rozdział XI

269 19 11
                                    

Jedenasty sierpnia.

Trzeci dzień tygodnia, a zarazem jego środek.

Środa.

Wciąż leżę.

Wczorajsza sytuacja pomiędzy mną a Sanem skutecznie odpędziła najmniejsze zalążki senności, których prawdopodobnie i tak w sobie nie miałem.

Myślałem długo, a myśli jakie przewijały się przez mój umysł konfundowały mnie coraz bardziej jedna za drugą.

Było mi przykro i próbowałem dojść do powodu tego stanu.

Nie sądziłem, by sama "kłótnia" z Sanem mogła nim być. W końcu nie byłem do niego aż tak przywiązany.

Tak myślałem jeszcze do pierwszej w nocy, gdy zegar w pokoju ucichł na godzinę.

Gdy równo o pierwszej wznowił swój bieg, byłem już świadom tego, że dotychczas się myliłem.

Oczywiście, że jestem przywiązany do Sana. Jest jedyną osobą, która spędza ze mną czas w ciągu dnia. Jedyną, która rozmawia ze mną jak z normalnym człowiekiem, nie patrząc przy tym na mnie z obrzydzeniem. Jedyną, która stara się o to, by mój stan uległ poprawie. Jedyną, która interesuje się moimi pasjami i zainteresowaniami. Jedyną, która usiądzie na moim łóżku i zapyta "jak się miewasz", dobrze wiedząc, że nic nie mogło zmienić się w moim stanie.

Lubię Sana.

Naprawdę lubię Sana.

Przez te niedługie dwa miesiące nawiązałem z nim jakąś dziwną, aczkolwiek w moim mniemaniu silną więź. Taką, jakiej nawet w połowie nie udało mi się wytworzyć z Alison.

Nie traktowałem go już jedynie jako pielęgniarza. San stał się w pewnym sensie moim przyjacielem.

Bo nie interesowało mnie co Alison robi po pracy, jakie są jej ulubione filmy i czy czyta dużo książek. Nie zabiegałem o jej uwagę i nie obchodziło mnie czy jej usta wyginają się w uśmiechu, czy wręcz przeciwnie.

Z Sanem było inaczej.

Dlatego po kolejnych minutach dotarło do mnie, że faktycznie boli mnie to, iż go zawiodłem.

A myśl, że mógłby przez tą jedną sytuację stracić swój zapał, odpuścić i odwiedzać mnie tylko po to, by zająć się mną dwa razy dziennie stała się nagle nie do zniesienia.

Przywykłem do jego obecności.

Nie chcę, by on również mnie opuścił.

Jest godzina szósta pięćdziesiąt dwa, a ja już od dobrych czterdziestu minut wyczekuję pojawienia się bruneta.

Dziwny niepokój wywołuje denerwujący głosik z tyłu głowy, który szepcze nieznośnie, że już za późno, że nie zjawi się dzisiejszego dnia.

Nonsens.

Oczywiście, że się zjawi. Nawet jeżeli jest na mnie zły, to wciąż jego praca. Nie byłby w stanie zrezygnować w ciągu jednego wieczoru.

To nie w jego stylu.

Napis na ekranie, głoszący "dzień dobry San" widnieje już na nim od dobrych piętnastu minut.

Wooyoung sprzed dwóch miesięcy spojrzałby teraz na mnie, pokręcił głową i wyraził otwarcie jak bardzo żałosna w jego mniemaniu jest moja postawa.

Wiem, że jest.

Na ten moment mam to jednak gdzieś.

Kolejne dziesięć minut ciągnęło się nieubłaganie, a wskazówki na zegarze przeskakiwały jakby w zwolnionym tempie.

Silencio | WoosanWhere stories live. Discover now