rozdział 10 || pora wstawać 1/2 ||

1.7K 278 37
                                    

I Pora wstawać

      Jak zimno.

       Syknął, czując wypływającą z niewielkich ran krew. Jego ubrania były pogniecione, w niektórych miejscach podarte i oczywiście brudne od błota i krwi. Zaciskał oczy i zasłaniał uszy, starając się przy tym ignorować irytujący głos, który kazał mu wstać.

     No już.

    Nie masz całego dnia.

     Podnieś się.

     — Zaraz — jęknął i przekręcił się na drugi bok, ale głos nie zniknął. Dalej powtarzał mu, że ma wstać.

     Bill, podnieś się.

     Pora wstać.

     Szybko.

      Bill.

     Nie możesz dłużej spać.

     Fuknął, niczym bardzo niezadowolony kot i w końcu odważył się otworzyć oczy. Zabrał też ręce z twarzy i jęknął boleśnie. Musiało minąć kilka minut, nim w końcu jego oczy przywykły do światła.

     Właśnie. Oczy.

     Nie jedno oko. Oczy.

      Bill zmarszczył brwi i wyciągnął przed siebie ręce, a potem zamarł uświadamiając sobie, że nie patrzy na dwie, czarne i patykowate dłonie. Nie. On miał przed sobą ludzkie, pełne zadrapań, ręce, pokryte skórą. Miał paznokcie. Miał jasne, niebieskie żyły. Kiedy chwycił się za lewy nadgarstek i ścisnął go mocno poczuł kości. Najprawdziwsze, ludzkie kości.

       Przeniósł dłonie na twarz, przejechał palcami po policzkach. Uszczypnął je trochę za mocno. Zabolało. Wykrzywił usta w bolesnym grymasie, a palcami przejechał po powiekach. Miał oczy. Też ludzkie.

       A skoro tak...

       Spojrzał na swoje nogi. Tak. Ludzkie. Pokryte jasną skórą. Nogi, które w środku miały kości. Kości, które bez problemu można by połamać. Robiąc gdzieś na skórze nacięcie popłynęłaby z niego krew. Krew. Ludzka.

       Miał tez włosy – jasne, nieco kręcone i sięgające do ramion. Podobało mu się to, jakie były w dotyku. Miłe. Mógłby już zawsze takie mieć.

      Nie miał pojęcia, o której w końcu zdecydował podnieść się z ziemi i, za którym razem wreszcie udało mu się utrzymać równowagę na dłużej niż pięć sekund. Czuł pod stopami każdą, nawet najmniejszą, nierówność. Czuł mokrą od deszczu trawę, kamyki.

      — Lewa, później prawa? — Zmarszczył brwi i uniósł lewą nogę. Opuścił ją niepewnie, a potem zrobił to samo z prawą. W ten oto sposób udało mu się dojść do drzewa. Potem się wywalił. Jęknął żałośnie, gdy na kolanach pojawiły się nowe zadrapania. Ten ból był inny. Taki irytujący. Nigdy takiego nie czuł. A potem zmienił się w coś. Ludzkie, gdy to czuli, chyba mówili, że szczypie, więc Bill też tak powiedział. Ale to wcale nie sprawiło, że poczuł się lepiej. Niestety.

      Podniósł się i próbował iść dalej. Po jakimś czasie znowu wylądował na ziemi. I znowu. I znowu.

      Uderzył pięścią w ziemie. Niebieskie płomienie otoczyły jego dłoń. Jego poliki zrobiły się czerwone, kiedy uświadomił sobie, że wciąż ma swoje moce.

      Coś na niego skończyło. Wrzasnął.

      Miotał się, ale to coś za nic nie chciało go puścić. Nawet gdy ugryzł coś w rękę. Po pewnym czasie zaczęło mu brakować powietrza, a z ust wydobywało się jedynie bolesne skomlenie.

ZAUFAJ MIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz