rozdział XVII

228 21 13
                                    

!TW: suicide attempt!

Pozbycie się z ciała tych wszystkich kabelków pozabezpieczanych cholernie mocnymi plastrami zajęło mi chwilę i przysporzyło wielu nerwów. San robi to błyskawicznie i wręcz bezboleśnie, natomiast ja pozostawiłem na skórze mocne zaczerwienienia, które piekły niemiłosiernie.

San ma w tym już wprawę.

Z każdym plastrem, jaki odlepiał się od mojego ciała, w głowie pojawiało się to samo pytanie.

Czy na pewno? Odpowiedź wydawała się śmiesznie prosta - tak.

Bo podejmując ten krok odejmę wielu ludziom trudu i zmartwień. Przez wielu, mam na myśli tych, którzy wciąż chcąc lub nie chcąc tkwią u mojego boku.

Bo martwe spojrzenie Jang Hyunsika wręcz krzyczy do mnie, że teraz czas na mnie. Nie potrafiłem uratować go wtedy, więc teraz powinienem dołączyć do niego.

Bo dalsze życie wydawało się nie wchodzić w grę.

Bo w ostatnim czasie wiele razy byłem już bliski odejścia, co kazało mi sądzić, iż śmierć czeka na mnie za rogiem, by powitać mnie wreszcie szeroko rozpostartymi ramionami.

Jeżeli nie teraz, to przy najbliższej okazji, a jaki sens ma życie w ciągłym strachu i oczekiwaniu?

Tak, wyczekuję jej od czasu wypadku. Te trzy miesiące, które spędziłem w towarzystwie Sana, pozwoliły mi na chwilę o niej zapomnieć. W ostatnich dniach jednak chęć spotkania z nią była silniejsza niż wcześniej, a teraz wydaje się być już obowiązkiem do spełnienia.

Nie ma tu nikogo, kto szybko nie pozbierałby się po moim odejściu. Nie ma nikogo, kto cierpiałby szczególnie mocno.

Zerknąłem w lewo, na opakowanie tabletek przeciwbólowych, które leżały na stoliku nocnym odkąd tylko pamiętam. Nie wiem czy przypadkiem nie zostawiła ich tam jeszcze Alison. Na wierzchu opakowania zebrała się już niewielka warstwa kurzu.

Zabawne, że nawet teraz, gdy założeniem jest ostateczny koniec, moje gardło zaciska się na samą myśl o połknięciu tych pastylek.

To strach.

Strach, że coś mogłoby pójść nie tak, sprowadzając mnie tym samym do punktu wyjścia - do łóżka w ponurym pokoju, z sześcioma wyblakłymi obrazami, trzeszczącą pod stopami podłogą, spieszącym się o trzy minuty zegarem i grającym cicho w tle radiem, w którym obecnie rozbrzmiewał głos Louis'a Armstronga.

"And I think to myself, what a wonderful world"

Cóż za paradoks.

Moje spojrzenie przeniosło się na pochrapującego na drewnianym blacie stolika pod oknem Sana. Smutny uśmiech zagościł na moich ustach, a w kącikach oczu zebrały się kolejne łzy. Nie płynęły one zaledwie przez moment, lecz gdy teraz myślę o ostatecznym pożegnaniu z nim, nie mogę ich powstrzymać.

Pożegnaniu, w którym jedynie ja sam mogę uczestniczyć.

San jest dla mnie ważny, nie zamierzam temu zaprzeczać. W pewien sposób i w pewnym momencie stał się niezwykle istotną częścią mojej codzienności, bardziej niż ktokolwiek inny. Jako jedyny pokładał we mnie szczerą wiarę i nie dbam już o to, czy ze względu na fakt, iż miał za to płacone, czy z własnej woli - starał się. Był tu stale, dzień w dzień, w razie potrzeby zostając do godzin późno wieczornych lub tak jak teraz, przysypiał na wcale nie przeznaczonym do tego stoliku.

To za nim najmocniej będę tęsknić, rozstanie właśnie z nim wydaje mi się być w tym momencie najtrudniejsze. Szczególnie, gdy całkiem nieświadomy, pogrążony w głębokim śnie, wygląda tak beztrosko i łagodnie, że chciałoby się pogładzić te ciemne włosy, ucałować jego czoło i zadbać, by nic nie zmąciło jego snu.

Silencio | WoosanWhere stories live. Discover now