.

Na informacje mu podane sam Victor jednak westchnął jedynie dręcząco, mimo że kąciki jego ust uciekły ku górze. To nie tak, że nie był zły na Scarletta. Był cholernie i gdyby tylko miał wystarczająco sił, aby podnieść się z łóżka, zapewne zdzieliłby go w głowę za tak ryzykowne działania. Pamiętał wszystko sprzed urwania się jego filmu. Widział mnóstwo krwi, rozmazany obraz zapłakanego, roztrzęsionego księcia, który błagał go i całował, byle tylko utrzymał się przy przytomności. Scarlett przeżywał jego stan, bał się o niego. Był pierwszą osobą, o której stan zdrowia książę tak bardzo mocno się martwił.

To było wyjątkowe.

Czuł się wyjątkowy, jednak znaczną część jego serca nie rozsierdzało własne ego, zadowolone z tego, że był jedną z nielicznych osób, które wywołały łzy na policzkach księcia. Zamiast tego pragnął porozmawiać z nim. Sam na sam.

— Zostawicie nas samych? — zapytał cicho zachrypniętym głosem, a wszyscy zebrani w pierwszej w chwili jedynie zerknęli po sobie zdziwieni, finalnie kiwając głowami jednocześnie. Victor zacisnął nieznacznie pięść na białej pościeli w nieliczne, haftowane kwiaty, kiedy kroki rozbijały drewnianą podłogę pałacową, a nieliczne, drobne spojrzenia wpierw kierowane w jego stronę, po chwili umykały w stronę Scarletta, który zauważył zamieszanie. Victor westchnął słabo. Wiedział, że widzieli ich pocałunek i na pewno zastanawiali się nad tym. Wiedział też, że bez tłumaczeń, narodzi się między nimi dziwna, niekomfortowa atmosfera. Teraz jest odłożył tę sprawę na bok.

Cisza zasiedliła niewielką komnatę wraz z drobnym trzaskiem drzwi zamykanych tuż za Clydea. Victor powoli odwrócił głowę w stronę stojącego w mroku pomieszczenia Scarletta. Był blady i słaby. Szara, wyciągnięta koszulka wisiała na jego chudych ramionach, a dresowe spodnie praktycznie spadały z bioder. Momentalnie zacisnął nieznacznie swoje wargi w cienką kreskę, gdy powolnymi, niepewnymi krokami książę zniwelował przestrzeń między nimi, powolutku i niezgrabnie wspinając się po nielicznych trzech stopniach do łóżka. Ich spojrzenia spotkały się, a Victor miał wrażenie, że jego serce pęknie.

Nie miał pojęcia, jak nazwać uczucie, które wypełniał go, gdy tylko patrzył w stronę tego nastolatka, jednak w tym momencie mógł stwierdzić, że stanowił on dla niego cały, mały świat. Mały wszechświat, który załamał się wraz z chwilą, gdy blondyn spuścił rozżalony swoją głowę w dół, a ostatnim co na jego twarzy dostrzegł Victor, to świecące w oczach łzy. Roztrzęsiony na nowo siedemnastolatek podciągnął nadgarstek pod swoją twarz, wycierając we własną bladą, zimną skórę słone łzy, które zostawiły po sobie jedynie mokre ślady. Victor na ten widok miał wrażenie, jakby sam miał się zaraz rozpłakać, rozpaść. Jakby cały jego świat łamał się na miliony kawałków, a on nie przyjmował do siebie wiary, że Scarlett naprawdę płacze.

Scarlett, wypruty z emocji, ze strachu, smutku i miłości do samego siebie, płakał. Płakał z jego powodu.

Pułkownik pośpiesznie, ale niemrawo podparł się o materac łóżka, podnosząc do pozycji siedzącej. Ból momentalnie zasiedlił całą powierzchnię jego brzucha, jednak nie zwracał na to znacznej uwagi. Zamiast tego wyciągnął prędko swoje ramiona w powietrze, zachęcając do nich młodszego chłopaka.

— Chodź do mnie — rozkazał niemalże, nie nosząc za sobą pasma sprzeciwu. Scarlett jednak sam w sobie nie miał zamiaru się sprzeciwiać.

