52

35 6 1
                                    

- Jakie wielkie - rozmarzył się Carl, patrząc na wysokie na kilkanaście pięter kamienice. - Jak w przysłowiowej bajce…

- Za tymi majestatycznymi budowlami stoją setki poległych podczas wojny domowej… Jednak mimo wszystko jest ładnie. Nie powinniśmy się tu zatrzymywać - dodał po chwili Filip.

- Panują zamieszki, nie tylko polityczne. Gangsterzy spłacają długi na biedniejszych ulicach, a ci znaczni mafiozi gdzie popadnie… Przedwczoraj podobno rozbito jeden z gangów, Dzieci Ścieków… Zapanował chaos. Milicja wypowiedziała wojnę, a gangsterzy też nieźle radzą sobie z bronią… Zrobiło się tu niebezpiecznie. Miejcie noże w pogotowiu…

Nim skończył mówić, jakiś chuderlak złapał za końskie juki, chcąc je zerwać i zbiec z zawartością. Gdy poczuł zimną lufę na karku, powoli podniósł dłonie w geście poddania się. Na pożegnanie dostał jeszcze kopniaka w tyłek od Yorkisha.

- Ludzie! Prawdę ja powiadam! To wszystko wina Białego Rycerza! To przez niego ulice spływają krwią! - ryczał jakiś śmierdzący grubas, machając rękoma.

- Co? Czemu? Szukamy go, mamy z nim zaległe, można by powiedzieć, porachunki - mruknęła Maria.

- Każdy ma z nim na pieńku… Doigra się… Prędzej czy później. Ja muszę walczyć o resztkę mojego królestwa, ale wam może się udać… Teleportował się do Biczego Lasu, czy gdzieś w tamte okolice…

- Teleportował się?

- Nie ważne! Dopadnijcie dziada… Powodzenia. Najkrótsza droga prowadzi przez plac Świętej Angeliki… Miejcie się na baczności, zwłaszcza tam… - Kacperek nie dokończył, gdyż jeden pocisk przebił mu oba policzki, a drugi utknął w piersi.

- Kurwa… Znajdźcie go… I zabijcie tego potwora - wysapał grubas i zwalił się w błoto. Trójka przyjaciół unikając kul, biegnąc wzdłuż ceglanych murów, po kilkunastu minutach znaleźli się na placu.

Sto dwadzieścia dwa lata temu, w tym miejscu znajdował się klasztor, jednak gdy miasto obiegła plotka o wykorzystywaniu młodych księży przez mniszki, postanowili spalić przybytek. Jedna z zakonnic, bardzo pokorna i wierząca, gdy dowiedziała się o planach motłochu, postanowiła stanąć w obronie wiary i reszty prawych zakonnic, skazując piromanów na śmierć, tak jej dopomóż Atlur, a razem z błogosławieństwem Trura, będzie niezwyciężona. Podobno wśród nocy, rozjarzonej płonącym budynkiem, wyszła kobieta ściskając kartaczownicę, zabiła tylu, ile się dało, aż zmarła postrzelona dziesięć razy i dwa razy dźgnięta. Jej ostatnie słowa brzmiały: “Niech dobrzy ludzie zbudują plac nazwany moim świętym imieniem, na znak protestu samosądów tłuszczy". Tak też się stało.

A teraz na tym właśnie placu, gangi i pospolici złodzieje toczyli wojnę. Nie wiadomo jak, ale Filipowi, Carlowi i Marii udało się przejść bez szwanku do południowej części miasta, konie stawiały opór, tak więc bez juków rozbiegły się po placu, gdzie padły martwe.

Łowcy i Maria gnali bez oglądania się za siebie, byle szybciej, byle dalej od zgiełku. Aż znaleźli się w pułapce. Zaułek kończył się wysokim, drewnianym płotem. A od dłuższego czasu ścigała ich grupka głodnych łupów rzezimieszków. Byli tuż za nimi, gdy płot rozwalił się z trzaskiem, a przyjaciele schowali głowy w ramionach i skulili się pod ścianą. Do uliczki wpadło trzech jeźdźców, nosili czarne płaszcze ze srebrnymi klamrami. Strzelali do kupy bandytów, wykrzykując imiona bóstw i świętych, by dali im siłę. Gdy dwóch pobocznych spadło z siodeł, pozostały przy życiu obrócił się.

