51

29 6 0
                                    

- O jasnt gwint! Cholera by to porwała - jęczał Bertram, wychodząc na brzeg jeziora Karnal, przy Bicznym Lesie. - Żyjesz?

- Żyję, ale zgubiłem gdzieś tego pilota

- Ja też. I tak są teraz bezużyteczne. Ale choć nie wywaliło nas na drugi koniec Berawen... Ten las ciągnie się długie kilometry, a i zmrok zapada... Śpieszmy się.

Przedarli się przez pierwszą warstwę krzaków, liści i korzeni. Im dalej w busz, tym było coraz duszniej, a z grubych, rozłożystych gałęzi zaczęły zwisać długie do ziemi liany. Pędy były całe pokryte bąblowatymi grudkami, pąkami możnaby rzec. Gdy Andrew przypadkiem trącił taką grudkę, ta ekslodowała wypuszczając zielony gaz.

Andrew zachłysnął się, zamrowiło go na całym ciele...

740 RPWC, STARE STEPY, MIEŚCINA ONTAR.

- Hej! Andrew! Chodź na obiad! I pobawisz się potem z bratem, dobrze? Bo Fancarme... - Rozległ się cienki kobiecy głos.

- Co Francarme? Cholera, za grosz szacunku w tym domu! Ale powiadam wam, to się zmieni! Już, Gertruda, na kolana! Gdzie ja posiałem pas, do cholery! - ryczał ze złości Fancarme Shone, miotając się po pokoju i wywracając wszytkie szuflady.

Przerażony chłopak nie wychodził z pokoju, za bardzo się bał... Złapał młodszego braciszka, Stehyda i wymknął się oknem. Ale wiedział, że i tak nastanie konfrontacja z przybranym ojcem, prędzej czy później... Ale starał się nie myśleć o tym. Postanowił pójść do Objazdowego Cyrku Braci Stuart i pocieszyć się tam wraz ze Stehydem.

Na dużym placu stał ogromny namiot, dookoła niego zawieszone lampiony, błazny i kuglarze, żąglerzy, połykacze mieczy i płomieni. Młodszy braciszek wytrzeszczał oczy, miał osiem lat, wielu rzeczy nie wiedział i niepojmował, jak na przykład kanarek wylatuje z kapelusza, skoro wcześniej wsadzono tam monetę? Jak ludzie połykają miecze? Jak czarują? Starszy z braci wiedział nieco więcej, na przykład to, że te sztuki nawet w najmniejszym stopniu nie umywają się do prawdziwej magii, jaką widział an Jarmarku Młodych Dusz, w noc przed nowym rokiem... Ale nie chciał psuć chwili uciechy w ich ponurym i ociekającym błotem życiu... Cieszył się razem z młodszym braciszkiem, zajadali smakołyki za wysupłane niewiadomo z czyjej sakiewki monety, uśmiechali się i radowali. Gdy nastała siedemnasta, ogłoszono pokaz dziwadeł. Zaproszono ludzi, oczywiście tych, co kupili wejściówkę, do namiotu. Zasiedli na drewnianych trybunach i czekali.

Nie czekali długo.

- Witam wszystkich bardzo serdecznie, ja nazywam się Bruno Stuart  to są potwory i dziwadła wszelkiej maści! Od lewej bliźniaki złączone jednym torsem! Tu jest kobieta z brodą, tam chłop z sześcioma palcami, a tamten palców wogóle nie ma! Oto Niesamowity Cyrk Braci Stuart!

Chłopcy wyszli około dziewiętnastej. Spektakl był niesamowity, młodszy cały czas o nim mówił z takim przejęciem... postanowił, że zostanie magikiem i jak będzie duży, zaciągnie się do cyrku by pokazywać światu swój talent.

- Niedługo wszyscy będą rozprawiać o wirtuozie i magu, Stehydzie Shone! – zakrzyknął i roześmiał się. Andrew też się zaśmiał. Kochał swego brata nad życie, i nawet gdyby mógł stać się bogaczem, ale zostawić brata, zrezygnowałby z fortuny, by razem ze Stehydem żyć i radować się w biedzie.

- Jeśli tego naprawdę chcesz, zostaniesz najlepszym magikiem Berawen, na Wyspach, o twoim talencie będą opowiadać w Królestwach Południa, w Marchii Zachodniej, nawet pingwiny na Zimnym Lądzie będą o tobie mówić, albo skrzeczeć - Andrew poklepał go po plecach.

