21. Z niczym prócz skażonej dumy

1.1K 118 142
                                    

Ostatnie dni szkoły Alexander uważał za jeden z gorszych okresów w swoim życiu. Nie najgorszy, ale mógłby zakwalifikować się w pierwszej dziesiątce. Z bolesnym dramatyzmem oznajmił to Nathanielowi, Churchowi i Morrisowi, gdy siedzieli w samochodzie tego pierwszego, wracając ze szkoły po zakończeniu roku.

Church zerknął na niego, wychylając się do tylu z siedzenia pasażera.

— Masz pierwszą dziesiątkę złych okresów w swoim życiu? — zapytał. Alexander parsknął pod nosem.

— Mam pierwszą dwudziestkę, dyletancie — oznajmił wyniośle, na co Church tylko pokręcił głową z lekkim uśmieszkiem na twarzy.

Alexander odchylił głowę i wbił wzrok w zakorkowane ulice Nowego Jorku. Odruchowo sięgnął do kieszeni, chcąc zabić chwile nudy wpatrywaniem się w telefon, który — jak przypomniał sobie natrafiwszy w kieszeni jedynie na kilka papierków po cukierkach, paragon za ich kupno i całe siedem dolarów — został mu odebrany.

Mówi się trudno. Przynajmniej miał siedem dolarów.

— Gdzie ja w ogóle jadę? — zapytał nagle Pendleton, zerkając na pozostałych. To był moment, w którym Alexander chętnie wywróciły oczami, gdyby nie powstrzymywała go świadomość, że jeśli w tym momencie podpadnie Nathanielowi, prawdopodobnie przyjdzie mu dalej zaiwaniać z buta, a do tego się specjalnie nie palił. Mógłby pewnie wziąć taksówkę, ale do przejechania takiej odległości prawdopodobnie musiałby dołożyć do siedmiu dolarów swoje dziewictwo, a do tego palił się jeszcze mniej niż do spaceru.

Dlatego też ostatecznie ugryzł się w język i zmusił do zachowania neutralnego wyrazu twarzy.

Ten rok szkolny zakończył się beznadziejnie.

Po ostatnim dniu egzaminów (pisanie eseju — przyjemny moment) dyrektor zarządził spotkanie z każdym rocznikiem osobno na auli, gdzie wygłosił pełen dramatyzmu i emocji monolog o prześladowaniach w szkołach, przemocy i dręczeniu słabszych. Nieukrywany już wtedy siniak na twarzy Alexandra zdawał się emanować światłem na odległość czterdziestu mil, a cały wykład pana Fredericka zagłuszyły Hamiltonowi spontaniczne szepty okalane rzucanymi w jego stronę wymownymi spojrzeniami. Jego głową wytworzyła miliard rożnych rzeczy, które mogły paść i każda kolejna wydawała się tak samo okrutnie bardzo prawdopodobna, tak jak każde kolejne napotkane spojrzenie podsycało napływ krwi do policzków chłopaka w wyrazie przytłaczającego go poczucia poniżenia. W myślach ironicznie dziękował Washingtonowi, będąc w tamtym momencie absolutnie pewnym tylko dwóch rzeczy: To jego wina i to wszystko pogorszy.

Dobrze wiedział, jak to wygląda. Hamilton zaczął, Hamilton sprowokował, Hamilton zmanipulował biednym kimkolwiek, żeby znowu wyjść na ofiarę okrutnej szkoły

Do diabła z tą szkołą, Alexander nienawidził tego miejsca z pasją i już w momencie wychodzenia drżał na samą myśl powrotu. Nie potrzebował tego. Nie potrzebował kolejnego roku wysłuchiwania niekompetentnych nauczycieli, nie potrzebował kolejnego roku wśród tłumu tępych uczniów, których przerastał intelektualnie na każdym możliwym poziomie, nie potrzebował ograniczeń, nakazów, zakazów, zasad, nagan i pozostałej dawki bredni, jaką dzień w dzień karmiła go szkoła, zabijając w nim powoli i coraz szybciej resztki szacunku dla ogółu gatunku ludzkiego.

Wstręt do ludzi, jaki spontanicznie ogarniał Hamiltona, był paraliżujący, zahaczający o mizantropię i graniczący z socjopatią. A nieraz czuł się po prostu jak głupi szczeniak, który po zostaniu skopanym przez czterech właścicieli do piątego podchodził z podkulonym ogonem, ale wyszczerzonym zębami. Alexander nie znosił psów, także szczeniaków, więc traktował tę metaforę z dużym dystansem.

Studium w nienawiściWhere stories live. Discover now