- Czego tak stoicie? Na koń!

Usłuchali go. Filip wziął z  Marią jednego, a Carl drugiego konia. Popędzili ulicami, słuchając w tle świstu kul i przeklinania.

- Kim jesteś? - spytał Filip, doganiając wybawiciela.

- Starszy Brat Albrecht von Quevern, Inkwizytor. Łączy nas wspólny cel Łowco, odzyskanie relikwii nim jej użyją. Będzie to opłakane w skutkach. Musimy się śpieszyć…

- Ostatnio często to słyszę… - mruknął Yorkish.

- Bo jest ku temu powód, powinieneś wiedzieć o tym najlepiej, Carlu Yorkish. To ty wynająłeś mojego kuzyna, by dla ciebie szpiegował, za mamonę, którą trzepiecie z ubijania monstrów… Nie pochwalam tego, kupczenia. Ale na razie odstawię na bok moje prywatne interesy na rzecz dobra znanego wszystkim świata… więc, jak mówiłem, śpieszmy się. Nie oszczędzać koni!

TYMCZASEM

- Ufff… powietrze! - wykrzyknął uradowany Bertram, wdychając tlen.

Las był iście gęsty i panowała w nim taka duchota, że szkoda gadać.

- Acha - Andrew zachłysnął się powietrzem. - Nareszcie

Weszli do zajazdu, był istny tłok, jednak mimo to zdołali kupić zapasy na dalszą drogę, łyknąć kilka kufli piwa i legnąć w pokoju na poddaszu. Ciężko było to miejsce nazwać pokojem, trochę słomy, jedna paląca się świeczka i wystrzępiona poduszka, ale nie wybrzydzali, zwłaszcza że alternatyw nie było. Legli na słomie. Patrzyli na daszek, przez który błyskały gwiazdy.

- Wtedy, w lesie… Też miałeś wizję, jak ja… Co dokładnie widziałeś? Ja ci powiedziałem… Ale jeśli bardzo nie chcesz o tym rozprawiać - mruknął Shone i już miał zasnąć, gdy jego towarzysz się odezwał.

- Miałem kochającą rodzinę, brata, ciągle się przezywaliśmy… Heh, wydaje się to takie odległe. Wychowywałem się w Mosforze, wiesz przecież… Nie wiem co się wtedy stało, ale pokłuciliśmy się. Bardzo… nie pamiętam o co, ale on powiedział że się zemści… i to zrobił. Wylądowałem na ulicy, rodzice się mnie wyrzekli, omotał ich wokół małego palca, wmawiał, że to ja jestem “tym złym bratem”. Przejął rodzinny majątek, rodzice umarli, prawdopodobnie ich zabił, ale dowodów nie ma… Mimo wszystko, kochałem go, chciałem zmienić, w głębi serca, mimo że głowę pochłaniały marzenia o zemście… Aż się dokonało. Zabiłem go… Ale to inna historia. Pytasz, jaką miałem wizję… Widziałem go jedzącego jabłko. Zawsze się nim dzieliliśmy, on zjadł pół, ja pół. Ogryzek dostawał pies. Wszyscy byli zadowoleni… Swoją drogą psa też zabił. Udusił, sadysta… Więc jadł jabłko, ja siedziałem obok niego. Patrzyliśmy na Mur, z naszego balkonu… Szturchnął mnie, gdy podawał mi owoc, wyślizgnął mi się z rąk i spadł na ulicę, wprost na łeb jakiegoś przechodnia… Zaśmiewaliśmy się do rozpuku… Finalnie podał mi drugie jabłko, całe, nie połowę… - Bertram uśmiechnął się pod nosem. - I jeszcze gdy go zabijałem, gdy zastanawiałem pułapkę na człowieka, który go oszukał i zmienił w takie zwierzę, w psychopatę, niszcząc i mącąc w umyśle… Eryka Getwalda… Przed oczami miałem to jabłko. Pomściłem i wyzwoliłem prawdziwego brata, jedynego, którego znałem… Znudziłem cię? Śpisz?

Odpowiedziała mu cisza.

- Dobrze… Też idę spać… Dobranoc.

UPADŁE KSIĘGI #1 Czasy MgłyWhere stories live. Discover now