Rozdział 36

38 14 1
                                    

Frank

Wydawałoby się, że wszystko było w jak największym porządku. Wszystko na ślub gotowe, miejsce wynajęte, a wszystkie tradycje Czarowników Czasu dotyczące ożenku miałem w małym palcu. Największym zaskoczeniem dla mnie było, że... Nie przewidywano obecności drużby. Czarownicy to dość praktyczni ludzie. Wszechwieczni uznali, że do takiej uroczystości świadków nie potrzeba, bo przyszli małżonkowie ślubują głównie przed samym sobą. Jednocześnie... taki ożenek miał pełną moc prawną.

- I jak Ci się podoba? - usłyszałem głos Leny, która niemal wypchnęła mnie z samochodu swojego taty, kiedy już dotarliśmy przed Łuk Tryumfalny. Lena, jej tata i Jeff (który specjalnie przyleciał do Paryża z Los Angeles) udekorowali jego wąską część złotymi kwiatami poprzeplatanymi zielonymi liśćmi z materiału. Podobno Jeff próbował zrobić pióra, ale nie wyszły, więc po konsultacji z Mistrzynią Kleopatrą pozostano przy liściach z namalowanym piórem w środku.

- Kiedy to zrobiliście? - zapytałem, kiedy poprowadziła mnie do tymczasowego ołtarza.

- Skończyliśmy kilka godzin temu. Jeszcze w nocy. - odpowiedziała, poprawiając poły mojej marynarki. - Rose będzie tu za kwadrans, a do tego czasu, wszyscy muszą już siedzieć na swoich miejscach. Wszystko jest już gotowe, nie przejmuj się. Masz welon?

- Pinky go pilnuje, właściwie już powinien mi go dać. - Odparłem, zaczynając się denerwować.

- Chcesz gumę? - zapytała, spoglądając mi w twarz.

- Nie, poradzę sobie bez niej. - pokręciłem głową. - Tobie też jest tak gorąco?

Lena zaśmiała się, kręcąc głową.

- Mamy dwadzieścia stopni ciepła, temperatura optymalna. - wyjaśniła powoli. - To tylko nerwy. Musisz się tylko... Uspokoić i wszystko będzie jak w bajce.

Jak w bajce. - powtórzyłem w myślach. Łatwo jej było powiedzieć. Nie wychodziła jeszcze za Henri'ego, który nawet z Oscarem nie chciał rozmawiać o małżeństwie, co jeśli kocha Lenę, prędzej, czy później powinno się stać.

- A obrączki? - zapytałem nagle sobie o nich przypominając.

- Jeff je ma. - wywróciła oczami. - Pytałeś o nie w samochodzie.

- Fakt. - westchnąłem.

- Trzy razy! - zawołała, czym zwróciła na nas uwagę Maxa, który stał kilka kroków od nas rozmawiając z Isaaciem i swoim ojcem. Po prostu obrócił się na sekundę... i obrócił się z powrotem w stronę ojca.

Pozwoliłem Lenie odpowiadać za dodatkowych gości. Według moich obliczeń moich i Rose gości byłoby dokładnie czternaście osób. A tak mamy... Dwadzieścia pięć. No wiem... Dzikie tłumy.


Stałem przed prowizorycznym ołtarzem, czując na twarzy lekki, ciepły wiatr. Obecność turystów została ograniczona do minimum, właściwie do zera, jeśli mam być szczery.

Welon dla Rose, który robiłem dla niej przez ostatnie dwa tygodnie spoczywał w moich rękach, majestatycznie opadając ku ziemi, ale nie stykając się z podłożem. Czułem się dziwnie, nie mając na głowie kapelusza. Tak naprawdę to jedna z niewielu rzeczy bez której się nie rozstawałem, o ile nie musiałem.

Usłyszałem dźwięk kół hamujących kilka metrów od nas. Westchnąłem, kiedy zobaczyłem Rosie wysiadającą z wypożyczonego auta Davida. Uśmiechnąłem się, kiedy schyliła się, żeby po coś sięgnąć. Kiedy się wyprostowała, mogłem ją zobaczyć.

- Opanuj się trochę, chłopaku. - mruknęła Mistrzyni Kleopatra kącikiem ust.

Zignorowałem ją, podziwiając to, jak Rosie była piękna. Widziałem, że trzyma w ręku coś białego, ale jej prosta, biała sukienka do kostek w tradycyjne wzory Czarowników Czasu skutecznie mi to uniemożliwiała.

Uśmiech rozpromienił jej twarz, kiedy na mnie spojrzała. Odwzajemniłem jej uśmiech, ledwie zauważając, że David i Jorge zniknęli w szeregu. Nie było tu ich rodziców, ani tym bardziej mojego ojca, do którego nawet nie wysłaliśmy zaproszenia, sądząc że zachowa się równie skandalicznie niż na naszym ostatnim spotkaniu.

Rosie podeszła do mnie. Nikt nie prowadził do ołtarza panny młodej tej tradycji, bo nie chodziło tu o ojca, który oddawał córkę w ręce męża. Tylko o to, że ona dobrze zna drogę do narzeczonego.

Zauważyłem, że przedmiotem, który trzymała w rękach był kapelusz dla mnie. Model taki sam jak mój... Dekoracje przyszyte, nie przyklejone, starannymi ręcznymi szwami. Uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, wkładając mi go na głowę. Zrobiłem to samo, przypinając wykonany przeze mnie welon (Clive się wyśmiewał, że jest z firanki), przymocowaną do niego spinką.


Staliśmy we troje przed wielgachnym tortem, który zrobił Pinky. Powiedział, że jego prezentem ślubnym będzie ten tort i zaopatrywanie nas we własnoręcznie wykonane słodycze przez najbliższy rok.

- To... Ma być standardowy tort? - zapytała Rosie, wskazując na gigantyczne ciasto.

- Clive powiedział, że chcecie na bogato. - Pinky wzruszył ramionami.

- Pinky... zaprosiliśmy dwadzieścia pięć osób, z czego przyszło dwadzieścia trzy. - zauważyłem, starając się mówić w miarę spokojnie. - Jak oni to wszystko zjedzą?

Ilości jedzenia, jakie on i Clive przygotowali na niewielkie przyjęcie weselne, nie mieściło mi się w głowie. Nawet jeśli wszyscy obecni mieliby siedzieć całą noc i jeść, zostanie tego bardzo dużo.

- Wyluzujcie. - powiedział Pinky, unosząc ręce. - Czego nie zjedzą, zapakujemy im do domu.

- Pomyślałem o tym. - wywróciłem oczami. - I tak sporo zostanie.

- No to... - Pinky zastanowił się przez chwilę. Rosie skrzyżowała ramiona na piersiach. - Resztki oddamy jadłodajni dla bezdomnych. Moja szefowa zna miejsce, gdzie można oddawać resztki żarcia bez konieczności odprowadzenia podatku.

Spojrzałem na Rosie, która po krótkim zastanowieniu wzruszyła ramionami. Po niecałych piętnastu sekundach rozprostowała ręce w ramionach i poprawiła sukienkę.

- Jak na mój gust brzmi spoko. - odparła w końcu.

Usłyszeliśmy ciche pukanie do drzwi kuchni. O dziwo, mimo że na sali restauracyjnej grała głośna muzyka, tutaj nie było nic słychać.

Obróciliśmy się i zobaczyliśmy Lenę, która stała w drzwiach, niepewnie na nas patrząc.

- Rose, możemy chwilę porozmawiać? - poprosiła. - Chciałabym Cię prosić o przysługę. Jedną z tych większych.

- Jasne, już idę. - rzuciła łagodnie, całując mnie w policzek. - Jeszcze zdążymy pokroić ten tort.

Kiedy wyszła, ja i Pinky zostaliśmy sami. Spojrzał na mnie ze śmiechem, po którym mogłem wnioskować, że coś mu chodzi po głowie. Spojrzałem na niego pytająco, ale on tylko pokręcił głową.

- Nic. - pisnął. - Myślałeś już gdzie zabierzesz Rose w podróż poślubną?

- Nie. - pokręciłem głową z uśmiechem. - To ona ma wybrać czas i miejsce.

W końcu przez uchylone drzwi rozległy się pierwsze tony „Wellermana" ogłaszające, że nadszedł czas na pokrojenie tortu.

- Dobra, idziemy. - westchnął Pinky, pchając stolik na kółkach. Złapałem za krawędź naprzeciwko, żeby mu pomóc. - Rose zaraz do nas dołączy.


Mamy czas || Znajdź mnie w ParyżuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz