32

25 10 0
                                    

STYCZEŃ. ROK 385 PO MGLE. MOSFOR. GÓRNE MIASTO.

Bertram stał w brudnym, śmierdzącym zaułku. Jeden z sekciarzy, Wilbur Bart, większa szycha w mieście, postanowił odciąć się od swych współpracowników, kradnąc niewielki szafir i kilka sakiewek. Zamknął się w swej posiadłości, otoczył strażą, i myśli że po wszystkim, że będzie balował za zrabowane bogactwo... niedługo przekona się, jak bardzo się myli.

Naciągnął biały kaptur na głowę, ukrywając twarz w cieniu i ruszył ulicą. Śnieg chrupał mu pod stopami, drobinki białego pyłu oblepiły mu buty na stalowej podeszwie. Pod szatą miał kolczugę, z tyłu spodni, za paskiem, kaburę z naładowanym pistoletem, choć miał zamiar go nie używać... Liczył bardziej na długi nóż, schowany w cholewie buta. Posiadłość znajdowała się blisko, jednak wysłannik Ligi Słowa badał teren, na wypadek niespodziewanej ucieczki. Jedyną niepewność budził położony o kilka ulic dalej posterunek policji... nic to, trzeba było zakończyć robotę.

Mieszkanie Wilbura mieściło się w sporej kamienicy, która cała należała do niego.

- Wzbogacił się na handlu nieruchomościami, psi syn, a ciągle mu mało... to ja zdobyłem wszystko, co teraz mam ciężką pracą i wytrwałością. On przyszedł na gotowy spadek. Nie pożyje długo. Już jest martwy. - pomyślał Bertram i wszedł na lichy ganek. Od razu przywarło do niego dwóch goryli.

- Czego tu szukasz, żebraku? Wiesz czyj to dom... - zaczął jeden z ochroniarzy, kładąc dłoń wielką jak bochen chleba na ramieniu mężczyzny.

Bertram pokazał im znak na otwartej prawej dłoni. Cofnęli się.

- Ki diabeł... - mruknął drugi, sięgając za pazuchę, jednak nie zdołał wysupłać stamtąd rewolweru, bo długi sztylet przebił mu krtań. Pierwszy goryl dobył pałki, ale było za późno. Ostrze właśnie penetrowało jego trzewia, a pałka została wyrwana z drżących palców i z zamachem dostał w bok głowy swoją własną bronią.

Bertram minął martwych strażników i wszedł na parter. Wszędzie wisiały obrazy w bogato zdobionych ramach, obite fotele, barki z najprzedniejszym alkoholem... cały dom ociekał bogactwem.

- A temu ciągle mało... - mruknął Bertram, gdy spostrzegł wnętrze salonu.

- Mogę jakoś pomóc? - spytał lokaj, ładując strzelbę.

- Tak. Gdzie znajdę pana Barta? Mam do niego sprawę.

- Jest na górze. Zajęty. Proszę wpaść w innym terminie. Teraz zmuszony będę pana wyprosić...

- Ja będę zmuszony nalegać... - Bertram wyciągnął rewolwer i przestrzelił twarz lokaja. - Nie cofnę się przed niczym...

- Alojzy? Co się tam dzieje, do jasnej cholery? Halo? Alojzy... - Wilbur zmartwiał, widząc pobojowisko. - Ty... Cofnij się, nie! Odejdź!

- Nie.

Wilbur Bart był gruby, twarz miał obciągniętą, oczy zapadnięte. Nosił koszulę nocną. Jednak mimo postury, raczej nie atletyckiej, biegł po schodach zadziwiająco szybko. Nawet to go nie uratuje.

- Szkoda zachodu! I tak cię znajdziemy. I odbierzemy długi! Poddaj się, a zrobię to szybko! - ryknął Bertram, przeczesując czarne włosy na bok. Ruszył po skrzypiących stopniach. Na wszelki wypadek zabrał strzelbę z zimnych rąk lokaja. Wszedł za uciekającym mężczyzną na ostatnie piętro kamienicy. Był tam przestronny gabinet z podziwu godną biblioteką. Wilbur stał przy wielkim witrażu przedstawiającym jeźdźca na gryfie. Próbował nieporadnie załadować pistolet, jednak pociski wypadły z jego drżących rąk na dywan. Schylił się, by je podnieść, a gdy wstał dostał całym magazynkiem, sześcioma strzałami. W pierś, bok, brzuch, jeszcze raz w brzuch, w ramię i dłoń. Wypuścił pistolet, spojrzał na zakrwawioną koszulę w paski. Oparł się plecami o witraż, który zatrzeszczał niebezpieczne.

