17.

615 71 50
                                    

Siedzę w salonie przy zapalonej lampce, a dziewczyny we trzy ulokowały się w łóżku w mojej sypialni. Przed sobą mam zeszyt do nut. Gryząc w zamyśleniu końcówkę długopisu, wpatruję się w oczy Waltera, jakby jego duch miał mnie opętać i sprawić, że minie ta muzyczna pustka.

Muzyka gra cicho, a w powietrzu unosi się zapach kadzidełka, które Vera znalazła w szafce w kuchni. Pomimo pustki w głowie, przykładam długopis do kartki z zeszytu.

No dalej, poganiam swój umysł.

Przez lata w mojej głowie non stop grała muzyka, jakby rytm serca dyktował mi melodie. Uchodziłam za dziwadło, bo natchnienie brało mnie w różnych momentach, a wtedy plucie we mnie z długopisów mokrymi od śliny kulkami, przyklejanie do pleców karteczek ze zbereźnymi tekstami i wiele innych świst, nie miało znaczenia. Musiałam spisać to, co słyszałam. To było popieprzone, jakby muzyka mnie prześladowała. Do momentu, aż Jason po raz pierwszy nie usłyszał, jak gram coś nie z programu nauczania, oprócz rodziny nikt nie słyszał moich utworów. Składowałam je w szufladzie, wierząc, że nadejdzie odpowiedni moment, aby ujrzały światło dzienne. Granie, nawet najbardziej zaawansowanych utworów, z własną interpretacją, nigdy nie mogło równać się z radością tworzenia. To po to żyłam. Żeby tworzyć. Jasne, mogę usiąść do pianina i zagrać trzecią sonatę w h - moll Chopina, ale bez względu na to, jak pięknych i wymagających utworów uczyłam się w swoim życiu, jak bardzo czarowałam swoją interpretacją słuchaczy, nic nie cieszyło mnie tak, jak stworzenie własnego utworu.

Rzucam na stół długopis, który odbija się od blatu i upada na podłogę. W tym pieprzonym domu, każdy dźwięk brzmi jak wybuch granatu.

Nalewam resztkę wina do kieliszka i opieram się o oparcie kanapy. Niedługo zacznie świtać, ale wiem, że nie zasnę. Próżne są moje nadzieję.

Wstaję, zabieram fajki, dopijam wino i wychodzę. Zanim moje towarzyszki się obudzą, minie parę godzin, więc mogę iść na spacer bez zbędnych pytań: gdzie, z kim, po co i dlaczego?

Zapalam latarkę w telefonie i wchodzę w gęsty las, aby na klifie powitać wschód słońca. Mogłabym poczekać na miesjcu, bo z mojego urwiska przecież też jest piękny widok na ocean, ale wzniesie nie jest tak wysokie, jak na klifie, do którego zmierzam. Zawroty głowy, gdy stoję nad krawędzią są kuszącą opcją. Na pewno bezpieczniejszą niż ochota na przygodny seks z jakimś anonimowym turystą, byle tylko zetrzeć z siebie ślady, które na moim ciele pozostawił Jason.

Spacer w lesie po ciemku ma w sobie dość mroczny urok, a budzący się do życia poranek, otula mnie chłodem. Ciało pokrywa gęsia skórka. Na szczęście wiem, że nie powinnam się zgubić w tej części lasu. Ciągnie się wzdłuż nadbrzeża, ale niewydeptaną ścieżkę do klifu można łatwo przeoczyć, dlatego skręt do niego oznaczyłam różową kokardką.

Kiedy docieram na miejsce, siadam przy krawędzi i podkulam nogi, obejmując je ramionami. Układam brodę na kolanach i zamykam oczy. Wdycham zapach soli, zaciągając się nim mocno i spoglądam na niebo, barwiące się odcieniami czerwieni.

Jeszcze kilka miesięcy temu, to miejsce byłoby dla mnie źródłem inspiracji. Słyszałam o cierpieniach artystów, których wena twórcza opuszczała jak zdradliwy kochanek, ale nie sądziłam, że mnie to spotka. Czułam się bardziej jak niekończąca się powieść, pełna możliwości. Widocznie, jak wszystko na świecie, nie mogło to trwać wiecznie.

Kiedy docieram do domu dzień już powstał, a dziewczyny już nie śpią. Ich śmiech słychać przez otwarte okno w kuchni. W zasadzie to zastanawiam się, czy nie pójść jeszcze raz na spacer. Gdy słyszę gromki śmiech Very, nogi same robią obrót. Nie mam siły na rozmowy.

Melodia naszych sercWhere stories live. Discover now