52. Natural

658 81 40
                                    

Jeździectwo naturalne to bardzo kontrowersyjny temat, więc nawet cieszę się, że to nie ja wypowiem się na ten temat. Kolejny gościnny wpis od PuchatyRosomak , znawcy i entuzjasty tego tematu. Osobiście nie będę się tutaj wypowieadać, ponieważ mam zbyt małą wiedzę do racjonalnego porównania klasyka i naturala. Tak więc, zapraszam do lektury!

No siema
Przybywam dziś z tematem, który jest mi bardzo bliski, a bardzo często bywa boleśnie zniekształcany. Uważam to za krzywdzące nie tylko dla osób, ale przede wszystkim dla samej idei, jej założeń i metod działania. Zgaduję, że pewna część Czytelników spotkała się już z terminem „natural", lecz widziałam już takie przekręcenia, że ciężko się połapać, o co chodzi. Pozwólcie mi więc najpierw wyjaśnić to i owo. Definicja, moim zdaniem, nie jest długa – natural to po prostu przyjaźń z koniem. I tu pewnie niektórzy pomyślą „Hej, przecież kocham swojego konika, chyba jestem naturalsem". No... najpewniej nie jesteś. O co mi chodzi? Aby to zrozumieć, zastanówmy się najpierw jak opisać przyjaźń z drugim człowiekiem (ludzie mają taką tendencję do przyrównywania wszystkiego do samych siebie, zatem może pomoże). Jak dla mnie jest to chęć spędzania ze sobą jak największej ilości czasu (nawet gdy terminy gonią), troska o tę drugą osobę (nie mylić z przesadną uprzejmością – mojej przyjaciółce dogryzam przy każdej możliwej okazji, a i tak bez wahania skoczyłabym za nią w ogień) oraz w końcu pielęgnowanie tego pięknego związku, dbanie o jego trwałość, nawiązywanie jeszcze ściślejszych więzi. Teraz przełóżmy to samo na konie i powstanie nam piękny obraz tego, czym natural powinien być. Staranie się, aby koń czuł się szczęśliwy, pewny siebie, siedzenie z nim godzinami w stajni czy na pastwisku (najlepiej smakuje, gdy trzeba jak najszybciej wrócić do domu, polecam), wreszcie podejmowanie nieustannych starań, aby jak najlepiej rozumieć, co koń do nas mówi – bo mówi cały czas – i aby to on rozumiał nasze wskazówki.
Tak jak jakikolwiek trwały związek powinien opierać się na zaufaniu to, uwaga, niespodzianka, więź z wierzchowcem także powinna zawierać dużo wiary obu stron w siebie nawzajem. I teraz widzę te wszystkie spojrzenia „zawodowych" jeźdźców, słyszę ich docinki, no bo jak można ufać kilkuset tonom mięśni i kości, co nie? Trzeba być skończonym idiotą, ufać koniowi, jeszcze czego. Może gadać do niego, hę? To zastanówmy się jak wygląda relacja rodzic-dziecko. W pewnym momencie ci pierwsi nie mają żadnej pewności czy ich pociecha zmierza prosto do szkoły czy nie. Mimo to nie odprowadzają jej pod same drzwi. A mogliby. Tak samo jest z imprezowaniem do późna albo samodzielnym wyjazdem na wakacje. Bo trzeba wiedzieć, jaka doza zaufania będzie rozsądna, także w stajni. Jak? Myślę, że inteligentny człowiek zauważy różnicę między podejściem cichcem od tyłu i wrzaśnięciem do konia „CZEŚĆ KOCHANIUTKI!!!", a zaprzestaniem jazdy, gdy widać, że coś naszego towarzysza boli.
Moja powieka zaczyna niebezpiecznie drgać, gdy widzę radosnych „naturalsów", którzy ściągają siodło, ogłowie i wszystko, co się da, a potem pędzą galopem po łące bez żadnej pracy na ziemi. Następnie oglądają jakieś zawody, zaczynają narzekać, jakie to te koniki są biedne, bo muszą nosić na sobie tyle rzeczy. I dzięki temu tworzy się ten pokręcony mit, że każdy naturals jeździ na oklep, uważa wędzidła, ostrogi i baty za ZUO, a sam popyla wszędzie bez kasku, bo przecież jego kochany koniś i tak go nie zrzuci. Nie twierdzę, że takich ludzi nie ma. Tylko nie nazwałabym ich naturalsami, a debilami bez mózgu. Tak, właśnie tak ostro. Spieszę z wyjaśnieniami. Wędzidła same w sobie nie są złe, tylko zupełnie zbędne, bo dobry jeździec z dobrą