56

25 6 0
                                    

- I co mówiłem? - spytał Albrecht.

Za ścianą lasu czekały trzy konie. Wszyscy wskoczyli na siodła, Filip zabrał Marię przed siebie, i pognali zarośniętym traktem. Gdy tylko ruszyli, niebo zasnuło się gęstymi chmurami, lunął deszcz. A wraz z nim uszu podróżnych doleciały wrzaski, klątwy i jęki.

W oddali, nieco przytłumiony przez deszcz, jednak mimo to nie mniej groźny, szalał pożar. Była to mała wioseczka, nazywała się Krowie Doły, z karczmą, kaplicą Atlura i kilkoma domami na krzyż. Dzwony kaplicy biły na trwogę. Ale ludziom to nie przeszkadzało, dalej mordowali się nawzajem.

Starszy Brat Albrecht poznał ich chorągiew, czarną, z czerwonym trójkątem otoczonym złotą aureolą.

- Buguanci! Heretycy i odstępcy od prawdziwej wiary! Przybyli z Ziem Władców Południa, a swoją drogą nazywanie tych ziem Królestwami Południa jest błędem historycznym. Ale że odważyli się wkroczyć tu? Do Berawen?! Do nas? - ryknął, dobył miecza i galopem pognał w zawieruchę. A jego towarzysze za nim, nie bardzo mając jakiś inny wybór.

- Bracia! Toż to biały romb na niebieskim tle! Po zbroi widać że wysłannik Atlura! Bić, kto w Buguanta wierzy! Nie oszczędzać nikogo! - krzyknął dowódca oddziału Buguantów. Cała banda, jak na komendę przerwała nękanie obywateli wsi i rzuciła się z krzykiem na nowo przybyłe mięso. Strzały ugodziły dwa z trzech koni, które padły bezwładnie na mokrą ziemię. Wierzchowiec Inkwizytora jeszcze się miotał, otoczony wrzeszczącym tłumem z pochodniami i włóczniami, aż zrzucił swego pana w błoto. Z koniem rozprawiono się szybko, ale z wysłannikiem Atlura... Co do niego mieli inne plany. Pochwycono go w czterech, za ramiona, grzmotnięto go kułakiem w czerep, by się przypadkiem nie stawiał.

Pochwycono również jego kompanów. Wszystkich zawleczono do opustoszałej karczmy. Większość stołów, krzeseł, misek, talerzy i innych drewnianych sprzętów leżała w drzazgach i kawałkach na podłodze. Buguanci jak gdyby nigdy nic odszpuntowali beczkę piwa i pili je z jedynego ocalałego kufla. Ci, co chcieli upić się bez kolejki, pili prosto z beczki, oblewając się od stóp do głów, wśród śmiechów i radosnych gwizdów.

Z zaplecza przytargano stół i krzesło. Na krześle usiadł otyły i niski jegomość z czarnymi, tłustymi włosami i garbatym złamanym nosem. Był to przywódca bandy. Nosił skórzaną kamizelkę i porwane spodnie. Na stole postawił mały sześcianik. Kostkę do gier hazardowych. Obok postawił nożyczki i sporą siekierę.

- Prosty układ, panie Inkwizytorze. Od jednego do pięciu. Obcinam ci palce. Stracisz ich tyle, ile oczek wypadnie. I tak po kolei. Lewa dłoń, prawa, potem stopy... Na szóstkę... Wtedy obcinam kończynę. To będzie zapłata za wszystkie prześladowania naszych wyznawców i sojuszników... Potem jeszcze zedrzemy z ciebie skórę, obijemy, aż wszystkie kości będą połamane... I spalimy. Ale spokojnie. Będziesz żył, będziesz patrzył, jak twoim przyjaciołom wybijamy zęby, wyrywamy paznokcie i ogólnie, torturujemy... Zaczynajmy!

Buguanci śmiali się, gdy kostka poturlała się po blacie. Nie dane było jednak przywódcy obciąć trzy palce Albrechtowi, gdyż Filip wyrwał się z objęć wiernych Buguantowi, przewrócił stół i zdzielił jednego z osiłków trzymających von Queverna w twarz, aż tamten wyrżnął w stół, druzgocząc go doszczętnie. Otumaniony przywódca dostał w nogę, tym razem od Marii, która pomogła wyswobodzić Carla.

Dowódca oddziału Baguantów przebierał wśród desek i drzazg, aż znalazł kostkę.