- Nie jesteś godzien nosić naszego symbolu, złodzieju... i po co to zrobiłeś? Po co kraść, skoro można się dzielić? Zobacz, tak się ładuje... - Tu Bertram szybkimi ruchami sprawił, że pociski znalazły się w bębenku. Odciągnął kurek. - Gdybyś tylko uważał na lekcjach...

Trafił w głowę, centralnie między oczy. Głowa odskoczyła z taką mocą, że rozbiła witraż, który wśród donośnego trzasku rozpadł się na setki kolorowych kawałeczków. Ciało poleciało w dół i nadziało się na metalowy płot okalający kamienicę. Bertram położył naładowaną strzelbę na biurko i zaczął majstrować przy sejfie, ukrytym za obrazem przedstawiającym jezioro Ortolana IV. Wiedział gdzie szukać dzięki planom i wskazówkom Doktora Helmuta Kalkena. Sejf kliknął triumfalnie i odsłonił swe wnętrze. Kilka woreczków i szkatułka. Szybko zapakował wszystko do torby, którą założył na ramię.

Wtem usłyszał kroki i krzyki na niższych piętrach. Policja, cholera! Obrócił się, by złapać strzelbę i jakoś się przebić, gdy ujrzał wycelowany pistolet w swoją twarz.

- No, no, no... dawno się nie widzieliśmy... co nie, Bertrame? Zadarłeś z prawem... A prawem jestem poniekąd ja. Więc masz problem - powiedział mężczyzna w kamizelce. Miał podobnie jak Bertram czarne i krótkie włosy, jednak w nieładzie. Twarz ściągnięta, napięta. Kamizelka i odznaka. Stróż prawa.

- Witaj, Eryku... Czy może powinienem powiedzieć "detektywie"? Gratuluję awansu. Już nie nosisz wina ani nie wylewasz pomyj... Wielki skok, zaprawdę... Ale żyjesz w strachu. Bo wiesz, że cię zabiję. Nie wiesz kiedy, nie znasz dnia, ani godziny, ale zdechniesz za moją sprawą. Czekam na to z niecierpliwością.

- Zawrzyj gębę! I ręce na głowę! Już! Nie próbuj numerów...

Wtem Bertram przeskoczył biurko, zgarniając strzelbę.

- Jasny... wsparcie! Szybko! William! -krzyknął Eryk, gdy kawałki śrutu wystrzeliły w jego stronę. Odskoczył, jednak kilka kuleczek utkwiło w jego ramieniu. Pistolet poleciał pod ścianę.

- W innym wypadku bym cię zabił, ale wiesz, czas nagli. Pamiętaj. Wrócę po ciebie - Pogroził Bertram i wyskoczył przez rozbite okno. Do Getwalda podbiegł William Yorkish.

- Cholera, Eryk! Żyjesz? Gdzie on jest? Co tu się stało?

- Żyję... Mamy morderstwo i napad. Ale sprawcy teraz nie złapiemy, wierz mi... Zajmę się tym osobiście. Jak się wyliżę.

Nie wierzył, że uda mu się złapać Bertrama w ciągu najbliższych tygodni. Już za szczenięcych lat, gdy bawili się w berka ciężko było złapać tego gnoja. A teraz? Liga Słowa dbała o swoich ludzi. Nie oddadzą go. Pozostało się przyczaić. I liczyć na łut szczęścia.

- Nie miał tego szczęścia szczególnie dużo... dlatego skończył jako skwarka. - mruknął Biały Rycerz do Andrew.

- No... Niezła historia...

- I tak masz u mnie dług, w końcu nie zobaczyłem piwa, strawy i ogniska. Ale dobrze się stało, że ci to opowiedziałem... Czuję się lepiej. O wiele. Jesteś dobrym słuchaczem... dobra, wstawaj. Ruszamy dalej. Jeszcze trochę, i dojdziemy do Ziemi Kryka Mocarza... Tam może poznasz resztę tej historii.

UPADŁE KSIĘGI #1 Czasy MgłyUnde poveștirile trăiesc. Descoperă acum