Wraz ze słowami szatyna uniósł pośpiesznie swoją głowę, dając widok na zarumienione, mokre, pucate policzki, które Victor miał ochotę jedynie wycałować. I miał takową możliwość w chwili, gdy nastolatek niezgrabnie wdrapał się na łóżko, układając się obok niego. W mgnieniu oka wpadł w ciepłe, bezpieczne ramiona, które sprawiły, że przyspieszony oddech momentalnie uspokoił się, ciężkie bicie serca opadło w spokojny rytm, a mimo to szloch nasilił się z momentem wtulenia swojej twarzy w przesiąknięte potem ubranie starszego mężczyzny.

Nie odzywali się do siebie. W powietrzu unosił się jedynie szloch, do którego praktycznie dołączyła Victor. Jego oczy zanosiły się łzami, jednak nie miał odwagi ich wypuścić. Nie chciał płakać przy Scarlettcie, chciał dać mu bezpieczeństwo, komfort, pokazać, że jest tu, żyje i będzie bronił go dalej, choćby takich postrzałów przeżyć miał jeszcze setkę. Był w stanie poświęcić wszystko. Swoje życie, zdrowie, los, tylko po to, aby nie musieć przeżywać więcej widoku słonych łez drobnego chłopca w jego ramionach. To był łamiący widok, mimo że tak nieprawdopodobny. Scarlett podkreślał mu tyle razy, że nie wypuścił żadnej łzy odkąd pierwszy raz ktoś niepożądany dotknął jego ciała. Nie płakał tyle lat aż do teraz, a to wszystko dlatego, że bał się o niego.

Scarlett szlochał prosto w jego pierś, jego piąstki zaciskały się na materiale koszulki mężczyzny, a jasne włosy roznosiły się między palcami szatyna, który uspokajająco i wytrwale przeczesywał je wolną dłonią. Nieśmiały uśmiech połaskawił twarz Victora, który schylił się na ostatku swoich ledwo co załadowanych sił, aby naciągnąć na ciało skulonego chłopaka pościel oraz ucałować środek jego czoła.

— Dlaczego nic nie jadłeś? — zapytał cicho z wyrazistą jeszcze w głosie chrypką. Dopiero wraz z jego słowami Scarlett na moment się uspokoił. Jego drżące dłonie podparły się na materacu, pozwalając unieść mu nieznacznie swoje ciało znad klatki piersiowej Victora. Momentalnie ich spojrzenia spotkały się. Ciemne, słabe ślepia pułkownika wraz z załzawionymi skarbnicami oceanu w oczach księcia.

— Nie mogłem nic przełknąć. Tak strasznie się o ciebie ba...bałem... — Jego głos początkowo był stabilny, jednak z każdym kolejny, wyrytym z głębi serca słowem łamał się.

Łamał się nie tylko jego głos, ale również cała sylwetka księcia, którą mimo bólu Victor pośpiesznie zgarnął między swoje ramiona. Ciepła, żylasta dłoń znalazła swoje osobiste miejsce na zapłakanym policzku, z którego pośpiesznie starł stare, mokre ścieżki, jak i te nowe, zasiedlające swoje złe sidła na długich, gęstych rzęsach blondyna.

— Przez to, że nie jadłeś, bo się o mnie bałeś, teraz ja boję się o ciebie, mały mazgaju. Od kiedy zrobił się z ciebie taki płaczek, co? — zaśmiał się sucho szatyn, sprawiając, że ułożony na nim ostrożnie Scarlett sam prychnął śmiechem, zbijając swoje czoło wraz z obojczykiem starszego mężczyzny. Pułkownik wykorzystał ten ruch, aby złożyć kolejny, soczysty pocałunek na czubku głowy chłopaka, odgarniając jego przydługawe, również tłuste, co te jego, włosy. — Jest dobrze, tak? Przyjąłem zasadę Clydea, że skurwieli nadzwyczaj ciężko jest zabić.

