epilog

269 26 36
                                    

San wyszedł.

Zostawił mnie, obiecując że wróci w weekend.

Prosił, bym był cierpliwy.

Ale do weekendu zostało tak wiele czasu.

Nie chcę być tu sam, nie chcę być tu z Alison.

Nie chcę być tu z moją matką, ani z Youngmi.

Boję się. Boję się, gdy Sana nie ma obok.

Chcę do Sana, muszę do niego iść.

Nie wytrzymam do weekendu. Już za nim tęsknię.

To uczucie wyżera wręcz dziurę w moim sercu.

Zabawne, jak niewiele trzeba, by stać się tak żałosną, pragnącą obecności innego człowieka osobą.

Miłość ogłupia, jestem tego przykładem.

Wcześniejszy zdrowy rozsądek, który zapewniał mnie o absurdalności pomysłu, jaki wpadł do moich myśli zaraz po wyjściu Sana zdawał się rozmyć gdzieś pomiędzy jednym i tym samym imieniem, rozbrzmiewającym nieprzerwanie w mojej głowie.

San... San... San... San... San.

Jak mantra przyćmiewało wszelkie inne myśli.

Chcę być z Sanem, chcę być blisko niego. Nie jedynie dwa dni w tygodniu, cały czas. Chcę mieć go obok, gdy zasypiam i gdy się budzę, tak jak było to dotychczas. To było w porządku, to było prawidłowe.

Działałem bez zastanowienia, kierowany jedynie pragnieniem, chwytając za ulokowane w żyłach kabelki.

Odczepiłem kroplówkę, robiąc to tym razem na tyle umiejętnie, że z mojej dłoni pociekła jedynie niewielka stróżka krwi. Chusteczki, które od dobrego miesiąca leżały na szafce nocnej wreszcie znalazły swoje zastosowanie.

Już po wcześniejszym incydencie moja ręką była wystarczająco poraniona, nie chciałem dokładać sobie bólu. Odklejenie plastra wystarczyło, bym syknął cicho, a w miejscach, w których klej stykał się ze skórą, powstało zaczerwienienie.

Usunięcie pozostałych kabelków było równie trudne, co tej jednej, feralnej nocy, w której miałem zamiar wszystko zakończyć. Teraz nie chcę, teraz chcę znaleźć się jedynie blisko Sana.

Przeskanowałem pokój wzrokiem, gdy tylko wszystkie parametry na ekranie wyzerowały się. Na szczęście w maszynie nie uruchamiał się żaden alarm na skutek odłączenia aparatury. Choć na dobrą sprawę i tak nie wywołałoby to żadnej reakcji zarówno ze strony mojej matki, jak i siostry. Miałem okazję już się o tym przekonać.

Mój wózek inwalidzki znajdował się przy drzwiach, co już na pierwszy rzut oka stanowiło nie lada wyzwanie.

Dałbym radę do niego dojść?

Opuściłem stopy na chłodną podłogę, wziąłem głęboki wdech i po odliczeniu do trzech, odepchnąłem się od materaca. Moje ciało dygotało, nie mając żadnego wsparcia. Podniosłem się do pionu, co już było wielkim sukcesem i z czego prawdopodobnie właśnie bym się cieszył, gdybym nie miał czegoś innego na głowie.

Prawdopodobnie tylko determinacja sprawiła, że udało mi się postawić pierwszy, chwiejny krok. Drugi przyniósł już ugięcie się kolan i bolesne spotkanie z podłogą. Nie pokonałem zbyt długiego dystansu, właściwie to jedynie minimalnie oddaliłem się od łóżka. Nie próbowałem już wstać. Podbierając się rękoma, doczołgałem się do wózka, na którego wdrapanie okazało się być jeszcze większym wyzwaniem. Jestem pewien, że zajęło mi to dobre pięć minut, a przy okazji dorobiłem się kilku dorodnych siniaków, ale to nie było istotne. Siedziałem na wózku i w tym momencie dziękowałem, że San zapomniał zamknąć za sobą drzwi, gdyż byłoby to dodatkowe utrudnienie.

Silencio | WoosanDonde viven las historias. Descúbrelo ahora