26. Nie wierzę w cuda

2.5K 387 173
                                    


><><Harry><><


Po zakończeniu pracy w siodlarni, ruszyłem wraz z Louisem do domu. Szedłem obok niego, ale nie wyglądał z tego powodu na zachwyconego. Usiedliśmy przy stole obok siebie. Moja mama akurat podawała wazę z zupą. Szatyn siedział i patrzył w pusty talerz. Wyglądał na zamyślonego. Spojrzałem na niebieskookiego i zrobiło mi się go żal. Nie chciałem być dla niego takim dupkiem. Starałem się być w miarę w porządku, ale mi nie wychodziło. Nie wiem czemu  drażniła mnie obecność szatyna.

Cały ten pomysł z pracą w stajni wpadł mi do głowy zaledwie kilka sekund po tym, jak go zobaczyłem przy zagrodach. Koszulka przykleiła mu się do pleców i ciężko oddychał z wysiłku. Usiadł na płocie, pijąc wodę. Z nieba lał się żar, a oni pracowali. Nie chciałem, żeby się tak męczył. Wiedziałem, że pod dachem będzie mu lepiej.

Gdy wszyscy robotnicy nalali sobie zupy, złapałem za talerz szatyna. Nałożyłem trochę jedzenia i położyłem przed nim. Dopiero wtedy wyrwał się z zadumy. Spojrzał na mnie zdezorientowany i lekko skrzywił, widząc pełny talerz.

- Miałeś jeść. - zaznaczyłem.

- Nie jestem głodny. - mruknął.

- Ale ja jestem, więc ty też zjesz. - powiedziałem, patrząc na niego wyczekująco.

Chwycił łyżkę i zaczął jeść. Uśmiechnąłem się lekko, lecz szybko przybrałem neutralny wyraz twarzy. Jedzenie szło mu bardzo opornie, ale nie musiał się nigdzie śpieszyć. Po obiedzie planowałem wymyślić mu pracę w magazynie. Tam chyba też przydałoby się pozamiatać.

Tomlinson skończył jako ostatni. Podziękował cicho i chciał już odejść, ale złapałem go za rękę. Spojrzał na mnie z wyrzutem. Pozostał  w miejscu i poczekał. Nogą z powrotem przysunąłem jego krzesło do blatu. Gemma pozbierała talerze i po chwili wraz z matką przyniosła drugie danie. Po jadalni rozniósł się smakowity zapach steków.

- Nie jestem głodny. - syknął cicho.

- Ale ja jestem, już ci to mówiłem. - przewróciłem oczami. - Obraziłeś się na to jedzenie, czy co?

Gemma stanęła za nami, by odłożyć miskę z sałatką na stół. Zanim jednak to zrobiła, zapytał się czy mi nałożyć.

- Jasne! - zawołałem. - Louis też na pewno chce, ale boi się poprosić.

- Kłamiesz... - mruknął.

- Aww to słodkie! - zawołała, mierzwiąc jego karmelowe kosmyki włosów.

Spojrzałem na twarz szatyna. Trochę się zaczerwienił i to rzeczywiście wyglądało bardzo... Nieważne. - mruknąłem cicho, potrząsając głową.  Dziewczyna nałożyła na talerze sałatkę i poszła zająć swoje miejsce. Chwyciłem widelec i spróbowałem jej trochę. Była przepyszna. Sięgnąłem teraz po półmisek z mięsem.

- Jestem wegetarianinem. - zastrzegł od razu, jakby czytając mi w myślach.

Mięso to była podstawa, szczególnie, jeśli żyło się na ranczu, gdzie hodowało się krowy. Nikt nie będzie jadł sałaty jak królik.

- Nie kłam. - zaśmiałem się cicho.  - Jesz mięso, więc nie zmyślaj. Chcesz za wszelką cenę zrobić mi na złość? Dlatego nie jesz?

- Tak. - spojrzał się na mnie wyzywająco. - Bo jesteś dupkiem, a teraz zachowujesz się tak, jakbym cię obchodził.

- A może tak jest? - warknąłem.

- Nie wierzę w cuda. - prychnął.

Wstał od stołu. Odepchnął moją rękę i wyszedł. Słyszałem jeszcze jak głośno zamknął drzwi. Poczułem na sobie kilka par oczu. Nawet rozmowy ucichły. Zayn patrzył na mnie tak, jakbym zabił mu matkę. Nie zamierzałem się tłumaczyć. Odłożyłem widelec i również wyszedłem. Trzasnąłem drzwiami.

Ruszyłem w stronę stajni. Przed nią znalazłem szatyna. Prowadził konia. Gdy mnie zobaczył, zatrzymał się i szybko na niego wsiadł. Popędził go do szybszego chodu. Uciekał. Uciekał ode mnie. Ani razu nie obejrzał się do tyłu.

- Przeklęty Tomlinson! - warknąłem.

Ruszyłem biegiem w stronę przygotowanego konia. Zapewne zostawił go tu jeden z pracowników.  Podpiąłem popręg i wsiadłem na niego. Liczyłem, że jeszcze dorwę niebieskookiego, ale się myliłem. Gdy jechałem, nie widziałem go nigdzie. Stwierdziłem, że pojechał do swojego domku. Skierowałem tam wierzchowca i pogoniłem go jeszcze bardziej. Po kilkunastu minutach byłem na miejscu. Zaskoczyłem z konia i ruszyłem do drzwi. Były otwarte, ale szatyna nigdzie nie widziałem. Spojrzałem na ziemię i nie dostrzegłem nowych śladów kopyt. Nie przyjechał tutaj. Zapewne wiedział, że tu go można łatwo znaleźć.

Skoro nie było go tutaj, to gdzie? Zawróciłem do zwierzęcia. Wsiadłem na niego i ruszyłem z powrotem. Połowę drogi stępowałem. Teraz zatrzymałem się, słysząc cichy płacz. Ponownie zsiadłem i przywiązałem konia do drzewa.

Podszedłem bliżej źródła dźwięku. Był to szatyn. Siedział nad małym strumykiem z podkulonymi nogami. Kapelusz zasłaniał mi jego warz. Mogłem zobaczyć jedynie tył pleców. Znów płakał. Płakał przeze mnie. Chwilę mu się przyglądałem. Próbował się uspokoić, co mu za bardzo nie wychodziło. Zagryzłem dolną wargę i odszedłem. Starałem się stąpać cicho, aby nie połamać ani jednej gałązki. Chociaż to mi się udało. Wróciłem do konia. Odwiązałem go i wsiadłem. Pogoniłem do galopu, aby jak najszybciej stąd odjechać i wrócić na ranczo.

Louis przyjechał dopiero po dwóch godzinach. Nie miałem odwagi do niego podejść, tak samo jak on nie miał odwagi na mnie spojrzeć.


><><><><><><><><><><><><><><><><><

Witajcie kadeci/wilki/nietoperze/dzieciaki/żołnierze/kowboje/wilczki!

Miałam wstawić rano, ale dopiero teraz znalazłam chwilkę.

Chcecie dziś drugi rozdział?

Może uda mi się go dziś jeszcze wstawić ^^

Sprawdzanie dodatku do ,,Yes, sir!'' zajęło mi ponad godzinę.

Dziękuję za gwiazdki i komentarze!

Do następnego XxX

><><><><><><><><><><><><><><><><><

Lonely Cowboy ~Larry ❌Unde poveștirile trăiesc. Descoperă acum