39.

523 67 34
                                    

Cassie

– Blake! – wołam, ale olewa mnie.

Nie muszę za nim biec, choć jak na obolałego maszeruje dość szybko. Doganiam go zanim zdąży wejść w las. Bez butów. Pieprzony masochista.

– Wracaj do domu, Smith – warczy.

– Daj spokój. – Zachodzę mu drogę.

–Słyszałaś, co Noah powiedział. Wyjedź. –  Jego ton jest pełen wrogości, ale nie robi to na mnie wrażenia. Już nie.

– A ty wyjedziesz?

– Nie.

Mierzymy się spojrzeniami, ale żadne nie da wygrać temu drugiemu. Blake sapie sfrustrowany i chce mnie odsunąć z drogi, ale chyba za bardzo boli go ręka, bo jedynie poklepuje mnie w ramię. Próbuje mnie wyminąć. Przesuwam się tak, żeby nie mógł przejść.

– Wkurzasz mnie, Smith!

– To już wiesz, co czułam od początku poznania cię – prycham. – A jeśli teraz masz ochotę mnie zwyczajnie udusić, to witaj w moim świecie. I generalnie to wiesz, co? – Demonstracyjnie przesuwam wzrokiem z góry na dół, oceniając szkody, podczas gdy on przygląda mi się uważnie. – Ja bym cię lepiej urządziła.

Prycha, wznosi oczy do nieba, ale krzywi się i przykłada dłonie do głowy.

– Wracaj do domu. Do mnie. Nie powinieneś być w takim stanie sam – mówię stanowczo, ale łagodnie jakbym tłumaczyła dziecku dlaczego nie powinno się bawić na polu minowym.

Czekam, aż ta zasłona złości zejdzie z jego oczu.

– Noah ma rację. To może być niebezpiecznie, Cassie.

– Daj spokój! Dwa razy to, że przeżyłam zostało uznane za cud. Przy porodzie były komplikacje, lekarze walczyli o moje życie. Podobno jeden szczególnie, nie poddał się, gdy inni zrezygnowali. Gdy obudziłam się w szpitalu po wypadku samochodowym, w którym zginęła moja mama, też uznali to za cud. Przypominam, że moje życie mogło się również skończyć, gdy pewnej nocy, pijana miałam zamiar wrócić samotnie do domu z baru, ale nie! Jakiś bezczelny typek wciągnął mnie do samochodu, bo akurat tamtego dnia dziwnym trafem był w barze i zauważył, że ktoś mnie obserwuje. O ostatnim razie nie muszę ci przypominać. Ach, i pamiętaj o tym, gdy na schodach powiedziałeś, że się zabijemy. Co wtedy ci odpowiedziałam?

Grunt, żebyśmy umarli razem, bo wtedy nie będziemy musieli się rozstawać, Blake i dobrze wiem, że to pamiętasz.

Ale nie mówię tego na głos.

On też milczy. Przestępuje z nogi na nogę, zerkając na drogę za mną. Nie dam mu odejść. Niech się wypcha, siedzimy w tym razem. Jestem współwinna zaistniałej sytuacji.

– Co za upierdliwa baba. Na co mi to było? – mamrota, ale robi odwrót.

Przykładam dłoń do ust, żeby powstrzymać je przed rozciągnięciem się w uśmiechu samozodowolenia. Jeszcze nie. Nie wiem, co mu siedzi w głowie.

Jeśli pomogę mu iść, widząc, że jest mu ciężko stawiać kroki, to mnie zeżre?

A niech się męczy. Straci energię i nie będzie  miał siły się opierać. Ani kłócić. Jak na razie wciąż wyczuwam od niego złowrogie wibracje, zachowam wskazany dystans.

Kiedy przystaje przy schodach i łapie za poręcz, patrząc na te cztery schodki, jakby miał wejść na Mount Everest w klapkach, obejmuje go w pasie i zarzucam sobie jego ramię na szyję.

– I ty chciałeś taki kawał drogi iść, ty siroto? – kpię.

Parskam śmiechem na jego urażone spojrzenie.

Melodia naszych sercOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz