Znachor w Teatrze Słowackiego - recenzja

53 2 0
                                    


,,Znachor" w reżyserii Jerzego Hoffmana, z Jerzym Bińczyckim w roli tytułowej, to już film kultowy, wielokrotnie powtarzany przy okazji każdej Wielkanocy i Wszystkich Świętych. Historia nie jest szczególnie głęboka i odkrywcza, opiera się na najprostszym wzruszeniu ludzką dobrocią, nadzieją i miłością, dlatego jest spora rzesza osób, które ,,Znachora" nie lubią, ale nie da się mu odmówić miejsca w polskiej kulturze. Podobnie jak oczywiście powieści, na podstawie której powstał. I chociaż mierzenie się z legendą może być karkołomne (chociaż Netflix ma inne zdanie), to w zeszłym sezonie Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie podjął się próby wyreżyserowania własnej, tetralnej adaptacji ,,Znachora". Co więcej, była ona szumnie reklamowana jako musical.

Fabuła na pierwszy rzut oka nie zaskakuje nas niczym dodatkowym. Poznajemy Rafała Wilczura, cenionego warszawskiego chirurga, który w swojej sferze uchodzi za geniusza. W dniu, gdy odnosi największy zawodowy sukces, powraca do domu, by świętować z żoną... i dowiaduje się, że ta postanowiła go opuścić, zostawiając jedynie list, i zabrała ze sobą ich córeczkę. Załamany Wilczur idzie się upić, w rezultacie czego zostaje pobity, obrabowany i traci pamięć. Pod przybranym nazwiskiem dociera do wsi Radoliszki, gdzie na nowo odkrywa swój talent medyczny.

Przyznam, że ja osobiście należę do osób, które bardzo lubię zarówno powieściową, jak i filmową wersję ,,Znachora", i często do niej wracają

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Przyznam, że ja osobiście należę do osób, które bardzo lubię zarówno powieściową, jak i filmową wersję ,,Znachora", i często do niej wracają. Przychodząc do teatru, zdawałam sobie jednak sprawę, że będzie inaczej i będzie to jakaś próba dialogu z tekstem Dołęgi-Mostowicza. Starałam się podejść z otwartą głową i zauważyć w nowym ,,Znachorze" dobre rzeczy, ale jednocześnie widzę w nim sporo słabostek. Zacznijmy jednak od samej warstwy technicznej. Jak wspominałam, dzieło to było głośne reklamowane jako ,,musicalowa wersja Znachora", zapewne dlatego, że musicla jako gatunek cieszy się w naszym kraju coraz większą popularnością i okazał się czymś bardziej uniwersalnie przyciągającym niż teatr dramatyczny. Dlatego coraz więcej spektakli zawiera w sobie elementy muzyczne, jednak nie każdy powinien być nazywany musicalem. I tutaj niestety moim zdaniem twórcy poszli o krok za daleko. Ok, rozumiem, że tego typu inscenizacja różni się od tego, co prezentują typowe teatry muzyczne, jak Variete, Buffo czy Roma. Na pierwszym miejscu jest aktorstwo, a śpiew jest bardziej stonowany i w tle. Widać to mocno w innej produkcji Słowackiego - ,,Cudzie mniemanym, czyli Krakowiakach i Góralach", gdzie warstwa aktorska wybijała się zdecydowanie ponad wokalno-taneczną. Tam niemniej nadal muzyki było sporo. W ,,Znachorze"... jest jej jak na lekarstwo. Tak naprawdę mamy tu zaledwie cztery piosenki i dwa motywy muzyczne, zaśpiewane skromnie, bez wielkiej pompy i wyraźnego umiejscowienia w akcji, pełnią raczej rolę przerywników. Są śpiewane po angielsku, więc można mieć trudności ze zrozumieniem kontekstu, ale i bez tego nie są na tyle osadzone w historii. Warstwa taneczna także jest skromna i mocno ascetyczna. Nie miałabym z tym problemu, gdyby wszędzie nie trąbiono, że to musical. Dla mnie nie. To jest spektakl z elementami muzycznymi. Właściwie tylko Alina Szczegielniak jako Marysia próbuje robić ze swoim głosem coś więcej.

Shitpost musicalowyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz