43

21 6 0
                                    

Młodemu studentowi architektury, Franzowi egzamin nie poszedł najlepiej, co ja mówię, poszedł tragicznie. Z rozpaczy student postanowił zerwać się z kilku ostatnich lekcji i opróżnić całą butelkę spirytusu. Gdy Wilbur Soner skończył wszystkie swoje zajęcia i nie zastał przyjaciela tam, gdzie się umówili, zaczął szukać go po całym kampusie. Znalazł chłopaka pod rozłożystym dębem na sporym placu, gdzie często przesiadywały pary, albo kujony, wkuwające do testów, a wszystko dzięki kameralnej i cichej atmosferze tego miejsca. Teraz jednak nie było nikogo, poza pijanym Franzem, ledwo mogącym utrzymać prawie pustą butelkę w trzęsących się dłoniach.

- E, Franz! Wstawaj, do cholery! Mamy pracę do napisania…

- Na Atlura, pijany jestem… I niezbyt użyteczny. Nawet w architekturze…

- Poprawisz ten teścik i dostaniesz papierek na działalność, wierzę w ciebie, kolego, a teraz podrywaj cztery litery i do biblioteki! - zakrzyknął zdenerwowany student historii, łapiąc przyjaciela za poły koszuli. Usiedli przy tym samym biurku, gdzie wczoraj gromadzili materiały. Zapisywali daty, imiona, fakty, jednak to wszystko się zlewało, ich zmęczone umysły nie ogarniały, kim był dokładnie generał Wert, ani jakie miał porozumienia z klasą średnią, ani jakie korzyści z wojny mogły osiągnąć klasy niższe…

Po godzinach ciężkiej pracy, udało się w końcu sklecić coś, co w przybliżeniu odpowiadało wymaganiom profesora Eloy'a Mrukwarta. Ten wczytał się następnego dnia w pracę, i aż pokapała mu z ust piana, a czerwona że wściekłości twarz wyglądała jak pomidor.

- Co to do cholery jest!  - zagrzmiał na całą klasę.

- No referat? - zaryzykował Marter, wstając.

- Referat?! Dobre sobie! Zamiast tuszu, szczyn używałeś, zamiast w księgi, patrzyłeś w piwo! Zamiast myśleć, bazgrałeś głupoty! Wynoś się z mojej klasy, Soner! Nie nadajesz się do tego! Po prostu się wynoś! - zawył ze złości profesor i cisnął kartkami papieru w biednego studenta.

Kilka minut później młodzieniec siedział w gabinecie dyrektora.

- Profesora Mrukwarta trochę poniosło, jednak to nie zmienia tego, że twoja praca nie spełniła jego minimalnych oczekiwań, więc wstawił ci ocenę niedostateczną, a że ta praca liczyła się jako czterdzieści procent oceny semestralnej…

- Wychodzi mi razem z innymi ocenami ogółem czterdzieści pięć na minimalne pięćdziesiąt pięć procent… co automatycznie…

- Co automatycznie uniemożliwia ci dalszą edukację na wyższym stopniu w naszej uczelni. Przykro mi, Soner. Spakuj się, i jutro nie przychodź na zajęcia, nie przychodź błagać o kolejną szansę. Nie ma po co. Mogę najwyżej wypisać ci kwitek i list do ojca, że stosownym wytłumaczeniem…

- Nie dziękuję. Jeszcze zostanę w Monkenmarcie, muszę wszystko przemyśleć…

- Jak chcesz. Powodzenia, Soner. Obyś w przyszłości nie był ciężarem dla społeczeństwa…

Drzwi dyrekcji się zatrzasnęły, potem były już student przeszedł byłymi już korytarzami swojej byłej uczelni… nic mu nie zostało. Wszedł do dormitorium spakował wszystkie manatki do torby i opuścił kampus uczelni wyższej w Monkenmarcie. Pierwsze kroki skierował do Dwóch Kaczek,  chcąc ulżyć emocjom. Zamówił sobie panienkę, jednak to nie pomogło. Zamówił sobie więc dzban piwa. Po piątym kuflu go natchnęło. Dopił dzban, zabrał torbę i ruszył do pustej o tej porze biblioteki.

Stanął na środku holu, wysupłał monetę z kieszeni i podrzucił do góry, nie łapał. Metalowy krążek brzęknął o kamienne płytki, echo rozniosło się po korytarzach. Po chwili dało się słyszeć nieregularnie kroki i stukot. Laska.

- No, no… Witam, Wilbur, witam… Nazywam się Harry Wirden. Chodź za mną

Wilbur ruszył ciemnym korytarzem między półkami pełnymi książek. Kluczyli tak, że w końcu student znalazł się w rejonie, w którym nawet nie postawił stopy. Jego przewodnik doszedł do najdalszego regału i pociągnął jedną książkę. Cały regał się rozstąpił, odsłaniając kręcone schody w dół, którymi teraz schodzili. Następne wrota wymagały zgodności blizn na prawych dłoniach interesantóe. Gdy i te wrota ustąpiły, oczom Sonera ukazała się halla pełna ludzi. Krzątali się przy papierach, liczyli jakieś jednostki, kartkowali mapy, atlasy, badali globusy… wszystkie ściany zawalone były księgami wszelkiej maści, od traktatów prawnych, przez anatomię i wszelkie bestiariusze, aż po zwykłe wiejskie poradniki, jak zasiać różne odmiany fasoli…

- Wow… Niesamowite - sapnął młodzian z podziwem.

- Przejdzie ci ten zachwyt, ale tak, nasze zbiory są imponujące - mruknął Wirden, po czym wyciągnął zza pazuchy jakąś niedużą, obitą w skórę księgę, z drugiej kieszeni wydobył ołówek i zaczął coś tam skrobać. Po chwili schował dziennik do kieszeni i wskazał odchodzący na lewo od wejścia korytarz. - Tam są biura naszych pracowników. Idź do sekcji B, “Finanse”. Gabinet numer cztery jest wolny, weź swoje rzeczy, tam będziesz spał. Ktoś cię poinformuje, co będziesz robić. Z czasem staniesz się pełnoprawnym pracownikiem, a nie jakimś tam stażystą… Posiłki wydawane są o dziewiątej, piętnastej i dwudziestej pierwszej. Radzę się nie spóźniać. A tymczasem… Powodzenia, Wilbur! Nie zawiedź nas, dobrze radzę. Bo skończą się przyjemności. A tego nie chcemy, prawda?

- Nie, panie Wirden. Tego bardzo nie chcemy.

- Zuch chłopak. Witaj na Posiedzeniu. Miłej pracy. Może się jeszcze spotkamy. Jak na to zasłużysz. Teraz idź, wszyscy się gapią. A gapienie się, sprzyja plotkom. A tego nie chcemy.

- Nie, panie Wirden. Nie chcemy.

UPADŁE KSIĘGI #1 Czasy MgłyWhere stories live. Discover now