Weszli do domku w biednej dzielnicy Optaru, mały od razu pognał do pokoju matki.

- Mamo! Mamusiu! Zostanę czarodziejem, jak bracia Stuart ... Mamo?

Gertruda Shone nie reagowała. Kołysała się na linie oplatającej jej szyję, pod nią leżało przewrócone krzesło.

- Mamo - zachlipał Stehyd, wtem na jego plecy padł cios pasem.

-O której wracacie! Matka od zmysłów odchodzi! Ja was wykarmiam, daję dach, a wy, gówniarze... - wył Fancarme Shone, bijąc na oślep.

- Nie... przestań! To moja wina! To ja nie pilnowałem czasu - zapłakał Andrew, łapiąc za umięśnioną łapę ojczyma. W odpowiedzi dostał w twarz. Upadł pod ścianę.

-Zawrzyj gębę, to mój dom, do cholery!  - zawył bełkotliwie pijany mężczyzna i dalej okładał leżące dziecko.

Andrew trzymając się za krwawiącą potylicę po zderzeniu ze ścianą, ruszył po omacku do pokoju obok, gdzie najczęściej przesiadywał ojczym. W nozdrza uderzył go zapach tytoniu, alkocholu i rzygowin. Prędko zgarnął pierwszą z brzegu pustą flaszkę z grubego szkła, następnie złapał ją niepewnie za szyjkę i wrócił do ojczyma. Ten katował martwe już ciało swego nieletniego pasierba. Był tak zajęty, że nie słyszał kroków. Butelka z hukiem roztrzaskała się na jego głowie.

Padł bez czucia pod parapet. Andrew podbiegł do ciała Stehyda, nasłuchwiał oddechu, pulsu, jakiegokolwiek dźwięku... Cisza.

- Nie żyje! Przez ciebie, ty kupo zaszczanego gówna! Nie żyje! A wystarczyło być na czas - zasapał Fancarme, podpierając się parapetu. Chwiał się, czy to od alkoholu, czy może ciosu, tego nikt nie wiedział.

- To twoja wina. Katowałeś nas, matkę, jego... Mnie... Nie zasługiwałeś na nas! - warknął Andrew.

Fancarme zmarsczył się, zrobił się cały czerwony.

- Ty kupo gówna... Jeszcze żyjesz, ale mam coś na to... - mruknął i sięgnął do kieszeni. Wydobył z niej mały pistolet, przeładował i z wysiłkiem wycelował. Na szczęście promile w jego krwi skutecznie utrudniały skupienie się na czymkolwiek, więc pierwszy pocisk chybił o dobry metr, przeciął linę i ciało Gertrudy zwaliło się na podłogę.

Mężczyzna przysłonił drugą ręką oczy, na chwilę, która okazała się wystarczająca. Ostrze szyjki potłuczonej butelki rozcięło mu dłoń, z której wypadł pistolet.

- Ach, kurwa, gnoju! - ryknął, padł na kolana, jednak dźwignął się, zrobił dwa kroki.

Wtedy Andrew wystrzelił. Strzelał, aż skończyły się pociski w magazynku. Martwe ciało Fancarme Shone'a runęło do tyłu, rozbijając okno i lądując piętro niżej w błocie. Rozległy się krzyki w okolicy. Ktoś wezwał milicję, ktoś inny lamentował... młody Shone pojął, że znalazł się w bardzo niekorzystnej sytuacji. Wyrzucił broń za okno, obrzucił ciała brata i matki. Powstrzymując łzy, wymknął się tylnym wyjściem. Odwiedził ich groby kilka razy, za każdym spluwał na mogiłę ojczyma, przeklinając dzień, w którym Gertruda go poznała...

- Hej! Hej, Andrew! Andrew!

- Och... Co? Co jest?

- Odpłynąłeś przez ten gaz... Miałem podobnie... Co widziałeś? - zapytał ciekawy Bertram.

- Widziałem moją rodzinę... W sumie jej ostatnie chwile... A ty?

Bertram milczał dłuższy czas.

- Też. Też widziałem swoją rodzinę. I też ich ostatnie chwile... Zakryj usta i nos, długo byliśmy nieprzytomni... Już po północy... Musimy ruszać. A żywo. Przed nami kawał drogi...

UPADŁE KSIĘGI #1 Czasy MgłyDove le storie prendono vita. Scoprilo ora