Scarlett zerknął na niego ponownie, jednak już nowe łzy nie zaznaczały blizn na policzkach. Jego mimika twarzy była swobodna, delikatna, jakby wszystkie, tkwiące na jego ramionach zmartwienia w końcu spadły, rozbijając się o podłogę i pozwalając mu na spokojnie żyć dalej. Na słowa samego Victora pokiwał nieznacznie głową, sięgając opuszkami własnych palców do twarzy starszego mężczyzny. Przejechał nimi od policzka, na którym malowała się stara blizna, aż po dolną, pieruńsko suchą wargę. Oczy księcia były spuchnięte i czerwone, jakby płakał co noc przez trzy ostatnie doby. To łamało serce Victora, który jedyne czego pragnął, to szczęścia Scarletta, które było ciężkim do osiągnięcia, szczególnie po tym co przeszli. Nie chciał jednak doglądać więcej jego łez, nieważne jak bardzo egzotyczne i unikatowe one by nie były. Dlatego też gładził jego włosy, składał pojedyncze pocałunki na jego czole czy odgarniał sumienie kosmyki sprzed buźki, tylko po to, aby doszczętnie uspokoić drobnego chłopaka w swoich ramionach.

Czy można było ich akcję nazwać w ogóle sukcesem? Nie powiodła się tak, jak planowali, jednak mieli dowody na republikanów. Co prawda stracili na tym mnóstwo czasu, nerwów oraz dodatkowo zdrowia, które wybitnie przepłacił Victor, jednak sam pokusiłby się o stwierdzenie, że przegrali, wygrywając. Zremisowali, jednak wywołali doszczętną wojnę, ponieważ w tym momencie Duke im już nie odpuści. Zrobi wszystko, aby ich wyśledzić i doszczętnie dopiąć swoje piętno na losie pułkownika i księcia.

Victor westchnął słabo z nosem wtulonym we włosy Scarletta. Zaciągnął się jego zapachem, przymykając niezdarnie swoje powieki. Nie chciał myśleć teraz o najgorszym. Musiał postawić na głównym planie swoje zdrowie, aby w razie zemsty generała mieć jak obronić rozpłakanego chłopca w swoich ramionach i jeszcze nie stracić przy tym życia. Mieli czas odpoczynku, dopóki republikanie nie policzą strat w ludziach, nie wywęszą ich w ogromnym Amaryllis oraz dopóki wszyscy w ich drużynie nie wyliżą się z najgorszych ran. Był to czas mobilizacji, spokoju, jednak równoczesnego poukładania swoich uczuć. A już szczególnie uczuć do Scarletta, które stały się już tylko jednym wielkim, niezrozumiałym znakiem zapytania.

Znakiem zapytania, który zamienił się nieznacznie na odpowiedź, gdy Scarlett niezgrabnie oderwał się od jego klatki piersiowej, tylko po to, aby złożyć delikatny, będący obietnicą dalszego zdrowia pocałunek na stęsknionych wargach Victora. Szatyn zamruczał cichutko pod nosem, przyciągając młodszego bliżej i pogłębiając pieszczotę, którą zaraz jednak sam przerwał cichym, skromnym szeptem prosto w rozgrzane, słodziutkie wargi samego księcia.

—Lettie, wiesz co? — zapytał retorycznie, na co jedynie rozczulony od pieszczoty ich pocałunku książę mruknął pod nosem.

— Hm?

Victor momentalnie uśmiechnął się szeroko, jego oczy przymknęły się, a ramiona objęły Scarletta tak, jakby trzymał między swoimi ramionami cały własny, osobisty świat, którego nie chciał oddać nikomu innemu.

Scarlett był jego światem, nowym sensem życia i powodem, który z łoża śmierci zsunął go ponownie na ziemię, dając drugą szansę przez słowa, które do tej pory nie padły jeszcze w powietrzu. Do teraz. Do chwili, która rozbiła w powietrzu skromne, delikatne uśmiechy i następujące długie pocałunki.

— Bo ja chyba również się zakochałem. 

Continue Reading

You'll Also Like

108K 2.6K 26
Książka opowiada o 14 letniej Julii Miller, która właśnie rozpoczyna swój pierwszy rok w liceum razem ze swoim bratem bliźniakiem Johnatan'em, w któr...
19.9K 2.3K 82
[☯️] zakończone ❝a tiger in a herd of hunters kills the most❞ Charlie Wilson to poseł republikański, walczący o fotel prezydenta USA. Mężczyzna...
146K 21.3K 41
➷yoonmin➹ Park Jimin jest przekonany o swojej wielkości. Jako nastoletnia wiedźma pragnie zdobyć światową sławę w świecie magii, jednak nie jest to...
3.2K 83 15
Miłość, zdrady, tajemnice i dużo bólu. Czy Vegas i Pete w końcu się pogodzą czy się rozstaną? Czyli długa przebyta droga do ich szczęśliwej miłości. ...