- Sześć... Los ma cię w głębokiej dupie, Inkwizytorze... - sapnął i porwał siekierę. Albrecht poczuł tępy ból z boku, to obuch z rozmachem uderzył go w żebra. Zamachnął się, jednak chybił. Przecienik wykręcił mu rękę, cisnął nią na drewnianą kolumnę podtrzymującą strop. Nim mężczyzna zdążył zabrać dłoń, ostrze siekiery odcięło mu ją, nieco poniżej nadgarstka. Resztką sił Inkwizytor drugą ręką trafił oponenta w ucho, wyrwał narzędzie do rąbania drewna i z rozmachem wbił mu je brzuch, szarpnął, następnie po ukosie uderzył w szyję. Przecięta tętnica wypuściła fontannę krwi. Ofiara padła na kolana, jeszcze żyła gdy zadano ostatni, decydujący cios, w głowę. Narzędzie upadło z tąpnięciem na deski, Albrecht poślizgnął się, osunął się pod ścianę, ściskając kikut swojej lewej ręki. Patrzył jak rubinowa ciecz ścieka mu po ramieniu, między zaciśniętymi palcami, jak brudzi ubranie... Zemdlał, sam nie wiedząc kiedy.

TYMCZASEM

- Cholerny deszcz... - charknął Calhy Lires. Stał na warcie już od trzech godzin, a następna zmiana miała stawić się dopiero za pół godziny. Obóz pod Biertynetem był nieduży, jednak mimo to wystawiano warty, szpiedzy i asasyni mogli pojawić się w każdej chwili.

- Wybacz, potrzeba - wystękał jego nowy przyjaciel, Franz, ubrany w za małą kolczugę. Do armii, dokładniej do oddziału 11 dołączył przed kilkoma dniami. Przedtem był studentem architektury, jednak przymusowy pobór do wojska zmusił go do zaprzestania wkuwania nazw pomników, kopuł i stylów na rzecz obchodzenia się z bronią, pierwszą pomocą na bitewnym polu czy kryptonimów, haseł i odzewów.

Calhy Lires miał w przeciwieństwie do swojego młodszego o kilka lat przyjaciela krótkie czarne włosy, był też wyższy. Wąsy i bokobrody miał bujne. Nie posiadał prawego ucha, przez co wołano nań Aerok Młodszy. Męczennik Aerok, ten właściwy, tysiąclecia temu poświęcił się za wiarę w Atlura. Między innymi, przed samobójstwem, obciął sobie prawe ucho.

- Yhm... potrzeba. A ja tu sam marznę, psia mać... Kiedy zmiana?

- Powinni już być, ale nie mam zegarka. A nawet gdybym miał... nie zdołałbym nawet otworzyć tej cholernej klapki! Tak zimno, palce mi skostniały... Zimny okres wybrali sobie pankowie monarchowie na bitwy, oj zimny... Nawiasem mówiąc, po jakie licho się bijemy?

- Podobno coś z młodym dziedzicem, że to był spisek, i tak dalej i tak dalej. Jak było naprawdę, nikt oczywiście nie wie. A już napewno nie takie zera jak my. Nie myśl o tym. Bo i jeszcze dojdziesz do wniosków, które niektórzy mogą uznać za prawdopodobne. A inni dostrzegą w nich prawdę. I wnet skończysz w jakimś rowie.

- A tam, gadasz...

- Ja gadam? Sąsiad z mojej wsi, com mu mleko podkradał za dzieciaka, rozprawiał o jednym takim romansie, takiego szlachcica, żonatego rzecz jasna. Nie minął tydzień jak leżał w grobie z kilkoma dziurami po kulach i ranach kłutych... Więc radzę ci powściągnąć wodze myślenia. A przynajmniej głośnego.

- W sumie... Miałem kumpla, ze studiów... Zadał się z jakąś grupą, chyba za dużo wiedział. Pewnego razu wychodzę na zajęcia, a tu pod swoimi drzwiami widzę kilka worków. Patrzę, a tam ciało Wilbura, tak się zwał, w kawałkach. I karteczka, z prośbą o pochówek... Zrobiłem to, lubię życie... Zastosuję się do twojej rady. Ciche myślenie jest receptą na życie.

- Hej! Wy! Koniec zmiany! - krzyknął Tivi Rzygacz, tęgi wojownik w hełmie. - Wracać spać! Teraz ja tu postoję, szczęściarze, cholera by was zabrała...

Przyjaciele ochoczo ruszyli do swojego namiotu, zahaczając o kuchnię. Zjedli po polewce warzywnej, pajdzie chleba i wypili kufel piwa. Następnie weszli na swoje prycze i zasnęli jak kłody. Nie wiedzieli, że prawdziwe znoje dopiero się zaczną.

Wraz z wojną.

UPADŁE KSIĘGI #1 Czasy MgłyWhere stories live. Discover now