relacją z koniem bez problemu się z nim porozumie ze zwykłym cordeo (zawiązana w dwóch miejsca linka zakładana na szyję konia). Dla mnie to takie pójście na łatwiznę – zamiast powolnego wypracowywania obopólnego zaufania zdecydowanie się na prostszy, szybszy, zazwyczaj niezawodny sposób. A szkoda. Ale co ja się dziwię – komu w sporcie jeździeckim bardziej zależy na samym koniu niż na sukcesach? Nie zmienia to faktu, że rozsądnie używane wędzidło samo w sobie nie zadaje koniowi bólu. „Rozsądnie", czyli nie jako kara za brak posłuszeństwa oraz bez nagłych szarpnięć, czy stałego, mocnego nacisku. Ostatni rzecz – tak, wędzidła wierzchowcowi przeszkadzają, bo nikt mi nie wmówi, że trzymanie kawałka metalu w pysku może być czymś neutralnym. To trochę jak kamyk w bucie – da się go ignorować i tak samo koń potrafi nauczyć się ignorować kiełzno. Mimo tego na pewno nie jest ono dla niego komfortowe.
Podobnie rzecz ma się z batami/palcatami (swoją drogą, wiedzieliście, że słowo „palcat" pochodzi z węgierskiego? Oznacza kij. Subtelne). Ponownie – używane jako delikatne narzędzie wzmacniające daną pomoc nie robią nic złego. Sama stosowałam i palcat i bat ujeżdżeniowy i taki do lonżowania, ale staram się to robić w rozsądny sposób. I znowu – „rozsądnie" to nie jest z całej siły na zad, żeby się nauczył żwawo ruszać albo żeby przeskoczył tę cholerną przeszkodę, tylko bardziej na zasadzie „Koniu, proszę, trochę szybciej", „Koniu, dasz radę to przeskoczyć, tylko, proszę, postaraj się".
Cały temat wędzideł i batów to jednak mały pikuś w porównaniu do jazdy na oklep. Wyjaśnijmy jedno – siodło, mimo swojego ciężaru, zdecydowanie pomaga kopytnemu. Dzięki niemu nasze dupska nie obijają się mu bezpośrednio o kręgosłup, powodując ból. Jeśli już tak chcecie oszczędzić konisiowi ciężaru, to kupcie specjalny pad do jazdy na oklep – waży mniej, a nadal lepiej rozkłada naszą masę na grzbiecie wierzchowca.
Wiele ludzi nie docenia pracy z ziemi, bo, no błagam, niby co miałoby dać jakieś dźganie konia w różne miejsca, zarzucanie na niego szeleszczących derek lub bezmyślne bieganie po kółku, skoro można zrobić takie ustępowanie od łydki czy przejeżdżanie przez drągi. A potem mamy dwa wierzchowce – jednego odważnego, pewnego siebie, z ochotą pokonującego nieznane sobie trasy i drugiego, posłusznego tylko przy bacie, mocnym wędzidle, czy innych takich wynalazkach, odskakującego od pierwszego lepszego krzaka o dziwnym kształcie. Praca z ziemi – i zanim zaczniecie się cieszyć, lonżowanie to tylko maleńka część tego wszystkiego – jest trochę jak gra wstępna. Pomaga poznać się nawzajem, przełamać jakieś ewentualne lęki i przygotować do czegoś większego. Ogólnie jazdę konną można porównać do seksu – bez miłości, przywiązania, zapoznania wychodzi coś płytkiego, mało znaczącego i po prostu zwyczajnego. A czy to nie niezwykłe, że tak ogromne zwierzę, z własną wolą, pozwala nam się dosiadać i wozi nas posłusznie gdzie tylko mu nakażemy?
Zdaję sobie sprawę, że moje słowa nie trafią do większości. I tak pewnie będziecie myśleć o nas, naturalsach, jako chorych naiwniakach. Ok, myślcie sobie co chcecie, nie za bardzo mnie to obchodzi. Tli się we mnie jednak mały płomyczek nadziei. Taki drobniutki, ledwo go widać pośród zalegającego wszędzie mroku. Ale jest. Może tym płomyczkiem jesteś akurat Ty. Może otworzysz za chwilę przeglądarkę i wpiszesz w Google „pat parelli siedem gier", „join up" lub „mark rashid", zajrzysz na Youtube i oczaruje Cię widok jeźdźca na koniu, którzy wyglądają jakby porozumiewali się w myślach, bez żadnych zbędnych sznurków na głowie. Może zawróci Ci w głowie tak jak mnie, do końca życia. Z całego serca Ci tego życzę.
Trzymajcie się, moi drodzy!

Poradnik pisania o koniachWhere stories live. Discover now